Stoliki
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★
[bylobrzydkobedzieladnie]
Stoliki
Znajdujące się w ogromnym i wysokim, jasnym pomieszczeniu, którego ściany są w dużej mierze przeszklone, stoliki umieszczone w pewnym oddaleniu od wejścia na salę wydają się wyjątkowo małe. Tak naprawdę jednak większość z nich bez problemu umożliwi wspólny posiłek nawet czterem gościom. Przy stolikach szybko i dykretnie uwijają się kelnerzy, dla bardziej niecierpliwych przygotowane są zaś stoły bufetowe pełne słodkich i wytrawnych przekąsek.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:39, w całości zmieniany 2 razy
Faktycznie odpowiedź wcale jej nie uspokoiła. Lil starała się odcinać od mediów i nie słyszeć o napaściach na mugoli, czy mugolaków, ale to po prostu się działo i czasem nie dało się o czymś nie usłyszeć. Przerażało ją to. Nie tylko przez wzgląd na jej naturalną płochliwość, czy wręcz tchórzostwo, działo się już zbyt wiele. Wyglądała z resztą jak cień samej siebie, więc wcale nie musiała o tym nikomu mówić. Cienie pod oczami, czy wyraźna utrata kilogramów, która raczej nie ma nic wspólnego z dietą - szczególnie, że wcale nie dodało jej to uroku - krzyczały za nią. Skinęła jednak tylko głową, w pierwszej chwili nie chcąc zadawać więcej pytań. A jednak jedno ciągle cisnęło jej się na usta.
- Myślisz, że powinnam powiedzieć rodzinie, co się dzieje? Myślisz, że takie rodziny jak moja mogą mieć jakieś problemy? Wiesz... nie jestem nikim szczególnym, żadnym politykiem, czy ważną postacią, nawet pracowałam między mugolami. Nie powinni w ogóle zwrócić na mnie uwagi. Na rodzinę tym bardziej. Prawda? - wbiła spojrzenie w stół i jakby mówiła do niego, po części chcąc usłyszeć, że nie ma sensu żeby niepokoiła rodzinę, że przecież nic im nie grozi. To był nieprzyjemny, ale jednorazowy incydent. Co ktoś miałby od niej chcieć? W szkole też czasem jej ktoś dokuczał, ale podobnie jak dziś, tam też zazwyczaj znalazł się ktoś, kto jej pomógł i tam też nic poważnego tak na prawdę jej nie zrobiono. Rodzina nie musiała wiedzieć, że bycie dzieckiem mugoli mogłoby być powodem do wstydu. Bardzo nie chciała ich martwić. Tylko co jeśli tych incydentów będzie więcej, co jeśli któryś jako ślepy strzał trafi w nią albo w jej dom, a oni nie będą wiedzieli, co się dzieje? - Wiesz, właściwie w ogóle ich to nie powinno dotyczyć. To przecież Szkocja. Nie powinnam się martwić, prawda?
Londyn był epicentrum. Szkocja była daleko i jawiła jej się tak spokojnie i bezpiecznie, w swojej głowie, dla własnej wygody postawiła pomiędzy dwoma krajami bardzo duży i gruby mur. Jeśli jej próby uspokajania się były mylne, po części chciała być okłamana - i była niemal pewna, że Brendan nie skłamie.
Dopiero po chwili uniosła spojrzenie na niego. Jej wzrok trafił też na jego ręce. Raczej nie było możliwe, żeby jeszcze bardziej zbladła, aczkolwiek szok wyraźnie odmalował się na jej twarzy. Znów zagryzła wargę, zacisnęła własne dłonie, wyginając przy tym palce. Dorobiła się w tym miesiącu dość wielu tików nerwowych. Starała się jednak nie pytać, nie chciała spłoszyć Brendana, nie wiedziała co powiedzieć.
- Kawę. Zwykłą, czarną, niemagiczną. Czasem mają tu dość szalone wynalazki. - uśmiechnęła się blado i raczej karykaturalnie przez natłok emocji na wspomnienie pianek, które zaczęły ładnie tańczyć na wierzchu jej latte ostatnim razem, kiedy siedziała tutaj z koleżanką.
Nie dopytywała, kiedy Brendan urwał w pół zdania. Nie chciała być zarzucana informacjami, szczególnie teraz - nigdy nie prosiła sama z siebie o przerażające opowieści. Starała się nie zerkać na jego ręce i myślała, co mogło się stać, jaka może być właściwa przyczyna albo, co to może być. Może zwykłe skaleczenie, które po prostu źle wygląda?
- Nie występuję. Zrezygnowałam, kiedy wyszły wyniki. Potem jeszcze przyszło wezwanie. Chcą mnie przesłuchiwać. Nie wiem, o co chodzi. - znów na niego spojrzała, choć była rozproszona. I znów jej wzrok zahaczył o te ręce i było jej wstyd, że mówi o sobie widząc, że Wesley ma własne problemy i to chyba wcale nie małe. I w końcu nie wytrzymała. - A... poza pracą? Stało się coś złego, Brendan?
Spytała wprost, znów unosząc spojrzenie.
- Myślisz, że powinnam powiedzieć rodzinie, co się dzieje? Myślisz, że takie rodziny jak moja mogą mieć jakieś problemy? Wiesz... nie jestem nikim szczególnym, żadnym politykiem, czy ważną postacią, nawet pracowałam między mugolami. Nie powinni w ogóle zwrócić na mnie uwagi. Na rodzinę tym bardziej. Prawda? - wbiła spojrzenie w stół i jakby mówiła do niego, po części chcąc usłyszeć, że nie ma sensu żeby niepokoiła rodzinę, że przecież nic im nie grozi. To był nieprzyjemny, ale jednorazowy incydent. Co ktoś miałby od niej chcieć? W szkole też czasem jej ktoś dokuczał, ale podobnie jak dziś, tam też zazwyczaj znalazł się ktoś, kto jej pomógł i tam też nic poważnego tak na prawdę jej nie zrobiono. Rodzina nie musiała wiedzieć, że bycie dzieckiem mugoli mogłoby być powodem do wstydu. Bardzo nie chciała ich martwić. Tylko co jeśli tych incydentów będzie więcej, co jeśli któryś jako ślepy strzał trafi w nią albo w jej dom, a oni nie będą wiedzieli, co się dzieje? - Wiesz, właściwie w ogóle ich to nie powinno dotyczyć. To przecież Szkocja. Nie powinnam się martwić, prawda?
Londyn był epicentrum. Szkocja była daleko i jawiła jej się tak spokojnie i bezpiecznie, w swojej głowie, dla własnej wygody postawiła pomiędzy dwoma krajami bardzo duży i gruby mur. Jeśli jej próby uspokajania się były mylne, po części chciała być okłamana - i była niemal pewna, że Brendan nie skłamie.
Dopiero po chwili uniosła spojrzenie na niego. Jej wzrok trafił też na jego ręce. Raczej nie było możliwe, żeby jeszcze bardziej zbladła, aczkolwiek szok wyraźnie odmalował się na jej twarzy. Znów zagryzła wargę, zacisnęła własne dłonie, wyginając przy tym palce. Dorobiła się w tym miesiącu dość wielu tików nerwowych. Starała się jednak nie pytać, nie chciała spłoszyć Brendana, nie wiedziała co powiedzieć.
- Kawę. Zwykłą, czarną, niemagiczną. Czasem mają tu dość szalone wynalazki. - uśmiechnęła się blado i raczej karykaturalnie przez natłok emocji na wspomnienie pianek, które zaczęły ładnie tańczyć na wierzchu jej latte ostatnim razem, kiedy siedziała tutaj z koleżanką.
Nie dopytywała, kiedy Brendan urwał w pół zdania. Nie chciała być zarzucana informacjami, szczególnie teraz - nigdy nie prosiła sama z siebie o przerażające opowieści. Starała się nie zerkać na jego ręce i myślała, co mogło się stać, jaka może być właściwa przyczyna albo, co to może być. Może zwykłe skaleczenie, które po prostu źle wygląda?
- Nie występuję. Zrezygnowałam, kiedy wyszły wyniki. Potem jeszcze przyszło wezwanie. Chcą mnie przesłuchiwać. Nie wiem, o co chodzi. - znów na niego spojrzała, choć była rozproszona. I znów jej wzrok zahaczył o te ręce i było jej wstyd, że mówi o sobie widząc, że Wesley ma własne problemy i to chyba wcale nie małe. I w końcu nie wytrzymała. - A... poza pracą? Stało się coś złego, Brendan?
Spytała wprost, znów unosząc spojrzenie.
Maybe I'm scared because you mean more to me than
any other person.
any other person.
Nie znajdował nic dziwnego w tym, że Lily wyglądała źle; podkrążone oczy, szczupła twarz, zauważał subtelne zmiany w wyglądzie, ale ostatnie tygodnie niosły zmartwienia wszystkim. Szalona minister niszczyła czarodziejską Anglię, a oni nie mogli właściwie nic z tym zrobić. Nikt nie mógł. Na ulicach rządziła policja antymugolska, która nie tylko nie miała już za grosz przyzwoitości, ale i prawdopodobnie nie kierowała się już absolutnie żadnymi zasadami: dlaczego zaatakowali tę dziewczynę? Była płochliwa jak królik, ofiara doskonała - chcieli się nad nią poznęcać, nic innego. Nawet oni nie byli tak tępi, by naprawdę zarzucić jej popełnienie jakiegokolwiek przestępstwa, nie skrzywdziłaby nawet muchy.
- Lily... - zaczął, wzdychając ciężko; jej pytania nie były trudne, o wiele trudniejsze były decyzje, które należało podjąć w odpowiedzi na nie. Odseparować się od rodziny dla ich dobra - wymagało wielkiej odwagi, a Lily przecież jej nie miała wcale. Powinna, powinna ją w sobie wreszcie odnaleźć.
Nie, Lily. Nieprawda.
- Oni nie szukają polityków, nie szukają znanych ludzi. Arystokracji włos z głowy nie spadł. - Pomijając ostatnie krwawe wydarzenia w posiadłości Nottów, ale tamta sprawa była jasna - stał za nią Grindelwald. - Szukają kogoś, za kim w czarodziejskim świecie nikt się nigdy nie wstawi. - Mugolaki nie miały tutaj swoich rodzin, bliskich, nie miały nawet znajomości, które pozwoliłyby im wykpić się z ramion bezprawnego prawa. Szukają takich jak ty, choć tego na głos już nie powiedział - wierzył, że wcale nie musiał. Patrzył na nią ze zmartwieniem, na jej twarz, choć jej źrenice zamiast odwzajemnić spojrzenie, wodziły bo blacie dzielącego ich stołu. Patrzył przepraszająco, to, co się działo, nie miało prawa się zdarzyć. A jednak - działo się tu i teraz. Nie tylko w Londynie, w całej Anglii, a nim to wszystko dotrze do Szkocji - było tylko kwestią czasu. - Myślę, że to nie jest głupi pomysł - odparł szczerze, bo kłamać ani nie potrafił, ani nie chciał. W oszukiwaniu samego siebie, w ucieczce od rzeczywistości - wyjście prowadziło donikąd. - Choć rozsądniej by było, gdybyś jakiś czas ich nie odwiedzała - dodał po chwili. - Nie powinnaś ich... na siebie naprowadzać. - Chciał ją ostrzec. Chciał, by wiedziała, otworzyła oczy. By mogła ochronić, siebie i swoich bliskich, zanim będzie na to za późno.
Wpierw sądził, że zmiany na jej twarzy były jedynie reakcją na jego słowa, dopiero po chwili powiódł za jej spojrzeniem, ku swojej ręce, odruchowo zacisnął więc pięść, kryjąc w niej świeżą bliznę - i powiódł ramieniem ku piersi, zabierając rękę ze stołu.
- Przyniosę - zaoferował się, wstając od stolika, ucieczka w tym momencie była dla niego bardzo dogodna; powinien zabandażować te blizny, przynajmniej na jakiś czas. Zbyt mocno rzucały się w oczy. Do stolika powrócił po krótkim czasie, niosąc dwie zwykłe czarne kawy. Chciał jej dotrzymać towarzystwa - choć sam też preferował kawę bez udziwnień.
- Nie wygląda na szczególnie szaloną - Nie ma się czego bać? Na jego ustach niemal zadrgał uśmiech, kiedy postawił przed nią filiżankę; własną umyślnie trzymał w lewej - poranionej, której nie oderwał od spodka nawet wtedy, kiedy już usiadł naprzeciw niej. I skinął głową, rezygnacja z występów była w tym momencie najrozsądniejsza. Służby antymugolskie - co za irracjonalna nazwa skretyniałej instytucji - z pewnością by się nią zainteresowały. - Wezwanie? - Nawet nie próbował ukryć zdziwienia. - Jakie wezwanie? Z Ministerstwa? - Naprawdę? Kuriozum osiągnęło poziom absurdu. Krótko i kategorycznie pokręcił głową, ucinając własny temat. - Wszystko po staremu, Lily. Wszystko w porządku. - Nigdy nic nie było w porządku.
- Lily... - zaczął, wzdychając ciężko; jej pytania nie były trudne, o wiele trudniejsze były decyzje, które należało podjąć w odpowiedzi na nie. Odseparować się od rodziny dla ich dobra - wymagało wielkiej odwagi, a Lily przecież jej nie miała wcale. Powinna, powinna ją w sobie wreszcie odnaleźć.
Nie, Lily. Nieprawda.
- Oni nie szukają polityków, nie szukają znanych ludzi. Arystokracji włos z głowy nie spadł. - Pomijając ostatnie krwawe wydarzenia w posiadłości Nottów, ale tamta sprawa była jasna - stał za nią Grindelwald. - Szukają kogoś, za kim w czarodziejskim świecie nikt się nigdy nie wstawi. - Mugolaki nie miały tutaj swoich rodzin, bliskich, nie miały nawet znajomości, które pozwoliłyby im wykpić się z ramion bezprawnego prawa. Szukają takich jak ty, choć tego na głos już nie powiedział - wierzył, że wcale nie musiał. Patrzył na nią ze zmartwieniem, na jej twarz, choć jej źrenice zamiast odwzajemnić spojrzenie, wodziły bo blacie dzielącego ich stołu. Patrzył przepraszająco, to, co się działo, nie miało prawa się zdarzyć. A jednak - działo się tu i teraz. Nie tylko w Londynie, w całej Anglii, a nim to wszystko dotrze do Szkocji - było tylko kwestią czasu. - Myślę, że to nie jest głupi pomysł - odparł szczerze, bo kłamać ani nie potrafił, ani nie chciał. W oszukiwaniu samego siebie, w ucieczce od rzeczywistości - wyjście prowadziło donikąd. - Choć rozsądniej by było, gdybyś jakiś czas ich nie odwiedzała - dodał po chwili. - Nie powinnaś ich... na siebie naprowadzać. - Chciał ją ostrzec. Chciał, by wiedziała, otworzyła oczy. By mogła ochronić, siebie i swoich bliskich, zanim będzie na to za późno.
Wpierw sądził, że zmiany na jej twarzy były jedynie reakcją na jego słowa, dopiero po chwili powiódł za jej spojrzeniem, ku swojej ręce, odruchowo zacisnął więc pięść, kryjąc w niej świeżą bliznę - i powiódł ramieniem ku piersi, zabierając rękę ze stołu.
- Przyniosę - zaoferował się, wstając od stolika, ucieczka w tym momencie była dla niego bardzo dogodna; powinien zabandażować te blizny, przynajmniej na jakiś czas. Zbyt mocno rzucały się w oczy. Do stolika powrócił po krótkim czasie, niosąc dwie zwykłe czarne kawy. Chciał jej dotrzymać towarzystwa - choć sam też preferował kawę bez udziwnień.
- Nie wygląda na szczególnie szaloną - Nie ma się czego bać? Na jego ustach niemal zadrgał uśmiech, kiedy postawił przed nią filiżankę; własną umyślnie trzymał w lewej - poranionej, której nie oderwał od spodka nawet wtedy, kiedy już usiadł naprzeciw niej. I skinął głową, rezygnacja z występów była w tym momencie najrozsądniejsza. Służby antymugolskie - co za irracjonalna nazwa skretyniałej instytucji - z pewnością by się nią zainteresowały. - Wezwanie? - Nawet nie próbował ukryć zdziwienia. - Jakie wezwanie? Z Ministerstwa? - Naprawdę? Kuriozum osiągnęło poziom absurdu. Krótko i kategorycznie pokręcił głową, ucinając własny temat. - Wszystko po staremu, Lily. Wszystko w porządku. - Nigdy nic nie było w porządku.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Chciała czuć się nieważna. Chciała czuć się szarym obywatelem magicznego społeczeństwa, kimś na kogo inny przechodzień nie zwraca na ulicy najmniejszej nawet uwagi, kimś nieistotnym. I była. Była szarakiem, nikogo nie obchodziła - poza oczywiście gronem przyjaciół, które nigdy nie było szczególnie wielkie, co bardzo jej odpowiadało oraz poza rodziną. Jakim cudem skrzywdzenie właśnie jej miało być dla kogoś istotne? W szkole wszyscy wiedzieli kto jest mugolakiem, a kto szlachcicem, szczególnie że dzieci mugoli nie szły do Hogwartu ze świadomością co to oznacza i, że może być to dla nich niewygodne. Ona sama czuła się z tego powodu wyjątkowa, znała przecież jeden świat i teraz wchodziła w inny. Wchodziła w niego z naturalnym dla siebie lękiem, ale też poczuciem że ma coś więcej niż wielu innych, choć świat dość szybko sprowadził ją na ziemię. Ale teraz? Teraz nie byli w szkole, nie było ich kilkuset w budynku, a cała masa wszędzie. I to nie były dziecinne docinki czy dokuczanie kierowane poczuciem wyższości, a bardzo niebezpieczne sytuacje, poważne sytuacje.
Nie zapytała o to jednak Brendana, bo doskonale wiedziała że "dlaczego?" to pytanie które powinna kierować do tych, który w to grają, którzy to robią, do odpowiedzialnych za to. Nie do takich jak on. Była pewna, że gdyby tylko dało się walczyć z całym tym systemem, Brendan zrobiłby wszystko. Była też niestety przekonana jednak, że nic właściwie zrobić się nie da, nie miała świadomości co właściwie dzieje się za jej plecami. Może to i lepiej?
"Naprowadzić ich na siebie" - zabrzmiało brutalnie. Nawet bardzo brutalnie i bardzo bezpośrednio. Drgnęła. Wiedziała, że miał rację. Sama zaczęła zadawać takie pytania i niemal prosić o potwierdzenie, wejście w jej pełen wygodnych kłamstw świat, Brendan jednak wyraźnie nie zamierzał grać w jej grę. Gra małego tchórza przerażona ogromem świata i tym, jak bardzo ten świat potrafi być groźny i niezależny od jej woli.
Jak bardzo ona sama jest zależna.
- Napiszę list. - skinęła głową. To wydawało jej się najbardziej rozsądne rozwiązanie. Napisze list. Rodzina wie, że nie może opowiadać o magicznej córce, kto by z resztą uwierzył? Niech więc też wiedzą, że świat jaki przedstawiała im Lily to wersja bardzo upiękniona w celu nie denerwowania ważnych dla niej osób. - Nigdy nie mówiłam, co to znaczy szlama i, że cokolwiek może być nie tak. Myślą, że... że czarodzieje znają wojny tylko z historii i są co najwyżej ciekawi naszego świata, niegroźni. - przyznała, odwracając wzrok. To było dobre wyjście swego czasu. Teraz jej niewinne kłamstwa zaczynały się robić niebezpieczne dla osób, którym chciała pomóc, które chciała uspokoić.
To będzie długi i trudny list. A napisanie go będzie wymagało od niej wiele siły, której nie miała i którą będzie musiała zastąpić lękiem o swoją rodzinę i chęcią dania im bezpieczeństwa.
Spuściła wzrok, który uniosła tylko na chwilę widząc reakcję Brendana. Skinęła głową, kiedy zaoferował, że pójdzie po kawę i postanowiła nie naciskać. Nie miała prawa dopytywać, a wiedziała że wiele rzeczy może źle odbierać, czy nadinterpretować. Wiedziała, że Brendan jest silny. To jedna z tych osób, które żyją dla ludzi dookoła.
- Dziękuję. - przyjęła swoją filiżankę, zajmując sobie nią dłonie, które uparcie poszukiwały zajęcia. Zaraz ponownie skinęła głową. - Na przesłuchanie do Ministerstwa. Nie wiem, o co chodzi ale... a... - wzięła głęboki oddech. Łapała ją panika i potrzebowała chwili, żeby zapanować nad głosem i znów nie zacząć się jąkać. Napiła się kawy i powoli uspokajała. - Grożą Tower w razie niestawienia się. - wyrzuciła z siebie w końcu jednym tchem. - Chciałabym uciec, ale... może to nic takiego. Nie wiem. Matt... - znów ucięła. Ostatnia kłótnia. Jej gesty znów zaczynały się robić bardziej nerwowe. Za dużo działo się w kwietniu. - Flo mi zabrania. Trochę ma rację. Znów panikuję, a narobiłabym sobie kłopotu.
Wspomniała szkolną przyjaciółkę uznając, że pewnie Brendan kojarzy Gryfonkę. A nawet jeśli nie, jej osoba nie miała szczególnego znaczenia w całej historii. Była po prostu tą rozsądną osobą, która czasem kojąco wpływała na nerwy Lily, przytulała kiedy trzeba i zamykała jej walizkę kiedy MacDonald myślała o ucieczce z kraju i zastanawiała się, czy poradzi sobie w Chinach bez znajomości języka. Albo gdzieś jeszcze dalej. Da się dalej?
Skinęła jeszcze głową na jego ostatnie słowa. Było jej głupio, że tyle mówi. Zawsze była wymagająca. Potrzebowała się wygadać, wyżalić, opowiedzieć o swoich lękach i bólach, potrzebowała pomocy. Przyciągała do siebie głównie osoby, które lubią sprawować nad kimś opiekę i słuchać. Sama starała się robić co mogła, by odwdzięczać się za otrzymaną pomoc i także być wsparciem dla innych, jednak nie była osobą w której wiele osób pomocy, czy oparcia by szukało.
Komu może pomóc osoba, która nie radzi sobie nawet ze sobą?
- Musisz być zmęczony wszystkim co się dzieje. Jesteś w samym centrum. - przyznała tylko i napiła się swojej kawy, choć miała na myśli oczywiście jego zawód.
Nie zapytała o to jednak Brendana, bo doskonale wiedziała że "dlaczego?" to pytanie które powinna kierować do tych, który w to grają, którzy to robią, do odpowiedzialnych za to. Nie do takich jak on. Była pewna, że gdyby tylko dało się walczyć z całym tym systemem, Brendan zrobiłby wszystko. Była też niestety przekonana jednak, że nic właściwie zrobić się nie da, nie miała świadomości co właściwie dzieje się za jej plecami. Może to i lepiej?
"Naprowadzić ich na siebie" - zabrzmiało brutalnie. Nawet bardzo brutalnie i bardzo bezpośrednio. Drgnęła. Wiedziała, że miał rację. Sama zaczęła zadawać takie pytania i niemal prosić o potwierdzenie, wejście w jej pełen wygodnych kłamstw świat, Brendan jednak wyraźnie nie zamierzał grać w jej grę. Gra małego tchórza przerażona ogromem świata i tym, jak bardzo ten świat potrafi być groźny i niezależny od jej woli.
Jak bardzo ona sama jest zależna.
- Napiszę list. - skinęła głową. To wydawało jej się najbardziej rozsądne rozwiązanie. Napisze list. Rodzina wie, że nie może opowiadać o magicznej córce, kto by z resztą uwierzył? Niech więc też wiedzą, że świat jaki przedstawiała im Lily to wersja bardzo upiękniona w celu nie denerwowania ważnych dla niej osób. - Nigdy nie mówiłam, co to znaczy szlama i, że cokolwiek może być nie tak. Myślą, że... że czarodzieje znają wojny tylko z historii i są co najwyżej ciekawi naszego świata, niegroźni. - przyznała, odwracając wzrok. To było dobre wyjście swego czasu. Teraz jej niewinne kłamstwa zaczynały się robić niebezpieczne dla osób, którym chciała pomóc, które chciała uspokoić.
To będzie długi i trudny list. A napisanie go będzie wymagało od niej wiele siły, której nie miała i którą będzie musiała zastąpić lękiem o swoją rodzinę i chęcią dania im bezpieczeństwa.
Spuściła wzrok, który uniosła tylko na chwilę widząc reakcję Brendana. Skinęła głową, kiedy zaoferował, że pójdzie po kawę i postanowiła nie naciskać. Nie miała prawa dopytywać, a wiedziała że wiele rzeczy może źle odbierać, czy nadinterpretować. Wiedziała, że Brendan jest silny. To jedna z tych osób, które żyją dla ludzi dookoła.
- Dziękuję. - przyjęła swoją filiżankę, zajmując sobie nią dłonie, które uparcie poszukiwały zajęcia. Zaraz ponownie skinęła głową. - Na przesłuchanie do Ministerstwa. Nie wiem, o co chodzi ale... a... - wzięła głęboki oddech. Łapała ją panika i potrzebowała chwili, żeby zapanować nad głosem i znów nie zacząć się jąkać. Napiła się kawy i powoli uspokajała. - Grożą Tower w razie niestawienia się. - wyrzuciła z siebie w końcu jednym tchem. - Chciałabym uciec, ale... może to nic takiego. Nie wiem. Matt... - znów ucięła. Ostatnia kłótnia. Jej gesty znów zaczynały się robić bardziej nerwowe. Za dużo działo się w kwietniu. - Flo mi zabrania. Trochę ma rację. Znów panikuję, a narobiłabym sobie kłopotu.
Wspomniała szkolną przyjaciółkę uznając, że pewnie Brendan kojarzy Gryfonkę. A nawet jeśli nie, jej osoba nie miała szczególnego znaczenia w całej historii. Była po prostu tą rozsądną osobą, która czasem kojąco wpływała na nerwy Lily, przytulała kiedy trzeba i zamykała jej walizkę kiedy MacDonald myślała o ucieczce z kraju i zastanawiała się, czy poradzi sobie w Chinach bez znajomości języka. Albo gdzieś jeszcze dalej. Da się dalej?
Skinęła jeszcze głową na jego ostatnie słowa. Było jej głupio, że tyle mówi. Zawsze była wymagająca. Potrzebowała się wygadać, wyżalić, opowiedzieć o swoich lękach i bólach, potrzebowała pomocy. Przyciągała do siebie głównie osoby, które lubią sprawować nad kimś opiekę i słuchać. Sama starała się robić co mogła, by odwdzięczać się za otrzymaną pomoc i także być wsparciem dla innych, jednak nie była osobą w której wiele osób pomocy, czy oparcia by szukało.
Komu może pomóc osoba, która nie radzi sobie nawet ze sobą?
- Musisz być zmęczony wszystkim co się dzieje. Jesteś w samym centrum. - przyznała tylko i napiła się swojej kawy, choć miała na myśli oczywiście jego zawód.
Maybe I'm scared because you mean more to me than
any other person.
any other person.
Lily nie była szara. To zaskakujące, jak wiele dzieci mugoli zaczynały znaczyć dla tych, którzy ponoć nimi gardzili; zaprzątali sobie nimi każdą chwilę, pracowali nad ich unieszkodliwieniem, przykładając do tego coraz więcej wagi - w imię czego? Dzieci mugoli na swój sposób, przez to wszystko, zaczynały być dla nich naprawdę ważne, ściągały sen z powiek i zatruwały powietrze, zatruwały myśli pasożytniczym jadem płynącym z ich zepsutych serc; nienawiść nimi kierowała, nienawiść nimi rządziła i - tak samo - nienawiść prędzej czy później ich zniszczy. Brendan był tego pewien: żadne szaleństwo nie mogło trwać wiecznie, tak samo jak żaden ogień nie mógł wiecznie płonąć. Niezależnie od tego, starał się dusić to szaleństwo w zarodku. Walczył z tym, walczył i z samym systemem, przystając od Gwardii Zakonu Feniksa, właśnie w tym celu - by spopielić całe to szaleństwo i zbudować nowe na zgliszach starego, niedoskonałego. Złego. Lily była tchórzem, ale nie mogła uciekać w nieskończoność: ostatecznie musiała stanąć, otworzyć oczy i wyjść temu naprzeciw. Tchórzostwo było złe. To był ich obowiązek - walczyć o lepsze jutro, nie tylko dla siebie. A może nawet najmniej dla siebie. Był bezpośredni, bo inaczej nie potrafił; być może dlatego tak chętnie wyrzekał się swego lordowskiego tytułu - maskarady, kłamstwa, maski - to wszystko nie było jego bajką. Kłamstwo było wygodne, ale tylko krótkotrwale. Kłamstwo było jak ucieczka - a ucieczka była tchórzostwem, honorowy człowiek zaś nigdy nie tchórzy; tyle w nim zostało po jego błękitnej krwi. Przekonanie, że względy słuszności zasługiwały na każdą walkę, nawet samobójczą.
- Skorzystaj z pocztowej sowy - podpowiedział, poradził, a może przestrzegł; znał przecież taktyki ministerstwa, pracował w nim, a jako łowca doskonale znał sposoby tropienia poszukiwanych. Jej sowa mogła być pod obserwacją, a list z ostrzeżeniem mógł doprowadzić zwyrodnialców do jej rodziny jak po nitce do kłębka. Ujął ucho kubka, próbując ciepłej kawy - rzeczywiście, podawali tutaj bardzo dobrą - ledwie po chwili unosząc ku niej spojrzenie. - Lily - odezwał się prosząco. - Nie używaj tego słowa. Porządni czarodzieje ani go nie wypowiadają ani nie chcą go słyszeć - szlama, szlam, jak można było w ten sposób nazywać żywego człowieka? Jej rodzice byli mugolami, ludźmi jak oni wszyscy, nawet jeśli pozbawionymi czarodziejskich mocy - a raczej z mocami uśpionymi, wszak większość mugolaków pochodziła od dalszych bądź bliższych charłaków. - Twoi rodzice nie muszą wiedzieć wszystkiego, to ich nie dotyczy - dodał, przekonany, że Lily nie chciała przecież zrzucać na nich tego ciężaru, ciężaru strachu. - Ale sądzę, że prędzej czy później zobaczą tę wojnę na własne oczy - dodał gorzko, bo jak długo mógł stać ten stan zawieszenia? Przeciwnicy mugoli krzyczeli coraz głośniej, ta łapanka, której był przed momentem świadkiem, ile minie czasu, nim te psy przenikną przez niewidzialną barierę oddzielającą świat magii od świata mugoli, i zaczną polować na tych drugich? Tydzień, dwa? Miesiąc, trzy? To była tylko kwestia czasu - Brendan był o tym przekonany. - Myślisz, że naprawdę myślą, że jesteśmy niegroźni? Z całą mocą, jaką posiadamy? - Byliśmy przecież ludźmi, my i oni. Mieliśmy zbyt wiele cech wspólnych, a rodzice Lily musieli być zdecydowanie zbyt doświadczeni przez życie, by cechować się podobną wrażliwą naiwnością, co ona sama. Każdy był niebezpieczny, nawet najwierniejszy pies, jeśli tylko stanie się naprzeciw niego w odpowiednich warunkach. A słabszy zawsze był i zawsze będzie zależny od silniejszego.
Musisz być dzielna, Lily. Odpowiadasz nie tylko za siebie.
Dopiero po chwili zmarszczył brew, nie rozumiejąc dalszych bredni: przesłuchanie? Za niestawiennictwo - Tower? Milczał, wpatrując się w dziewczynę z mieszaniną niedowierzania i oburzenia; nic z tego nie rozumiał. O niczym nie słyszał. Musiał za to odpowiadać ten cały chrzaniony departament kontroli magicznej, czy ich do końca popieprzyło? Rzeczywiście, Brendan kojarzył Florence; był dobrym słuchaczem, słabym mówcą i jeszcze gorszym pocieszycielem. Fakt, że zalewała go własnymi opowieściami nieszczególnie go obszedł, zawsze mało mówił o sobie. A mówiła rzeczy bardzo ciekawe - dotąd nic nie wiedział o żadnych przesłuchaniach. Wbił w nią uważne spojrzenie, zastanawiając się nad dukanymi imionami, ale nie pytał. Nie potrafił uczynić żadnego gestu, żeby spróbować ją uspokoić - choć czuł, że to właśnie powinien zrobić. Współczuł jej - i wstydził się za czarodziejów, którzy doprowadzili do tej patowej sytuacji.
- Może to nie jest zły pomysł - odparł z zastanowieniem, jakby przekonany argumentami: zaczynało robić się poważnie. A ucieczka za granicę - czy mogła dokądś doprowadzić? Ostatnia wojna pochłonęła cały świat, ta - nie będzie inna. - Jeśli tylko masz dokąd uciec. Może okazać się, że szybko skończą ci się kryjówki. - Lepiej stanąć prosto, dumnie, chwycić różdżkę i walczyć, Lily. Za siebie i innych, twoją rodzinę i tych, których jeszcze nie poznałaś. - W jakiej sprawie mają być te... przesłuchania? - dopytał, uparcie poszukując w tym absurdzie sensu. - Napisali coś więcej na wezwaniu? - Musieli, mieli obowiązek. Ale czy ktokolwiek przejmował się jeszcze dzisiaj obowiązkami? Na dalsze słowa dziewczyny jedynie pokręcił głową, krótko, przecząco.
- Daję sobie radę - odparł krótko, może nieco nieprzyjemnie, chwytając w przeciętą blizną dłoń kubek kawy, zakrywając tym samym jej wnętrze. Jestem silny, Lily. Silniejszy, niż ci się wydaje i pogodzony z szybką śmiercią. To wszystko nie ma dla mnie znaczenia.
Powtarzał to sobie jak mantrę tak długo, aż w końcu naprawdę w to uwierzył.
- Skorzystaj z pocztowej sowy - podpowiedział, poradził, a może przestrzegł; znał przecież taktyki ministerstwa, pracował w nim, a jako łowca doskonale znał sposoby tropienia poszukiwanych. Jej sowa mogła być pod obserwacją, a list z ostrzeżeniem mógł doprowadzić zwyrodnialców do jej rodziny jak po nitce do kłębka. Ujął ucho kubka, próbując ciepłej kawy - rzeczywiście, podawali tutaj bardzo dobrą - ledwie po chwili unosząc ku niej spojrzenie. - Lily - odezwał się prosząco. - Nie używaj tego słowa. Porządni czarodzieje ani go nie wypowiadają ani nie chcą go słyszeć - szlama, szlam, jak można było w ten sposób nazywać żywego człowieka? Jej rodzice byli mugolami, ludźmi jak oni wszyscy, nawet jeśli pozbawionymi czarodziejskich mocy - a raczej z mocami uśpionymi, wszak większość mugolaków pochodziła od dalszych bądź bliższych charłaków. - Twoi rodzice nie muszą wiedzieć wszystkiego, to ich nie dotyczy - dodał, przekonany, że Lily nie chciała przecież zrzucać na nich tego ciężaru, ciężaru strachu. - Ale sądzę, że prędzej czy później zobaczą tę wojnę na własne oczy - dodał gorzko, bo jak długo mógł stać ten stan zawieszenia? Przeciwnicy mugoli krzyczeli coraz głośniej, ta łapanka, której był przed momentem świadkiem, ile minie czasu, nim te psy przenikną przez niewidzialną barierę oddzielającą świat magii od świata mugoli, i zaczną polować na tych drugich? Tydzień, dwa? Miesiąc, trzy? To była tylko kwestia czasu - Brendan był o tym przekonany. - Myślisz, że naprawdę myślą, że jesteśmy niegroźni? Z całą mocą, jaką posiadamy? - Byliśmy przecież ludźmi, my i oni. Mieliśmy zbyt wiele cech wspólnych, a rodzice Lily musieli być zdecydowanie zbyt doświadczeni przez życie, by cechować się podobną wrażliwą naiwnością, co ona sama. Każdy był niebezpieczny, nawet najwierniejszy pies, jeśli tylko stanie się naprzeciw niego w odpowiednich warunkach. A słabszy zawsze był i zawsze będzie zależny od silniejszego.
Musisz być dzielna, Lily. Odpowiadasz nie tylko za siebie.
Dopiero po chwili zmarszczył brew, nie rozumiejąc dalszych bredni: przesłuchanie? Za niestawiennictwo - Tower? Milczał, wpatrując się w dziewczynę z mieszaniną niedowierzania i oburzenia; nic z tego nie rozumiał. O niczym nie słyszał. Musiał za to odpowiadać ten cały chrzaniony departament kontroli magicznej, czy ich do końca popieprzyło? Rzeczywiście, Brendan kojarzył Florence; był dobrym słuchaczem, słabym mówcą i jeszcze gorszym pocieszycielem. Fakt, że zalewała go własnymi opowieściami nieszczególnie go obszedł, zawsze mało mówił o sobie. A mówiła rzeczy bardzo ciekawe - dotąd nic nie wiedział o żadnych przesłuchaniach. Wbił w nią uważne spojrzenie, zastanawiając się nad dukanymi imionami, ale nie pytał. Nie potrafił uczynić żadnego gestu, żeby spróbować ją uspokoić - choć czuł, że to właśnie powinien zrobić. Współczuł jej - i wstydził się za czarodziejów, którzy doprowadzili do tej patowej sytuacji.
- Może to nie jest zły pomysł - odparł z zastanowieniem, jakby przekonany argumentami: zaczynało robić się poważnie. A ucieczka za granicę - czy mogła dokądś doprowadzić? Ostatnia wojna pochłonęła cały świat, ta - nie będzie inna. - Jeśli tylko masz dokąd uciec. Może okazać się, że szybko skończą ci się kryjówki. - Lepiej stanąć prosto, dumnie, chwycić różdżkę i walczyć, Lily. Za siebie i innych, twoją rodzinę i tych, których jeszcze nie poznałaś. - W jakiej sprawie mają być te... przesłuchania? - dopytał, uparcie poszukując w tym absurdzie sensu. - Napisali coś więcej na wezwaniu? - Musieli, mieli obowiązek. Ale czy ktokolwiek przejmował się jeszcze dzisiaj obowiązkami? Na dalsze słowa dziewczyny jedynie pokręcił głową, krótko, przecząco.
- Daję sobie radę - odparł krótko, może nieco nieprzyjemnie, chwytając w przeciętą blizną dłoń kubek kawy, zakrywając tym samym jej wnętrze. Jestem silny, Lily. Silniejszy, niż ci się wydaje i pogodzony z szybką śmiercią. To wszystko nie ma dla mnie znaczenia.
Powtarzał to sobie jak mantrę tak długo, aż w końcu naprawdę w to uwierzył.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Bardzo się różnili. Już sama ich relacja z Hogwartu doskonale przedstawia to, jacy oboje byli. On był odważny. Chciał być silny dla innych, był tarczą dla tych, którzy nie potrafią się bronić. Był... idealistą? Tak przynajmniej jej się wydawało. Miał jakąś ideę na to, jak powinien wyglądać świat i niezależnie od tego, jak bardzo było to nierealne, chciał o tę swoją ideę walczyć.
Dla niej duma, czy honor nie miały wielkiego znaczenia, w każdym razie nie tak wielkiego jak zapewne powinny. Zawsze była słabą dziewczynką. Zawsze uciekała. Najpierw przed robaczkami, kiedy inni się z nimi bawili, później przed sowami, kiedy te przyniosły jej list z Hogwartu, uciekła z klasy, kiedy mieli zmierzyć się z boginem zbyt przerażona myślą o postawieniu się własnym lękom. Uciekała też przed ludźmi: nie wszystkimi, szybko nauczyła się przed kim należy. Na szczęście jednak Hogwart pełen był nie tylko osób, które chętnie wykorzystałyby jej słabość na rzecz podbicia własnego ego, czy chorej zabawy, ale też tych, którzy byli w stanie bronić takich, jak ona. I to nawet nie jest tak, że nie próbowała z tym walczyć: nie robiła tego chętnie, jednak czasem bliskie jej osoby próbowały na nią wpłynąć. Zawsze kończyło się jednak wyłącznie atakiem paniki, nad którymi nie miała panowania. Prawdopodobnie niedługo bardzo tego pożałuje: tego, jaka jest. Tego, że jej problemy panują nad nią, tego jak bardzo jest zależna od innych, zdana na ich łaskę i niełaskę, gotowa poddać się wszystkiemu. Była słaba, żałośnie słaba i to nie tylko przez niezbyt imponujące zdolności magiczne.
I owszem, wierzyła, że da radę uciekać w nieskończoność. Nie wiedziała tylko, gdzie.
- Sowiej? - trochę ją to zdziwiło. Spodziewała się, że prędzej sowa mogłaby zostać sprawdzona w mugolskiej okolicy. Nie sądziła, by osoby, które jej zagrażają mogły szczególnie wiedzieć o działaniu mugolskich urzędów. Z drugiej strony - może się przygotowują? Choć myśl o tym, że tak może być znów wywołała w niej zimne dreszcze. Znów wbiła wzrok w stół. Nie panowała nad tym. To się po prostu działo, robiła się jakby odcięta od wszystkiego, lekko nieobecna. Skinęła jednak głową zapamiętując to, bo wierzyła, że Brendan wie lepiej o tym, co jest w tej chwili bezpieczniejsze.
Na jego reakcję na przekleństwo dopiero znów uniosła wzrok.
- Dla mnie jest odrealnione. - przyznała. - Ma znaczenie dopiero, kiedy ktoś używa go jako obelgi. - w Hogwarcie wiele słów było nowych, dziwnych, nie miały od początku takiego samego znaczenia, tego samego obciążenia emocjonalnego. To jak z przeklinaniem w obcym języku - nawet, kiedy mówi się w nim biegle, nie przekazuje to tych samych emocji, jest jakby łagodniejsze i bardziej sztuczne. Lily oczywiście wiedziała o świecie czarodziejów wiele, bardzo wiele, żyła w nim od wielu lat, nigdy jednak całkowicie i w stu procentach się z nim nie utożsamiła. - Nie będę go przy tobie używać. - dodała jeszcze, bo sama nie lubiła słuchać przekleństw i obelg, nie mogła tego nie uszanować. - Nie, nie zamierzam mówić im wszystkiego. Nie mogłabym. - Przyznała, znów uciekając spojrzeniem. Znów przygryzła wargę zmartwiona, choć tym razem inaczej, teraz już nie o siebie. Chciała chronić swoją rodzinę. - To najwspanialsi ludzie na świecie. Zawsze mnie chronili i się martwili. Wiesz, dwóch starszych braci i w ogóle. Nie chcę dokładać im nowych zmartwień. Chcę tylko... żeby wiedzieli, że muszą uważać. - nie wiedziała jeszcze, jak to ujmie. Wiedziała, że nie może im napisać o sobie. Że jeśli wspomni, że dziecko mugoli oznacza coś złego, będą chcieli ją zabrać, może nawet przyjadą po nią - nie mogła na to pozwolić. Musi więc wysłać nową porcję kłamstw, tym razem w innym nastroju.
Wspomnienie słowa wojna chyba źle na nią podziałało. Spojrzała na pierścień na swoim palcu. Zakręciła nim. Był w tej chwili za luźny i bała się, że go zgubi. Nie miała pojęcia o jego magicznych właściwościach - nigdy nie trafiła na kogokolwiek, kto mógłby i chciałby o tym wspomnieć, kto znałby ten przedmiot. Dla niej był pamiątką rodzinną, jednocześnie wspomnieniem dnia w którym ojciec ruszył walczyć. Jak to możliwe, że nie odziedziczyła ani odrobiny jego odwagi?
- Czemu ludzie wiecznie muszą walczyć. - o czym jest ta wojna? Ich wojna? O tym, kto ma prawo do magii? Obracała w dłoni być może dowód na to, że w jej rodzinie dawno temu istniała czarownica i myślała o tym wszystkim coraz bardziej zgorzkniała.
Napiła się swojej kawy zanim znów wróciła do zabawy przedmiotem. Musiała czymś zająć ręce.
- Jestem jedyną czarownicą, jaką znają. Naopowiadałam im bzdur. Ale... nie. Nie sądzę, żeby w to wierzyli. - przyznała cicho i niechętnie. Rodzice wiedzieli o życiu dużo więcej niż ona i przecież wiedzieli, że skoro ich córka, człowiek jak każdy inny mogła okazać się czarownicą to tę moc może mieć równie dobrze osoba o gorszych zamiarach. A może coś takiego było w nich, ta świadomość, póki jednak nie musieli myśleć o konflikcie - przecież nigdy żadnego nie było! - odsuwali podobne myśli uznając, że może te dwa światy faktycznie mogą funkcjonować obok siebie bez problemu i kolizji.
Po raz pierwszy ktoś jej przyznał, że ucieczka może mieć sens. Spojrzała na Brendana niepewnie, spojrzeniem spłoszonym i pytającym, jakby za jego kolejnym słowem miała czmychnąć i zacząć się pakować, znów zniknąć tak, jak zniknęła kilka lat temu, choć z o wiele bardziej błahego powodu. Zaraz jednak dostała silny kontrargument: gdzie?
Na początek Francja, ale Francja jest blisko. Lepiej dalej. Tylko gdzie bez języków? Gdzie najdłużej może być bezpiecznie?
- Nie wiem. - przyznała cicho. Znów spuściła wzrok. - Byłbyś w stanie... pomóc mi z nauką zaklęć? - dodała. Nie wiedziała, jak wiele czasu ma Brendan, wierzyła jednak, że może być do tego najlepszą osobą. Miał jej pomóc Matt, póki co jednak nie chciała o nim myśleć. Nie wiedziała, co dalej i działo się zbyt wiele. Potwornie bolała ją strata przyjaciela, jednak nie mogła skupić się wyłącznie na tym. A musiała być choć trochę silniejsza.
Bo gdyby nie Brendan ci funkcjonariusze by ją zabrali. Po prostu. Była zbyt bezbronna. I być może przy kolejnej okazji przeszkodzi jej lęk i znów nie będzie w stanie złapać za różdżkę, ale również być może nauka pozwoli jej poczuć się odrobinkę pewniej? Odzyskać troszkę spokoju? - Kiedykolwiek. Kiedy znajdziesz czas.
Dodała jeszcze. Nie chciała robić mu problemu. Na pewno miał ich wiele.
- Mogę też poszukać kogoś innego. - myśl o ćwiczeniu ją przerażała, ale może samo ćwiczenie troszkę ją uspokoi? Może chociaż następnym razem spróbuje? Mało prawdopodobne, jej największym problemem nie są zaklęcia, które jej zwyczajnie nie wychodzą, a lęk, który stanowi barierę pomiędzy nią, a światem realnym, który nieraz nie pozwala jej się ruszyć i nakazuje się chować.
Musiała jednak zrobić... cokolwiek.
Tym razem zaczęła się bawić filiżanką. Może to marnowanie cudzego czasu?
- Chodzi o dekrety dotyczące kontaktów czarodziejów z muglami. Dekret 55 i 56. Departament Kontroli Magicznej. Nic więcej nie wiem. - skuliła się trochę w sobie. Na jego zapewnienie skinęła jedynie głową, także uniosła swoją filiżankę, dopijała ją i bawiła się naczyniem, przyglądając się jemu skulona, ściśnięta jakby liczyła, że jeśli zajmie sobą jak najmniejszą przestrzeń to niebezpieczeństwo jej nie zauważy, ominie, pójdzie bokiem.
Dla niej duma, czy honor nie miały wielkiego znaczenia, w każdym razie nie tak wielkiego jak zapewne powinny. Zawsze była słabą dziewczynką. Zawsze uciekała. Najpierw przed robaczkami, kiedy inni się z nimi bawili, później przed sowami, kiedy te przyniosły jej list z Hogwartu, uciekła z klasy, kiedy mieli zmierzyć się z boginem zbyt przerażona myślą o postawieniu się własnym lękom. Uciekała też przed ludźmi: nie wszystkimi, szybko nauczyła się przed kim należy. Na szczęście jednak Hogwart pełen był nie tylko osób, które chętnie wykorzystałyby jej słabość na rzecz podbicia własnego ego, czy chorej zabawy, ale też tych, którzy byli w stanie bronić takich, jak ona. I to nawet nie jest tak, że nie próbowała z tym walczyć: nie robiła tego chętnie, jednak czasem bliskie jej osoby próbowały na nią wpłynąć. Zawsze kończyło się jednak wyłącznie atakiem paniki, nad którymi nie miała panowania. Prawdopodobnie niedługo bardzo tego pożałuje: tego, jaka jest. Tego, że jej problemy panują nad nią, tego jak bardzo jest zależna od innych, zdana na ich łaskę i niełaskę, gotowa poddać się wszystkiemu. Była słaba, żałośnie słaba i to nie tylko przez niezbyt imponujące zdolności magiczne.
I owszem, wierzyła, że da radę uciekać w nieskończoność. Nie wiedziała tylko, gdzie.
- Sowiej? - trochę ją to zdziwiło. Spodziewała się, że prędzej sowa mogłaby zostać sprawdzona w mugolskiej okolicy. Nie sądziła, by osoby, które jej zagrażają mogły szczególnie wiedzieć o działaniu mugolskich urzędów. Z drugiej strony - może się przygotowują? Choć myśl o tym, że tak może być znów wywołała w niej zimne dreszcze. Znów wbiła wzrok w stół. Nie panowała nad tym. To się po prostu działo, robiła się jakby odcięta od wszystkiego, lekko nieobecna. Skinęła jednak głową zapamiętując to, bo wierzyła, że Brendan wie lepiej o tym, co jest w tej chwili bezpieczniejsze.
Na jego reakcję na przekleństwo dopiero znów uniosła wzrok.
- Dla mnie jest odrealnione. - przyznała. - Ma znaczenie dopiero, kiedy ktoś używa go jako obelgi. - w Hogwarcie wiele słów było nowych, dziwnych, nie miały od początku takiego samego znaczenia, tego samego obciążenia emocjonalnego. To jak z przeklinaniem w obcym języku - nawet, kiedy mówi się w nim biegle, nie przekazuje to tych samych emocji, jest jakby łagodniejsze i bardziej sztuczne. Lily oczywiście wiedziała o świecie czarodziejów wiele, bardzo wiele, żyła w nim od wielu lat, nigdy jednak całkowicie i w stu procentach się z nim nie utożsamiła. - Nie będę go przy tobie używać. - dodała jeszcze, bo sama nie lubiła słuchać przekleństw i obelg, nie mogła tego nie uszanować. - Nie, nie zamierzam mówić im wszystkiego. Nie mogłabym. - Przyznała, znów uciekając spojrzeniem. Znów przygryzła wargę zmartwiona, choć tym razem inaczej, teraz już nie o siebie. Chciała chronić swoją rodzinę. - To najwspanialsi ludzie na świecie. Zawsze mnie chronili i się martwili. Wiesz, dwóch starszych braci i w ogóle. Nie chcę dokładać im nowych zmartwień. Chcę tylko... żeby wiedzieli, że muszą uważać. - nie wiedziała jeszcze, jak to ujmie. Wiedziała, że nie może im napisać o sobie. Że jeśli wspomni, że dziecko mugoli oznacza coś złego, będą chcieli ją zabrać, może nawet przyjadą po nią - nie mogła na to pozwolić. Musi więc wysłać nową porcję kłamstw, tym razem w innym nastroju.
Wspomnienie słowa wojna chyba źle na nią podziałało. Spojrzała na pierścień na swoim palcu. Zakręciła nim. Był w tej chwili za luźny i bała się, że go zgubi. Nie miała pojęcia o jego magicznych właściwościach - nigdy nie trafiła na kogokolwiek, kto mógłby i chciałby o tym wspomnieć, kto znałby ten przedmiot. Dla niej był pamiątką rodzinną, jednocześnie wspomnieniem dnia w którym ojciec ruszył walczyć. Jak to możliwe, że nie odziedziczyła ani odrobiny jego odwagi?
- Czemu ludzie wiecznie muszą walczyć. - o czym jest ta wojna? Ich wojna? O tym, kto ma prawo do magii? Obracała w dłoni być może dowód na to, że w jej rodzinie dawno temu istniała czarownica i myślała o tym wszystkim coraz bardziej zgorzkniała.
Napiła się swojej kawy zanim znów wróciła do zabawy przedmiotem. Musiała czymś zająć ręce.
- Jestem jedyną czarownicą, jaką znają. Naopowiadałam im bzdur. Ale... nie. Nie sądzę, żeby w to wierzyli. - przyznała cicho i niechętnie. Rodzice wiedzieli o życiu dużo więcej niż ona i przecież wiedzieli, że skoro ich córka, człowiek jak każdy inny mogła okazać się czarownicą to tę moc może mieć równie dobrze osoba o gorszych zamiarach. A może coś takiego było w nich, ta świadomość, póki jednak nie musieli myśleć o konflikcie - przecież nigdy żadnego nie było! - odsuwali podobne myśli uznając, że może te dwa światy faktycznie mogą funkcjonować obok siebie bez problemu i kolizji.
Po raz pierwszy ktoś jej przyznał, że ucieczka może mieć sens. Spojrzała na Brendana niepewnie, spojrzeniem spłoszonym i pytającym, jakby za jego kolejnym słowem miała czmychnąć i zacząć się pakować, znów zniknąć tak, jak zniknęła kilka lat temu, choć z o wiele bardziej błahego powodu. Zaraz jednak dostała silny kontrargument: gdzie?
Na początek Francja, ale Francja jest blisko. Lepiej dalej. Tylko gdzie bez języków? Gdzie najdłużej może być bezpiecznie?
- Nie wiem. - przyznała cicho. Znów spuściła wzrok. - Byłbyś w stanie... pomóc mi z nauką zaklęć? - dodała. Nie wiedziała, jak wiele czasu ma Brendan, wierzyła jednak, że może być do tego najlepszą osobą. Miał jej pomóc Matt, póki co jednak nie chciała o nim myśleć. Nie wiedziała, co dalej i działo się zbyt wiele. Potwornie bolała ją strata przyjaciela, jednak nie mogła skupić się wyłącznie na tym. A musiała być choć trochę silniejsza.
Bo gdyby nie Brendan ci funkcjonariusze by ją zabrali. Po prostu. Była zbyt bezbronna. I być może przy kolejnej okazji przeszkodzi jej lęk i znów nie będzie w stanie złapać za różdżkę, ale również być może nauka pozwoli jej poczuć się odrobinkę pewniej? Odzyskać troszkę spokoju? - Kiedykolwiek. Kiedy znajdziesz czas.
Dodała jeszcze. Nie chciała robić mu problemu. Na pewno miał ich wiele.
- Mogę też poszukać kogoś innego. - myśl o ćwiczeniu ją przerażała, ale może samo ćwiczenie troszkę ją uspokoi? Może chociaż następnym razem spróbuje? Mało prawdopodobne, jej największym problemem nie są zaklęcia, które jej zwyczajnie nie wychodzą, a lęk, który stanowi barierę pomiędzy nią, a światem realnym, który nieraz nie pozwala jej się ruszyć i nakazuje się chować.
Musiała jednak zrobić... cokolwiek.
Tym razem zaczęła się bawić filiżanką. Może to marnowanie cudzego czasu?
- Chodzi o dekrety dotyczące kontaktów czarodziejów z muglami. Dekret 55 i 56. Departament Kontroli Magicznej. Nic więcej nie wiem. - skuliła się trochę w sobie. Na jego zapewnienie skinęła jedynie głową, także uniosła swoją filiżankę, dopijała ją i bawiła się naczyniem, przyglądając się jemu skulona, ściśnięta jakby liczyła, że jeśli zajmie sobą jak najmniejszą przestrzeń to niebezpieczeństwo jej nie zauważy, ominie, pójdzie bokiem.
Maybe I'm scared because you mean more to me than
any other person.
any other person.
Chciałby jej pomóc. Tak po prostu - nie chronić przed złem tego świata, bo to w ostatecznym rozrachunku nie doprowadzało właściwie do niczego, była jak głodna sierota, której ktoś ciągle podrzucał ryby, zamiast wręczyć w końcu wędkę i nauczyć, jak z niej skorzystać. Chciałby kiedyś stanąć za jej plecami i nie pozwolić jej się cofnąć, kiedy przed nimi zaczną kłębić się czarne cienie uosabiające jej lęki. Chciałby, bo wierzył, że tkwiła w niej siła, której nie potrafiła dotąd pokazać światu - miała przecież szlachetne serce i wierzył, że dla bliskich byłaby w stanie zrobić wiele. Wierzył w nią - i wierzył w jej serce. Słabość wynikała z wrażliwości, której nie powinna się pozbywać - ale nadchodził czas, w którym musiała pewniej uchwycić różdżkę. Dla własnego bezpieczeństwa.
- Jakiej innej? - Zdumiał się podobnie mocno; Brendan nie znał świata mugoli, był mu nie mniej obcy, niż tereny dalekiej Azji. Nie znał innej poczty niż sowia, a wymiana ptaka wydawała mu się jedynym gwarantem anonimowości. Fakt, że sowa podlatująca do czyjegoś domu pośrodku mugolskiej dzielnicy, ani trochę nie wydał mu się dziwny. Żył w świecie magii - i innego sobie nie wyobrażał.
Na swój sposób nawet ją podziwiał - zdawał sobie sprawę z tego, że jako dziecku mugoli było jej w magicznym świecie trudniej właściwie od samego początku. Nie bardzo miał jej kto pokazać książki, nie bardzo miał jej kto opowiedzieć, czego powinna spodziewać się po Hogwarcie i, wreszcie, co krok napotykała się na przytyki ślizgońskiej hołoty. A wiatr zmian podpowiadał, ze w dorosłym życiu nie będzie jej łatwiej. W jakiś sposób cieszyło go, że potrafiła dystansować się od tej ordynarnej obelgi, ale wciąż nie chciał słyszeć jej brzmienia. Odrealnienie - pomagało jej pewnie w adaptacji.
- Dziękuję - odpowiedział krótko, najwyraźniej nie chcąc wchodzić w szczegóły; kimże był, by przekonywać ją, że to słowo powinno całkiem wypaść z jej słownika? Miała większe prawo do decydowania o tym od niego, ale żadną siłą nie zmusi go, by on sam tego wysłuchiwał. Szlama. Szlam. W opozycji do krwi błękitnej zapatrzonych w siebie arystokratów, którzy o szlacheckości najwyżej czytali w dawnych księgach - bo obok podobnej cechy nawet z całą pewnością nie stali, przynajmniej w przeważającej większości, wystarczająco znaczącej, by móc uogólniać. Interesował się polityką i tym, co działo się na świecie, głównie dlatego, że działo się bardzo źle. - To twoi rodzice, Lily - odparł spokojnie, ciszej, z nutą refleksji w głosie. Jego rodzice byli martwi od dawna, ojciec zmarł heroiczną śmiercią, matka wkrótce do niego dołączyła; kiedy traci się obojga rodziców w bardzo młodym wieku - był jeszcze uczniem - łatwo jest utrwalić w sobie ich legendę. Rodzic był dla niego synonimem bohatera, ważną wartością. Kogoś, komu winnym się było szacunek, oddane i miłość. Nie musiała mu tego tłumaczyć. - Zaopiekujesz się nimi, poradzisz sobie - dodał, miał nadzieję, pokrzepiająco. Dobrze rozumiał, że nie chciała im dokładać trosk, że musiała ich ostrzec. Musiała to zrobić. - Nie wiedziałem, że masz starszych braci - dodał obracając dłonią kubek z kawą. - Tylko ty odziedziczyłaś talent? - Dopiero teraz upił łyk, wyczuwając cierpki posmak - kawa w tym miejscu rzeczywiście była bardzo dobra.
- Bez walki ludzie nie byliby sobą - Ludzie uwielbiali przecież konflikty, wzajemne przepychanki - wojny - odkąd tylko dowiedzieli się, czym jest władza. Najstraszliwsza ze wszystkich znanych ludzkości używek - najmocniej ich zmieniająca i najmocniej uzależniająca. Wyniszczająca. - Choć z pewnością nie wyszłoby nam to na złe - Bo o ludzkości jako takiej nigdy nie miał dobrego zdania. - Być może twoi rodzice wiedzą dużo więcej, niż ci się wydaje. - Bagaż doświadczeń zbierany latami robił swoje; z pewnością potrafili dopowiedzieć sobie dużo więcej, niż powiedziała im córka.
Wpatrywał się prosto w jej oczy, kiedy poprosiła o pomoc; nareszcie, Lily, chcesz wziąć te sprawy w swoje ręce?
- Pomogę - odparł właściwie od razu, wchodząc jej w słowo; jeśli tylko chciała wreszcie wziąć swoje życie w swoje ręce - nie miał zamiaru stać obok biernie i chętnie jej w tym pomoże. Czas się zawsze znajdzie, Brendan nie lubił siedzieć bezczynnie, a słowo odpoczynek nie istniało w jego języku. - Zaczniemy od zaklęć obronnych - dodał bezdyskusyjnie, przecież to widział - że była bezbronna. Znalazł się obok całkowicie przypadkiem, gdyby nie to, siedziałaby w obskurnej celi Tower - w najlepszym wypadku. Musiała się nauczyć sobie radzić - chociaż spróbować; wierzył, że w chwili kryzysu uwolni wystarczającą dawkę adrenaliny, by przejąć kontrolę. - Nie oddam cię w inne ręce, chcę się upewnić, że ktoś zrobi to dobrze - dodał z łagodnym uśmiechem. - Kiedy chcesz zacząć? - Po co zwlekać, weźmy się za to jak najszybciej - zanim przejdzie ci ochota.
Słysząc numery dekretów, jedynie zmarszczył brew w zastanowieniu, nie odejmują dłoni od pustego już kubka po kawie. Postawiła go na nogi po tym ciężkim dniu.
- Sprawdziłaś już, czym właściwie są te dekrety? - To jest to, co powinnaś zrobić w pierwszej kolejności. Zaczarowana Anglia wciąż była przecież tworem podległym pewnemu prawu i jego podstawowym zasadom.
- Jakiej innej? - Zdumiał się podobnie mocno; Brendan nie znał świata mugoli, był mu nie mniej obcy, niż tereny dalekiej Azji. Nie znał innej poczty niż sowia, a wymiana ptaka wydawała mu się jedynym gwarantem anonimowości. Fakt, że sowa podlatująca do czyjegoś domu pośrodku mugolskiej dzielnicy, ani trochę nie wydał mu się dziwny. Żył w świecie magii - i innego sobie nie wyobrażał.
Na swój sposób nawet ją podziwiał - zdawał sobie sprawę z tego, że jako dziecku mugoli było jej w magicznym świecie trudniej właściwie od samego początku. Nie bardzo miał jej kto pokazać książki, nie bardzo miał jej kto opowiedzieć, czego powinna spodziewać się po Hogwarcie i, wreszcie, co krok napotykała się na przytyki ślizgońskiej hołoty. A wiatr zmian podpowiadał, ze w dorosłym życiu nie będzie jej łatwiej. W jakiś sposób cieszyło go, że potrafiła dystansować się od tej ordynarnej obelgi, ale wciąż nie chciał słyszeć jej brzmienia. Odrealnienie - pomagało jej pewnie w adaptacji.
- Dziękuję - odpowiedział krótko, najwyraźniej nie chcąc wchodzić w szczegóły; kimże był, by przekonywać ją, że to słowo powinno całkiem wypaść z jej słownika? Miała większe prawo do decydowania o tym od niego, ale żadną siłą nie zmusi go, by on sam tego wysłuchiwał. Szlama. Szlam. W opozycji do krwi błękitnej zapatrzonych w siebie arystokratów, którzy o szlacheckości najwyżej czytali w dawnych księgach - bo obok podobnej cechy nawet z całą pewnością nie stali, przynajmniej w przeważającej większości, wystarczająco znaczącej, by móc uogólniać. Interesował się polityką i tym, co działo się na świecie, głównie dlatego, że działo się bardzo źle. - To twoi rodzice, Lily - odparł spokojnie, ciszej, z nutą refleksji w głosie. Jego rodzice byli martwi od dawna, ojciec zmarł heroiczną śmiercią, matka wkrótce do niego dołączyła; kiedy traci się obojga rodziców w bardzo młodym wieku - był jeszcze uczniem - łatwo jest utrwalić w sobie ich legendę. Rodzic był dla niego synonimem bohatera, ważną wartością. Kogoś, komu winnym się było szacunek, oddane i miłość. Nie musiała mu tego tłumaczyć. - Zaopiekujesz się nimi, poradzisz sobie - dodał, miał nadzieję, pokrzepiająco. Dobrze rozumiał, że nie chciała im dokładać trosk, że musiała ich ostrzec. Musiała to zrobić. - Nie wiedziałem, że masz starszych braci - dodał obracając dłonią kubek z kawą. - Tylko ty odziedziczyłaś talent? - Dopiero teraz upił łyk, wyczuwając cierpki posmak - kawa w tym miejscu rzeczywiście była bardzo dobra.
- Bez walki ludzie nie byliby sobą - Ludzie uwielbiali przecież konflikty, wzajemne przepychanki - wojny - odkąd tylko dowiedzieli się, czym jest władza. Najstraszliwsza ze wszystkich znanych ludzkości używek - najmocniej ich zmieniająca i najmocniej uzależniająca. Wyniszczająca. - Choć z pewnością nie wyszłoby nam to na złe - Bo o ludzkości jako takiej nigdy nie miał dobrego zdania. - Być może twoi rodzice wiedzą dużo więcej, niż ci się wydaje. - Bagaż doświadczeń zbierany latami robił swoje; z pewnością potrafili dopowiedzieć sobie dużo więcej, niż powiedziała im córka.
Wpatrywał się prosto w jej oczy, kiedy poprosiła o pomoc; nareszcie, Lily, chcesz wziąć te sprawy w swoje ręce?
- Pomogę - odparł właściwie od razu, wchodząc jej w słowo; jeśli tylko chciała wreszcie wziąć swoje życie w swoje ręce - nie miał zamiaru stać obok biernie i chętnie jej w tym pomoże. Czas się zawsze znajdzie, Brendan nie lubił siedzieć bezczynnie, a słowo odpoczynek nie istniało w jego języku. - Zaczniemy od zaklęć obronnych - dodał bezdyskusyjnie, przecież to widział - że była bezbronna. Znalazł się obok całkowicie przypadkiem, gdyby nie to, siedziałaby w obskurnej celi Tower - w najlepszym wypadku. Musiała się nauczyć sobie radzić - chociaż spróbować; wierzył, że w chwili kryzysu uwolni wystarczającą dawkę adrenaliny, by przejąć kontrolę. - Nie oddam cię w inne ręce, chcę się upewnić, że ktoś zrobi to dobrze - dodał z łagodnym uśmiechem. - Kiedy chcesz zacząć? - Po co zwlekać, weźmy się za to jak najszybciej - zanim przejdzie ci ochota.
Słysząc numery dekretów, jedynie zmarszczył brew w zastanowieniu, nie odejmują dłoni od pustego już kubka po kawie. Postawiła go na nogi po tym ciężkim dniu.
- Sprawdziłaś już, czym właściwie są te dekrety? - To jest to, co powinnaś zrobić w pierwszej kolejności. Zaczarowana Anglia wciąż była przecież tworem podległym pewnemu prawu i jego podstawowym zasadom.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Lily zawsze broniono. Już między mugolami było oczywiste, że wielu rzeczy się z nią nie zrobi, choć miała tam dużo szczęścia, dzięki któremu nie rosła w osamotnieniu: inne dzieci bez problemu bawiły się z nią w "bezpieczne" rzeczy, a jeśli chciały pływać, czy ganiać się w miejscach których Lily się bała, dziewczynka szła do rodziców, czy braci, zajęcie zawsze się znalazło. Z początku wszyscy byli pogodzeni z tym, że ta dziewczynka po prostu taka jest. Rodzice liczyli, że z wiekiem się to uspokoi, że zobaczy wiele pająków, więc za którymś razem przestaną wywoływać w niej panikę, że widząc jak mama radzi sobie z gotowaniem upewni się, że na gorące rzeczy trzeba uważać, jednak przesadny lęk nie ma sensu, że powoli dostosuje się do życia.
A z czasem było zbyt późno i postawiona na przeciwko problemu wpadała w panikę i traciła panowanie nad czymkolwiek, nieraz zachowywała się całkowicie nielogicznie, wpadała w amok, jąkała się, lub nie mogła mówić, w najgorszej chwili kuliła się, zamykała oczy i zamykała się w sobie. Czasami ktoś próbował postawić ją naprzeciw lęku, jednak jak dotąd nikt nie potrafił najwidoczniej zrobić tego umiejętnie. Ona sama na pewno nie.
Na pytanie o pocztę, uśmiechnęła się dość blado. Lubiła oprowadzać czarodziejów po mugolskim świecie. Na urodziny zwykle dawała im mugolskie drobiazgi, bawiło ją to i widziała, że dla nich jest to coś w pewnym stopniu egzotycznego. Rozumiała to, czasami nadal czuła się tak w magicznym świecie, a już na pewno wciąż pamiętała, jak to było kilkanaście lat temu, kiedy do jej pokoju wleciały sowy.
- Mugole mają swoją pocztę. Listy noszą ludzie specjalnie do tego celu zatrudnieni. Normalnie sowy nie wlatują nam do domów, nikt nie ma ich jako zwierząt domowych, a już na pewno mugolowi nie wpadłoby do głowy, żeby sowie dać list. Niektórzy gołębie do tego tresują, ale to nie jest bardzo popularne. - przyznała. Pamiętała doskonale tę sowę. A potem kolejną. I pewnie byłoby ich więcej, gdyby jej brat nie, Robby nie postanowił sprawdzić, co się dzieje.
Dalej skinęła jedynie głową. Wolała, żeby to słowo nie miało znaczenia. Nie miało w jej własnej głowie. Nie zamierzała czuć się gorsza. Byłoby to obraźliwe dla jej rodziny, która przecież była wspaniała. Miała niesamowitą historię, wpasowywała się w kulturę swojego kraju, mieszkała w cudownym miejscu. I, co najważniejsze, składała się z ludzi o wielkich sercach, jedynych chyba osobach, które to ona byłaby w stanie bronić, bo stracenie ich wydawało jej się dużo większą tragedią, niż własna krzywda. Tak sądziła, choć miała wielką nadzieję, że nigdy nie będzie musiała odnajdować w sobie tej siły.
- Obym nie musiała. - co by zrobiła? Zamknęłaby ich w piwnicy w nadziei, że tam nie zostaną odnalezieni? Wysłałaby ich do jakichś przyjaciół kominkiem w gospodzie pół godziny drogi od domu? Tylko najpierw trzeba tam się dostać. Że próbowałaby ich bronić, że zrobiłaby wszystko, żeby ich uratować była pewna. Jak i tego, że była słaba. Nie czarowała dobrze. Zbyt silnie działał na nią lęk i stres, rozpraszała się i wtedy wszystko szło nie tak - nie ważne, jak bardzo się starała.
Wspomnienie braci także wywołało jej nieznaczny uśmiech. Wzięła swoją filiżankę i znów się trochę napiła.
- Tak. Tylko. W naszym miasteczku jest tylko jedna czarownica, ma pub. Może odezwę się też do niej. Żeby miała oko na nich. Rob i Trevor mieszkają tam nadal, tylko już w swoich domach. - mieli woje rodziny, wiedli własne, dorosłe życie. - Myślę, że potrafiliby się bronić, gdyby wiedzieli dokładnie przed kim. Mugole nie są całkowicie bezbronni, to niewiedza jest problemem. - dodała ciszej, uwagę przenosząc na pierścionek, którym znów zaczęła kręcić. Wiedziała, że ojciec wiele przeżył na wojnie, był silnym mężczyzną, dał radę. Wiedziała, że jej bracia, choć nigdy nikogo poważnie nie skrzywdzili... wierzyła, chciała myśleć o tym, że nie byli bezsilni. Ich niemoc polegała przede wszystkim na tym, że nie potrafią dostrzegać znaków, nie wiedzą co mogą oznaczać rzeczy, które dla niej, czy Brendana definitywnie świadczyłyby o użyciu zaklęcia.
- Na pewno. Na pewno też mają swoją prawdę. Mugole mają zabawną tendencję do racjonalizowania magii. - przyznała. Pokręciła lekko głową. Nie rozmawiali w domu wiele o magii, Lily nad Loch Lomond była po prostu tamtejszą dziewczynką, interesowała się warsztatem taty, mamą, braćmi, dawnymi znajomymi. Tylko czasami coś mówiła wiedząc, że i tak nie bardzo ktokolwiek z rodziny ją rozumie. Mówiła więc ogólnikami.
Myślała o nauce od jakiegoś czasu. Chyba odkąd tutaj wróciła. Potykała się na swojej drodze o ludzi, którzy oferowali pomoc, to jednak nie dochodziło do skutku. Mężczyzna z parku - auror. Lily wysłała mu sowę, jak obiecała, jednak brak odpowiedzi szczególnie jej nie zdziwił, dość szybko doszła do wniosku, że najwidoczniej nie ma tyle czasu, ile sądził. Później był Matt, jednak... cóż, to też się nie udało. Może więc z Brendanem się uda?
Wiedziała, że on jest zdolny. Nie tylko odważny, ale też czarował dobrze. Znał dużo zaklęć i nie mylił się za często - czasem na pewno, to zdarza się każdemu, jednak wierzyła w jego zdolności. Chyba sam jego zawód mógł być dowodem?
I jakkolwiek nie myśleć o rodowych cechach, to że był Weasleyem. To bardzo wyjątkowy ród.
- Dziękuję. - jego zapewnienie chyba pomogło jej poczuć się trochę lepiej. Nadal była skulona, jednak widać było, że trochę... cóż, lekko się uspokoiła, może wierzyła, że ktoś pomoże jej radzić sobie choć trochę lepiej. Że w razie czego będzie mogła bronić rodziny.
- Kiedy tylko znajdziesz czas. Ja... cóż, przy nowej pracy mam go dużo. - a to wyraźnie nie robiło jej dobrze. Zbyt wiele czasu na myślenie i lęki. - W najbliższy weekend?
Dodała propozycję. Na kolejne pytanie lekko pokręciła głową.
- Myślałam o tym, ale... - pokręciła głową i znów przygryzła wargę już i tak pokaleczoną tym odruchem, zaciskając palce na białym kamieniu pierścionka. - Dotarło coś do mnie. - dodała ciszej. - To, że to nie ma znaczenia. Nawet, jeśli cokolwiek będzie bezprawne. Czy nie bezprawie panuje na naszych ulicach ostatnimi czasy?
Przeszły ją dreszcze.
- Bałabym się bardziej. Już sam fakt, że to właśnie ten departament mnie przeraża. - dodała, patrząc na niego swoimi dużymi, pełnymi lęku oczami. Wiedziała, że jest tylko młodą, słabą kobietą, marionetką z którą Ministerstwo zrobi co zechce.
Więc w duchu tylko błagała, żeby to była tylko jakaś rutynowa rozmowa, spisanie danych.
A potem ucieknie. Przed tym, albo po tym. Ucieknie. Teraz zatrzymywała ją jedynie Flo.
A z czasem było zbyt późno i postawiona na przeciwko problemu wpadała w panikę i traciła panowanie nad czymkolwiek, nieraz zachowywała się całkowicie nielogicznie, wpadała w amok, jąkała się, lub nie mogła mówić, w najgorszej chwili kuliła się, zamykała oczy i zamykała się w sobie. Czasami ktoś próbował postawić ją naprzeciw lęku, jednak jak dotąd nikt nie potrafił najwidoczniej zrobić tego umiejętnie. Ona sama na pewno nie.
Na pytanie o pocztę, uśmiechnęła się dość blado. Lubiła oprowadzać czarodziejów po mugolskim świecie. Na urodziny zwykle dawała im mugolskie drobiazgi, bawiło ją to i widziała, że dla nich jest to coś w pewnym stopniu egzotycznego. Rozumiała to, czasami nadal czuła się tak w magicznym świecie, a już na pewno wciąż pamiętała, jak to było kilkanaście lat temu, kiedy do jej pokoju wleciały sowy.
- Mugole mają swoją pocztę. Listy noszą ludzie specjalnie do tego celu zatrudnieni. Normalnie sowy nie wlatują nam do domów, nikt nie ma ich jako zwierząt domowych, a już na pewno mugolowi nie wpadłoby do głowy, żeby sowie dać list. Niektórzy gołębie do tego tresują, ale to nie jest bardzo popularne. - przyznała. Pamiętała doskonale tę sowę. A potem kolejną. I pewnie byłoby ich więcej, gdyby jej brat nie, Robby nie postanowił sprawdzić, co się dzieje.
Dalej skinęła jedynie głową. Wolała, żeby to słowo nie miało znaczenia. Nie miało w jej własnej głowie. Nie zamierzała czuć się gorsza. Byłoby to obraźliwe dla jej rodziny, która przecież była wspaniała. Miała niesamowitą historię, wpasowywała się w kulturę swojego kraju, mieszkała w cudownym miejscu. I, co najważniejsze, składała się z ludzi o wielkich sercach, jedynych chyba osobach, które to ona byłaby w stanie bronić, bo stracenie ich wydawało jej się dużo większą tragedią, niż własna krzywda. Tak sądziła, choć miała wielką nadzieję, że nigdy nie będzie musiała odnajdować w sobie tej siły.
- Obym nie musiała. - co by zrobiła? Zamknęłaby ich w piwnicy w nadziei, że tam nie zostaną odnalezieni? Wysłałaby ich do jakichś przyjaciół kominkiem w gospodzie pół godziny drogi od domu? Tylko najpierw trzeba tam się dostać. Że próbowałaby ich bronić, że zrobiłaby wszystko, żeby ich uratować była pewna. Jak i tego, że była słaba. Nie czarowała dobrze. Zbyt silnie działał na nią lęk i stres, rozpraszała się i wtedy wszystko szło nie tak - nie ważne, jak bardzo się starała.
Wspomnienie braci także wywołało jej nieznaczny uśmiech. Wzięła swoją filiżankę i znów się trochę napiła.
- Tak. Tylko. W naszym miasteczku jest tylko jedna czarownica, ma pub. Może odezwę się też do niej. Żeby miała oko na nich. Rob i Trevor mieszkają tam nadal, tylko już w swoich domach. - mieli woje rodziny, wiedli własne, dorosłe życie. - Myślę, że potrafiliby się bronić, gdyby wiedzieli dokładnie przed kim. Mugole nie są całkowicie bezbronni, to niewiedza jest problemem. - dodała ciszej, uwagę przenosząc na pierścionek, którym znów zaczęła kręcić. Wiedziała, że ojciec wiele przeżył na wojnie, był silnym mężczyzną, dał radę. Wiedziała, że jej bracia, choć nigdy nikogo poważnie nie skrzywdzili... wierzyła, chciała myśleć o tym, że nie byli bezsilni. Ich niemoc polegała przede wszystkim na tym, że nie potrafią dostrzegać znaków, nie wiedzą co mogą oznaczać rzeczy, które dla niej, czy Brendana definitywnie świadczyłyby o użyciu zaklęcia.
- Na pewno. Na pewno też mają swoją prawdę. Mugole mają zabawną tendencję do racjonalizowania magii. - przyznała. Pokręciła lekko głową. Nie rozmawiali w domu wiele o magii, Lily nad Loch Lomond była po prostu tamtejszą dziewczynką, interesowała się warsztatem taty, mamą, braćmi, dawnymi znajomymi. Tylko czasami coś mówiła wiedząc, że i tak nie bardzo ktokolwiek z rodziny ją rozumie. Mówiła więc ogólnikami.
Myślała o nauce od jakiegoś czasu. Chyba odkąd tutaj wróciła. Potykała się na swojej drodze o ludzi, którzy oferowali pomoc, to jednak nie dochodziło do skutku. Mężczyzna z parku - auror. Lily wysłała mu sowę, jak obiecała, jednak brak odpowiedzi szczególnie jej nie zdziwił, dość szybko doszła do wniosku, że najwidoczniej nie ma tyle czasu, ile sądził. Później był Matt, jednak... cóż, to też się nie udało. Może więc z Brendanem się uda?
Wiedziała, że on jest zdolny. Nie tylko odważny, ale też czarował dobrze. Znał dużo zaklęć i nie mylił się za często - czasem na pewno, to zdarza się każdemu, jednak wierzyła w jego zdolności. Chyba sam jego zawód mógł być dowodem?
I jakkolwiek nie myśleć o rodowych cechach, to że był Weasleyem. To bardzo wyjątkowy ród.
- Dziękuję. - jego zapewnienie chyba pomogło jej poczuć się trochę lepiej. Nadal była skulona, jednak widać było, że trochę... cóż, lekko się uspokoiła, może wierzyła, że ktoś pomoże jej radzić sobie choć trochę lepiej. Że w razie czego będzie mogła bronić rodziny.
- Kiedy tylko znajdziesz czas. Ja... cóż, przy nowej pracy mam go dużo. - a to wyraźnie nie robiło jej dobrze. Zbyt wiele czasu na myślenie i lęki. - W najbliższy weekend?
Dodała propozycję. Na kolejne pytanie lekko pokręciła głową.
- Myślałam o tym, ale... - pokręciła głową i znów przygryzła wargę już i tak pokaleczoną tym odruchem, zaciskając palce na białym kamieniu pierścionka. - Dotarło coś do mnie. - dodała ciszej. - To, że to nie ma znaczenia. Nawet, jeśli cokolwiek będzie bezprawne. Czy nie bezprawie panuje na naszych ulicach ostatnimi czasy?
Przeszły ją dreszcze.
- Bałabym się bardziej. Już sam fakt, że to właśnie ten departament mnie przeraża. - dodała, patrząc na niego swoimi dużymi, pełnymi lęku oczami. Wiedziała, że jest tylko młodą, słabą kobietą, marionetką z którą Ministerstwo zrobi co zechce.
Więc w duchu tylko błagała, żeby to była tylko jakaś rutynowa rozmowa, spisanie danych.
A potem ucieknie. Przed tym, albo po tym. Ucieknie. Teraz zatrzymywała ją jedynie Flo.
Maybe I'm scared because you mean more to me than
any other person.
any other person.
Wizja mugolskiej poczty pozostawała dla niego całkowicie abstrakcyjna. Zmarszczył brew, usiłując stworzyć sobie w wyobraźni jej wizję: koperta jednak nieodłącznie wiązała się ze stworzeniem, które musiało ją przetransportować - nie rozumiał, jak mogło to działać bez nich.
- Gołębie? - powtórzy bez zrozumienia. - Jak to możliwe? Nie są nawet w połowie tak inteligentne, co sowy. - Dopił kawę, odstawiając szklankę, nim założył ręce na piersi, wspierając się wygodniej o oparcie krzesła. - Teleportują listy? - Przez myśl by mu nie przeszło, że są roznoszone ręcznie przez ludzi, poziom abstrakcji był dla niego zbyt wielki: nie dość, że wiadomości szłyby wówczas przeokropnie wolno, to jeszcze ludzie tracili czas na tak błahe zajęcia. - Czemu nie korzystają z pomocy skrzatów? - Świat mugoli był mu obcy, miał z nim zetknięcie przez Lily i Margaux, ale tak naprawdę nigdy go nie interesował, wydawał się nudny. Bez magii, Quidditcha, czekoladowych żab, można było utracić całą radość życia. Nie wiedział o nim zbyt wiele - pozostawiony samemu sobie na mugolskiej ulicy z pewnością nie potrafiłby się odnaleźć. Szanował ich świat jako świat ludzi, innych niż czarodzieje, ale wciąż ludzi, ba, poprzysiągł go chronić, oddzielał je jednak od siebie grubą linią, której nie przekraczał.
- Obyś nie - powtórzył za nią, melancholijnie, cicho, bo przecież był realistą - wiedział, że Lily nie radziła sobie najlepiej z sytuacjami kryzysowymi. Nie miał zamiaru zapewniać ją, że było inaczej - kiedy wiedział, że nie było. Nie zmieniało to faktu, że wierzył w jej chęci - i w to, że chciałaby, żeby to wyglądało inaczej. - Rozsądnie - przytaknął jej słowom, poza Londynem, w małych miejscowościach, solidarność czarodziejów wydawała się bardziej niż konieczna - i właśnie w takiej opiece Lily mogła wykazać się bez obaw. I pokręcił głową, choć nie powiedział już nic - wiedział, że słowa Lily były naiwne. Technologia mugoli, jakakolwiek by nie była, nie mogła równać się z potęgą czarnoksiężników - jako auror dobrze o tym wiedział, mógł wymienić jej setki, tysiące przykładów, dlaczego - mógł opowiadać o bezgłowych ciałach, o rozsadzanych - dosłownie! - niemagicznych, o tym, jak siła mięśnia ulega nad każdą klątwą. Ale Lily nie musiała wiedzieć, jak wyglądała najmroczniejsza, najbardziej niszcząca strona magii. Ale nie chciał wchodzić w tę dyskusję, nie widząc w niej celu - nie chciał wcale nałożyć na jej twarz cień kolejnego lęku. Nie dziwił się jednak jej słowom, karmienie się złudną nadzieją było jak ostatnia deska ratunku, a takiej nie wypuszcza się z rąk.
- Magia jest całkiem racjonalna - po raz kolejny się zdziwił, mając trudność z postawieniem się po drugiej stronie: wychowany w rodzinie o długich tradycjach, nie znający niemagicznego świata, nie potrafił spojrzeć na własny świat od drugiej strony - mugole zadziwiali go, momentami wzbudzali zaciekawienie, ale nie fascynowali. Nie zamieniłby się życiem z kimś, kto nie mógł dzierżyć różdżki - była dla niego bardzo ważna.
- Jak najbardziej - przytaknął bez zawahania. - Widzimy się w sobotę, Lily. - I czeka nas bardzo ciężka praca, ale o tym już nie wspomniał, nie chciał jej zniechęcać. Wierzył, że ze wszystkim sobie poradzi - problemem było jeszcze to, żeby ona sama uwierzyła w siebie. Jej moc była na wyciągnięcie ręki - musiała tylko chcieć w końcu po nią sięgnąć. Nie miał dużo czasu, ale był dobrze zorganizowany i już dawno przestał odczuwać zmęczenie natłokiem obowiązków - znajdzie chwilę.
- Ten departament to jedno wielkie nieporozumienie - stwierdził ze stanowczością i nie bał się powiedzieć tego głośno - tak samo jak nie bał się policjantów, którzy zaatakowali Lily. Trudno było uznać tę interwencję za uliczną kontrolę, nie wierzył, by ktokolwiek uznał tę dziewczynę za winną choćby zabicia muchy. Prawo skrajnie niesprawiedliwe stawało się bezprawiem: nie miała obowiązku go słuchać. Ale tego już na głos nie powiedział - to musiała być jej decyzja. - Ale w Anglii jest jeszcze bardzo dużo czarodziejów, którzy nie stracili rozsądku - podjął, myślami błądząc przy Zakonie Feniksa. Nie powinna o nim wiedzieć - nie póki strach mącił jej w umyśle. - Więc to kwestia czasu, nim rozsądek powróci również do Ministerstwa. - Na pewno. Twór równie absurdalny nie mógł przecież przetrwać zbyt długo. Wciąż nie wierzył, że to wszystko działo się naprawdę - jak w dramatycznej powieści o antyutopii. Patrzył prosto w jej oczy - sarnie, przepełnione lękiem, melancholijnie błyszczące smutnym orzechem - drżące przed niepewną przyszłością.
- Powinienem już iść, Lily - stwierdził w końcu, zbierając w dłoń płaszcz przewieszony przez oparcie krzesła. - Zaraz mam zajęcia - z rekrutami. - Jesteśmy umówieni, tak? - wolał się upewnić - zanim się rozmyśli. To było ważne, Lily. Żebyś spróbowała. - Dziękuję... za towarzystwo - uśmiechnął się, miał nadzieję, pokrzepiająco, nim skinął głową.
- Gołębie? - powtórzy bez zrozumienia. - Jak to możliwe? Nie są nawet w połowie tak inteligentne, co sowy. - Dopił kawę, odstawiając szklankę, nim założył ręce na piersi, wspierając się wygodniej o oparcie krzesła. - Teleportują listy? - Przez myśl by mu nie przeszło, że są roznoszone ręcznie przez ludzi, poziom abstrakcji był dla niego zbyt wielki: nie dość, że wiadomości szłyby wówczas przeokropnie wolno, to jeszcze ludzie tracili czas na tak błahe zajęcia. - Czemu nie korzystają z pomocy skrzatów? - Świat mugoli był mu obcy, miał z nim zetknięcie przez Lily i Margaux, ale tak naprawdę nigdy go nie interesował, wydawał się nudny. Bez magii, Quidditcha, czekoladowych żab, można było utracić całą radość życia. Nie wiedział o nim zbyt wiele - pozostawiony samemu sobie na mugolskiej ulicy z pewnością nie potrafiłby się odnaleźć. Szanował ich świat jako świat ludzi, innych niż czarodzieje, ale wciąż ludzi, ba, poprzysiągł go chronić, oddzielał je jednak od siebie grubą linią, której nie przekraczał.
- Obyś nie - powtórzył za nią, melancholijnie, cicho, bo przecież był realistą - wiedział, że Lily nie radziła sobie najlepiej z sytuacjami kryzysowymi. Nie miał zamiaru zapewniać ją, że było inaczej - kiedy wiedział, że nie było. Nie zmieniało to faktu, że wierzył w jej chęci - i w to, że chciałaby, żeby to wyglądało inaczej. - Rozsądnie - przytaknął jej słowom, poza Londynem, w małych miejscowościach, solidarność czarodziejów wydawała się bardziej niż konieczna - i właśnie w takiej opiece Lily mogła wykazać się bez obaw. I pokręcił głową, choć nie powiedział już nic - wiedział, że słowa Lily były naiwne. Technologia mugoli, jakakolwiek by nie była, nie mogła równać się z potęgą czarnoksiężników - jako auror dobrze o tym wiedział, mógł wymienić jej setki, tysiące przykładów, dlaczego - mógł opowiadać o bezgłowych ciałach, o rozsadzanych - dosłownie! - niemagicznych, o tym, jak siła mięśnia ulega nad każdą klątwą. Ale Lily nie musiała wiedzieć, jak wyglądała najmroczniejsza, najbardziej niszcząca strona magii. Ale nie chciał wchodzić w tę dyskusję, nie widząc w niej celu - nie chciał wcale nałożyć na jej twarz cień kolejnego lęku. Nie dziwił się jednak jej słowom, karmienie się złudną nadzieją było jak ostatnia deska ratunku, a takiej nie wypuszcza się z rąk.
- Magia jest całkiem racjonalna - po raz kolejny się zdziwił, mając trudność z postawieniem się po drugiej stronie: wychowany w rodzinie o długich tradycjach, nie znający niemagicznego świata, nie potrafił spojrzeć na własny świat od drugiej strony - mugole zadziwiali go, momentami wzbudzali zaciekawienie, ale nie fascynowali. Nie zamieniłby się życiem z kimś, kto nie mógł dzierżyć różdżki - była dla niego bardzo ważna.
- Jak najbardziej - przytaknął bez zawahania. - Widzimy się w sobotę, Lily. - I czeka nas bardzo ciężka praca, ale o tym już nie wspomniał, nie chciał jej zniechęcać. Wierzył, że ze wszystkim sobie poradzi - problemem było jeszcze to, żeby ona sama uwierzyła w siebie. Jej moc była na wyciągnięcie ręki - musiała tylko chcieć w końcu po nią sięgnąć. Nie miał dużo czasu, ale był dobrze zorganizowany i już dawno przestał odczuwać zmęczenie natłokiem obowiązków - znajdzie chwilę.
- Ten departament to jedno wielkie nieporozumienie - stwierdził ze stanowczością i nie bał się powiedzieć tego głośno - tak samo jak nie bał się policjantów, którzy zaatakowali Lily. Trudno było uznać tę interwencję za uliczną kontrolę, nie wierzył, by ktokolwiek uznał tę dziewczynę za winną choćby zabicia muchy. Prawo skrajnie niesprawiedliwe stawało się bezprawiem: nie miała obowiązku go słuchać. Ale tego już na głos nie powiedział - to musiała być jej decyzja. - Ale w Anglii jest jeszcze bardzo dużo czarodziejów, którzy nie stracili rozsądku - podjął, myślami błądząc przy Zakonie Feniksa. Nie powinna o nim wiedzieć - nie póki strach mącił jej w umyśle. - Więc to kwestia czasu, nim rozsądek powróci również do Ministerstwa. - Na pewno. Twór równie absurdalny nie mógł przecież przetrwać zbyt długo. Wciąż nie wierzył, że to wszystko działo się naprawdę - jak w dramatycznej powieści o antyutopii. Patrzył prosto w jej oczy - sarnie, przepełnione lękiem, melancholijnie błyszczące smutnym orzechem - drżące przed niepewną przyszłością.
- Powinienem już iść, Lily - stwierdził w końcu, zbierając w dłoń płaszcz przewieszony przez oparcie krzesła. - Zaraz mam zajęcia - z rekrutami. - Jesteśmy umówieni, tak? - wolał się upewnić - zanim się rozmyśli. To było ważne, Lily. Żebyś spróbowała. - Dziękuję... za towarzystwo - uśmiechnął się, miał nadzieję, pokrzepiająco, nim skinął głową.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Spojrzała na Brendana i mimo całego przerażenia z ostatniego czasu, czy samej dzisiejszej sytuacji, w jej oczach pojawiła się nutka rozbawienia przez to, jak bardzo blisko siebie znajdują się te światy i jak bardzo egzotyczne względem siebie są. Możnaby pomyśleć, że powinny zajmować osobne planety oddzielone od siebie milionami lat świetlnych.
- Nie. Nic co mugolskie nie może się teleportować. Teleportacja to magiczna sprawa, całkowicie. - wyjaśniła zaraz - A skrzaty to magiczne istoty. W mugolskiej poczcie pracują ludzie, musisz wrzucić swój list do skrzynki, listonosz wyjmie je, potem są segregowane, kilku listonoszy roznosi listy ze skrzynek w różnych rejonach. - wyjaśniła zaraz. Przynajmniej tyle na ile sama wiedziała, nigdy nie przyglądała się tej instytucji od wewnątrz i nie potrzebowała wiedzieć, w jaki sposób listy się sortuje, czy inne szczegóły, nie sądziła też jednak, by takie detale były potrzebne Brendanowi dla którego zapewne praca polegająca na chodzeniu po mieście i roznoszeniu listów wydaje się dość abstrakcyjna.
Czasami była ciekawa reakcji kogoś takiego jak Brendan. Zapoznawała swego czasu Matta z mugolskim światem, tylko że Bott już przedtem miał z nim styczność, choć w mniejszym stopniu. A ktoś taki jak Brendan, wychowany w całkowicie magicznym otoczeniu, bądź bo bądź, cokolwiek by o tym nie myślał, nadal szlachetnie urodzony, a więc pochodzący z rodziny przynajmniej w teorii która nigdy się z mugolami nie zmieszała?
Przeszło jej przez myśl, że mogłaby dać połowę swoich oszczędności tylko za to, żeby obserwować jego rozmowę z którymś ze swoich braci.
Dalej jednak znów pochmurniała, sprowadzając się powoli na ziemię, do szarej rzeczywistości, która chyba jeszcze długo nie stanie się bardziej przyjemna. Nic nie mówiła już w temacie chowania swojej rodziny, trochę bała się słać list choćby do tej jednej czarownicy, bo wiedziała, że to jest przygotowywanie się, dość straszne szykowanie na coś, co prawdopodobnie nastąpi, choć tak bardzo starała się nie dopuszczać do siebie tej myśli od tak bardzo dawna.
Chciała też wierzyć w swoją rodzinę i w to, że w razie potrzeby chociaż mugolska strzelba, jaką miał ojciec pomoże w czymkolwiek. Nie wątpiła w waleczność jego, czy braci, nie chciała myśleć o tym, że zaklęcia są szybsze, bardziej brutalne i bardziej celne, że różdżki nie trzeba przeładować i jest znacznie wygodniejszą i potwornie uniwersalną bronią. Wolała myśleć o tym, że jej rodzina da sobie radę, że cokolwiek będzie się działo. Widziała swojego ojca jako bohatera, który przeżył wojnę na froncie, widziała mamę, kobietę silną, zdolną dostosować się do sytuacji, by chronić dzieci, widziała braci młodych, zaradnych, w których zawsze miała oparcie - braterskie, przeplatane z prztyczkami. Nie była w stanie przyjąć, że mogą stanowić łatwe cele. Dla kogokolwiek.
- Kiedy coś lata dla ciebie jest zaczarowane. Kiedy mugol chce, żeby samolot latał, pilnuje aby miał odpowiedni kształt, wagę, był napędzany silnikiem, wszystko wynika z obliczeń, praw fizyki i rzeczy które obmyślili geniusze, których sama nie pojmę. Samolot to takie urządzenie, w którym mugole latają. Dla nich racjonalne jest to, co można udowodnić prawami fizyki, obliczeniami, jakiegoś rodzaju nauką.
Wzruszyła ramionami, tłumacząc to bardziej po to, żeby oderwać własne myśli od tych nieprzyjemnych, mrocznych czy smutnych. Sama wiele razy zastanawiała się nad magią, nad tym, dlaczego działa, jak to możliwe, że przedmiot który ona wskaże końcem magicznego patyka uniesie się tak po prostu za sprawą zaklęcia. Skąd jest magia, dlaczego jest w niej? Czy jest jakieś miejsce w ciele w którym się pojawia, coś odpowiedzialnego za przechowywanie jej, jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało?
Dalej skinęła głową pewna, że tym razem się uda. Nie wątpiła, że Brendan dotrzyma słowa, że będą się spotykać. A... cóż, a ona może chociaż zapamięta trochę zaklęć, poćwiczy. Choć niewykluczone, że jednym z największych jej problemów jest jej własny organizm: trudno rzucić zaklęcie, kiedy ręce drżą, a głos nie chce działać, kiedy zwyczajnie zaczyna się jąkać.
Dużo pracy przed nimi, niewątpliwie.
- Mam nadzieję, że masz rację. - nie mogła powiedzieć nic więcej. Gdyby wiedziała o Zakonie, zapewne byłaby pełna podziwu względem jego członków, jednak na pewno nie myślałaby o dołączeniu. Była świadoma swoich zalet i wad, tego że nie jest bohaterką, że prędzej stanowiłaby przeszkodę o którą inni musieliby się martwić. Nie nadawała się do konspiracji, nawet gdyby miała tylko parzyć kawę odważniejszym od siebie, najpewniej drżałaby na myśl o tym, że ktoś się dowie, że wpadnie w kłopoty i ten lęk nie dawałby jej spokoju.
Niewiedza miała jednak także złą stronę - czuła się z góry przegrana świadoma, że władze kraju w jakim żyje są przychylne przerażającym zmianom. Jeśli Ministerstwo robi to wszystko, do kogo można się zwrócić po ratunek? Pozostają bliscy, przyjaciele, znajomi. Nie miała ich zbyt dużo, jednak każdego z osobni bardzo ceniła.
- To ja dziękuję. - odpowiedziała cicho, nawet nie konkretyzując. Spojrzała na niego znów, dość niepewnie, w końcu także wstając i zbierając się do wyjścia.
- Do soboty w takim razie.
ztx2
- Nie. Nic co mugolskie nie może się teleportować. Teleportacja to magiczna sprawa, całkowicie. - wyjaśniła zaraz - A skrzaty to magiczne istoty. W mugolskiej poczcie pracują ludzie, musisz wrzucić swój list do skrzynki, listonosz wyjmie je, potem są segregowane, kilku listonoszy roznosi listy ze skrzynek w różnych rejonach. - wyjaśniła zaraz. Przynajmniej tyle na ile sama wiedziała, nigdy nie przyglądała się tej instytucji od wewnątrz i nie potrzebowała wiedzieć, w jaki sposób listy się sortuje, czy inne szczegóły, nie sądziła też jednak, by takie detale były potrzebne Brendanowi dla którego zapewne praca polegająca na chodzeniu po mieście i roznoszeniu listów wydaje się dość abstrakcyjna.
Czasami była ciekawa reakcji kogoś takiego jak Brendan. Zapoznawała swego czasu Matta z mugolskim światem, tylko że Bott już przedtem miał z nim styczność, choć w mniejszym stopniu. A ktoś taki jak Brendan, wychowany w całkowicie magicznym otoczeniu, bądź bo bądź, cokolwiek by o tym nie myślał, nadal szlachetnie urodzony, a więc pochodzący z rodziny przynajmniej w teorii która nigdy się z mugolami nie zmieszała?
Przeszło jej przez myśl, że mogłaby dać połowę swoich oszczędności tylko za to, żeby obserwować jego rozmowę z którymś ze swoich braci.
Dalej jednak znów pochmurniała, sprowadzając się powoli na ziemię, do szarej rzeczywistości, która chyba jeszcze długo nie stanie się bardziej przyjemna. Nic nie mówiła już w temacie chowania swojej rodziny, trochę bała się słać list choćby do tej jednej czarownicy, bo wiedziała, że to jest przygotowywanie się, dość straszne szykowanie na coś, co prawdopodobnie nastąpi, choć tak bardzo starała się nie dopuszczać do siebie tej myśli od tak bardzo dawna.
Chciała też wierzyć w swoją rodzinę i w to, że w razie potrzeby chociaż mugolska strzelba, jaką miał ojciec pomoże w czymkolwiek. Nie wątpiła w waleczność jego, czy braci, nie chciała myśleć o tym, że zaklęcia są szybsze, bardziej brutalne i bardziej celne, że różdżki nie trzeba przeładować i jest znacznie wygodniejszą i potwornie uniwersalną bronią. Wolała myśleć o tym, że jej rodzina da sobie radę, że cokolwiek będzie się działo. Widziała swojego ojca jako bohatera, który przeżył wojnę na froncie, widziała mamę, kobietę silną, zdolną dostosować się do sytuacji, by chronić dzieci, widziała braci młodych, zaradnych, w których zawsze miała oparcie - braterskie, przeplatane z prztyczkami. Nie była w stanie przyjąć, że mogą stanowić łatwe cele. Dla kogokolwiek.
- Kiedy coś lata dla ciebie jest zaczarowane. Kiedy mugol chce, żeby samolot latał, pilnuje aby miał odpowiedni kształt, wagę, był napędzany silnikiem, wszystko wynika z obliczeń, praw fizyki i rzeczy które obmyślili geniusze, których sama nie pojmę. Samolot to takie urządzenie, w którym mugole latają. Dla nich racjonalne jest to, co można udowodnić prawami fizyki, obliczeniami, jakiegoś rodzaju nauką.
Wzruszyła ramionami, tłumacząc to bardziej po to, żeby oderwać własne myśli od tych nieprzyjemnych, mrocznych czy smutnych. Sama wiele razy zastanawiała się nad magią, nad tym, dlaczego działa, jak to możliwe, że przedmiot który ona wskaże końcem magicznego patyka uniesie się tak po prostu za sprawą zaklęcia. Skąd jest magia, dlaczego jest w niej? Czy jest jakieś miejsce w ciele w którym się pojawia, coś odpowiedzialnego za przechowywanie jej, jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało?
Dalej skinęła głową pewna, że tym razem się uda. Nie wątpiła, że Brendan dotrzyma słowa, że będą się spotykać. A... cóż, a ona może chociaż zapamięta trochę zaklęć, poćwiczy. Choć niewykluczone, że jednym z największych jej problemów jest jej własny organizm: trudno rzucić zaklęcie, kiedy ręce drżą, a głos nie chce działać, kiedy zwyczajnie zaczyna się jąkać.
Dużo pracy przed nimi, niewątpliwie.
- Mam nadzieję, że masz rację. - nie mogła powiedzieć nic więcej. Gdyby wiedziała o Zakonie, zapewne byłaby pełna podziwu względem jego członków, jednak na pewno nie myślałaby o dołączeniu. Była świadoma swoich zalet i wad, tego że nie jest bohaterką, że prędzej stanowiłaby przeszkodę o którą inni musieliby się martwić. Nie nadawała się do konspiracji, nawet gdyby miała tylko parzyć kawę odważniejszym od siebie, najpewniej drżałaby na myśl o tym, że ktoś się dowie, że wpadnie w kłopoty i ten lęk nie dawałby jej spokoju.
Niewiedza miała jednak także złą stronę - czuła się z góry przegrana świadoma, że władze kraju w jakim żyje są przychylne przerażającym zmianom. Jeśli Ministerstwo robi to wszystko, do kogo można się zwrócić po ratunek? Pozostają bliscy, przyjaciele, znajomi. Nie miała ich zbyt dużo, jednak każdego z osobni bardzo ceniła.
- To ja dziękuję. - odpowiedziała cicho, nawet nie konkretyzując. Spojrzała na niego znów, dość niepewnie, w końcu także wstając i zbierając się do wyjścia.
- Do soboty w takim razie.
ztx2
Maybe I'm scared because you mean more to me than
any other person.
any other person.
|27 kwietnia
Pogoda była dzisiaj wyjątkowo ładna. Promienie słońca nieśmiało wyglądały zza chmur, delikatnie ogrzewając plecy Archibalda, kiedy ten szedł przez zatłoczoną ulicę w kierunku cukierni. Niebo jakby na złość pozbyło się deszczowych chmur, przecież właśnie trwała odsiecz i nic nie powinno teraz być tak wesołe. Nawet zazwyczaj rozpromieniona twarz Prewetta dzisiaj nosiła na sobie oznaki niepokoju.
Otworzył drzwi, przez co w lokalu rozległ się cichy dźwięk dzwonka, i wszedł do środka. Rozejrzał się po pomieszczeniu, jednocześnie rozpinając swój ciemnozielony płaszcz, ale nigdzie nie zauważył siedzącej sylwetki swojej młodszej siostry. Odwiesił swoje odzienie na wieszak przy pomocy różdżki, po czym schował ją z powrotem do przeznaczonej na nią kieszonki wewnątrz szaty. Zajął miejsce przy niewielkim stoliku i wyjrzał przez okno, rozmyślając o wszystkim i o niczym. Przede wszystkim zastanawiał się nad sprawami Zakonu, które nie odpuszczały go od kilku długich dni. W głównej mierze była to odsiecz i wszystko co z nią związane; cały czas żałował, że nie jest tam razem z nimi, nawet jeżeli miał ku temu powody. Nie wspominając o wyrzutach sumienia związanych z jego dzisiejszym spotkaniem z Julią - oni narażają życie, a on przychodzi do cukierni zjeść ciasteczko. Tylko czy asceza coś by zmieniła? Z zamyślenia wyrwał go charakterystyczny dźwięk dzwoneczka. Podniósł wzrok, a jego oczom ukazała się tak dobrze mu znana twarz. Uśmiechnął się od ucha do ucha i wstał, chcąc należycie przywitać się ze swoją siostrą. Nie mógł sobie przypomnieć, kiedy ostatnio spędził z nią więcej czasu sam na sam - to musiało być naprawdę dawno temu, tym bardziej cieszył się na to spotkanie. - Ella, nareszcie! - Powiedział, zerkając na pamiątkowy zegarek, bo rzadko się zdarzało, żeby to właśnie on przychodził na czas. Praca w szpitalu uniemożliwia bycie punktualnym, a jednak dzisiaj udało mu się przybyć do cukierni nawet chwilę przed umówioną godziną. - Coś się działo w lecznicy? - Zapytał wyraźnie zainteresowany, bo choć nigdy nie darzył zwierząt głębszym uczuciem, to jednak mogły one chorować na jakieś ciekawe schorzenia i mogły one być równie ciekawie rozwiązywane. A może da się którąś z tych chorób bądź operacji wykorzystać przy leczeniu ludzi? Archibaldowi coraz częściej chodziło po głowie rozpoczęcie jakiś ciekawych badań - miał już nawet kilka pomysłów, ale żaden z nich jeszcze nie był tym jedynym. Czekał aż coś go szczerze zainspiruje.
Pogoda była dzisiaj wyjątkowo ładna. Promienie słońca nieśmiało wyglądały zza chmur, delikatnie ogrzewając plecy Archibalda, kiedy ten szedł przez zatłoczoną ulicę w kierunku cukierni. Niebo jakby na złość pozbyło się deszczowych chmur, przecież właśnie trwała odsiecz i nic nie powinno teraz być tak wesołe. Nawet zazwyczaj rozpromieniona twarz Prewetta dzisiaj nosiła na sobie oznaki niepokoju.
Otworzył drzwi, przez co w lokalu rozległ się cichy dźwięk dzwonka, i wszedł do środka. Rozejrzał się po pomieszczeniu, jednocześnie rozpinając swój ciemnozielony płaszcz, ale nigdzie nie zauważył siedzącej sylwetki swojej młodszej siostry. Odwiesił swoje odzienie na wieszak przy pomocy różdżki, po czym schował ją z powrotem do przeznaczonej na nią kieszonki wewnątrz szaty. Zajął miejsce przy niewielkim stoliku i wyjrzał przez okno, rozmyślając o wszystkim i o niczym. Przede wszystkim zastanawiał się nad sprawami Zakonu, które nie odpuszczały go od kilku długich dni. W głównej mierze była to odsiecz i wszystko co z nią związane; cały czas żałował, że nie jest tam razem z nimi, nawet jeżeli miał ku temu powody. Nie wspominając o wyrzutach sumienia związanych z jego dzisiejszym spotkaniem z Julią - oni narażają życie, a on przychodzi do cukierni zjeść ciasteczko. Tylko czy asceza coś by zmieniła? Z zamyślenia wyrwał go charakterystyczny dźwięk dzwoneczka. Podniósł wzrok, a jego oczom ukazała się tak dobrze mu znana twarz. Uśmiechnął się od ucha do ucha i wstał, chcąc należycie przywitać się ze swoją siostrą. Nie mógł sobie przypomnieć, kiedy ostatnio spędził z nią więcej czasu sam na sam - to musiało być naprawdę dawno temu, tym bardziej cieszył się na to spotkanie. - Ella, nareszcie! - Powiedział, zerkając na pamiątkowy zegarek, bo rzadko się zdarzało, żeby to właśnie on przychodził na czas. Praca w szpitalu uniemożliwia bycie punktualnym, a jednak dzisiaj udało mu się przybyć do cukierni nawet chwilę przed umówioną godziną. - Coś się działo w lecznicy? - Zapytał wyraźnie zainteresowany, bo choć nigdy nie darzył zwierząt głębszym uczuciem, to jednak mogły one chorować na jakieś ciekawe schorzenia i mogły one być równie ciekawie rozwiązywane. A może da się którąś z tych chorób bądź operacji wykorzystać przy leczeniu ludzi? Archibaldowi coraz częściej chodziło po głowie rozpoczęcie jakiś ciekawych badań - miał już nawet kilka pomysłów, ale żaden z nich jeszcze nie był tym jedynym. Czekał aż coś go szczerze zainspiruje.
Świat jakiś czas temu postanowił rozpocząć karierę cyrkowca. Uczył się kręcić tak szybko, że zwyczajni ludzie nie dostrzegali upływającego czasu, wywijał figury wywracając i plątając drogi, a ostatecznie stawał na głowie i coraz lepiej mu to szło. Ta zmiana niosła za sobą kolejne, a te wydawały się Julii przytłaczające. Czasem czuła, że to nie na miejscu, iż tak po prostu cieszy się z wyjścia z dziećmi brata, że przejmuje się egoistycznie własną przyszłością, jakby małżeństwo było prawdziwym dramatem, jakby jej ambicje i zawód były najważniejsze na świecie. W tym samym czasie ludzie przeżywali o wiele większe dramaty.
Dziś poznała przyszłego męża. I dziś zaczęła się odsiecz. Czy to zestawienie nie jest żałośnie komiczne?
Południe zajął ją Ulysses, zdołała myśleć o sobie, w tej chwili z chwili na chwilę była bardziej znerwicowana. Poddenerwowana. W jej umyśle pojawiało się więcej i więcej mrocznych myśli, a jednak ucieszyło ją, że ma dziś właśnie spotkać się z bratem. Czuła, że w lecznicy byłaby bezużyteczna, czuła że do niczego się dziś nie nadawała. Chwila spokoju.
Poudawajmy, że świat jeszcze stoi choć na jednej nodze.
Nie mogła nie uśmiechnąć się na jego widok. Szła niespiesznie, noga dokuczała jej dzisiaj, jak często się to zdarzało wiosną i jesienią. Jeszcze z rana denerwowało ją, iż padło akurat na dzień w którym poznaje kogoś, kto ma - póki co jeszcze oczywiście być może - całkowicie zmienić jej życie. Teraz zastanawiała się, jak duże utrudnienie stanowiłoby to, gdyby zjawiła się na misji. Żałowała, że nie jest tam i nie może pomóc.
Na imię jakim przywitał ją brat jedynie pokręciła głową.
- Zabawne, że jedynie w rodzinnym gronie możemy usłyszeć pierwsze imiona, prawda drogi Fluviuszu? - uśmiechnęła się łagodnie, choć w gruncie rzeczy trudno ich winić, iż ojciec postanowił z ich imion zrobić sposób na zaczepienie ich mamy.
Siadła na miejscu, a w chwilę potem oboje dostali karty z rozpisem tutejszych specjałów. Szczególnie polecano nowość, ciasteczka Pięknie Pachnę. Póki co zerknęła jednak w stronę czegoś bardziej konkretnego, choć wyjątkowo nie miała na nic ochoty.
- Dużo kontrolnych badań, jeden zatruty aetonan, biedne zwierzę. Kilka rutynowych przypadków, choć jest co robić. - przyznała spokojnie. Kiedy ostatnim razem tak po prostu siedziała z bratem? Wpędziła się w wir pracoholizmu. Nie narzekała jednak, bardzo lubiła siedzenie w lecznicy. - Lubię, kiedy tak jest. Zwierzęta odciągają myśli. Mają swój świat, spokojny i pozbawiony naszych głupot.
Bo przecież wszystko, co się dzieje to skrajna głupota, przez nią cierpią ludzie.
- Choć dziś byłam tam tylko na chwilę. Poznałam być może-przyszłego-narzeczonego, jak zapewne wiesz. - w Weymouth słowa niosą się szybciej, niż chochliki kornwalijskie. - Jak tobie mija dzień?
Domyślała się, że podobnie. Podobne wyrzuty sumienia, poddenerwowanie. Co jednak mogli zrobić?
- Jak bardzo nieodpowiednie będzie, jeśli zaczniemy się ścigać w jedzeniu tutejszych bez? - słyszała o nich, podobno mają tendencję do wyskakiwania z rąk jedzącego na ziemię, jeśli je się zbyt wolno. Dzieci zaczęły robić sobie z tego konkurs kto zje szybciej. Uśmiechnęła się łagodnie. Wygląda jakby jakieś fragmenty świata nie do końca dały się zwariować.
Dziś poznała przyszłego męża. I dziś zaczęła się odsiecz. Czy to zestawienie nie jest żałośnie komiczne?
Południe zajął ją Ulysses, zdołała myśleć o sobie, w tej chwili z chwili na chwilę była bardziej znerwicowana. Poddenerwowana. W jej umyśle pojawiało się więcej i więcej mrocznych myśli, a jednak ucieszyło ją, że ma dziś właśnie spotkać się z bratem. Czuła, że w lecznicy byłaby bezużyteczna, czuła że do niczego się dziś nie nadawała. Chwila spokoju.
Poudawajmy, że świat jeszcze stoi choć na jednej nodze.
Nie mogła nie uśmiechnąć się na jego widok. Szła niespiesznie, noga dokuczała jej dzisiaj, jak często się to zdarzało wiosną i jesienią. Jeszcze z rana denerwowało ją, iż padło akurat na dzień w którym poznaje kogoś, kto ma - póki co jeszcze oczywiście być może - całkowicie zmienić jej życie. Teraz zastanawiała się, jak duże utrudnienie stanowiłoby to, gdyby zjawiła się na misji. Żałowała, że nie jest tam i nie może pomóc.
Na imię jakim przywitał ją brat jedynie pokręciła głową.
- Zabawne, że jedynie w rodzinnym gronie możemy usłyszeć pierwsze imiona, prawda drogi Fluviuszu? - uśmiechnęła się łagodnie, choć w gruncie rzeczy trudno ich winić, iż ojciec postanowił z ich imion zrobić sposób na zaczepienie ich mamy.
Siadła na miejscu, a w chwilę potem oboje dostali karty z rozpisem tutejszych specjałów. Szczególnie polecano nowość, ciasteczka Pięknie Pachnę. Póki co zerknęła jednak w stronę czegoś bardziej konkretnego, choć wyjątkowo nie miała na nic ochoty.
- Dużo kontrolnych badań, jeden zatruty aetonan, biedne zwierzę. Kilka rutynowych przypadków, choć jest co robić. - przyznała spokojnie. Kiedy ostatnim razem tak po prostu siedziała z bratem? Wpędziła się w wir pracoholizmu. Nie narzekała jednak, bardzo lubiła siedzenie w lecznicy. - Lubię, kiedy tak jest. Zwierzęta odciągają myśli. Mają swój świat, spokojny i pozbawiony naszych głupot.
Bo przecież wszystko, co się dzieje to skrajna głupota, przez nią cierpią ludzie.
- Choć dziś byłam tam tylko na chwilę. Poznałam być może-przyszłego-narzeczonego, jak zapewne wiesz. - w Weymouth słowa niosą się szybciej, niż chochliki kornwalijskie. - Jak tobie mija dzień?
Domyślała się, że podobnie. Podobne wyrzuty sumienia, poddenerwowanie. Co jednak mogli zrobić?
- Jak bardzo nieodpowiednie będzie, jeśli zaczniemy się ścigać w jedzeniu tutejszych bez? - słyszała o nich, podobno mają tendencję do wyskakiwania z rąk jedzącego na ziemię, jeśli je się zbyt wolno. Dzieci zaczęły robić sobie z tego konkurs kto zje szybciej. Uśmiechnęła się łagodnie. Wygląda jakby jakieś fragmenty świata nie do końca dały się zwariować.
She sees the mirror of herself
An image she wants to sell,
To anyone willing to buy.
He steals the image in her kiss,
From her hearts apocalypse.
To anyone willing to buy.
He steals the image in her kiss,
From her hearts apocalypse.
Julia Prewett
Zawód : Weterynarz
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Podczłowiek i nadczłowiek są podobni w tym, że żaden z nich nie jest człowiekiem.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
- Mi to odpowiada - odpowiedział, krzywiąc się niemal niezauważalnie na dźwięk swojego imienia. Wiele osób uważało jego niechęć do Fluwiusza za coś niewyobrażalnie głupiego, bo jak można nie lubić czegoś z czym ma się do czynienia od urodzenia. W końcu imię rzekomo definiuje człowieka, więc bojkotowanie go to jak bojkotowanie samego siebie. Archibald patrzył na to tak jak inni ludzie na części ciała. Jedni nie lubią swoich nosów, innym nie pasuje noszone znamię, jemu nie pasowało posiadane imię. Wcale nie uważał go za wielce szlachetne ani nie przywodziło mu na myśl rwącej rzeki. Doskonale wiedział, że za Fluwiuszem nie stoi żadna głębsza historia tylko gra słów pomiędzy rodzicami. - Nie zrozumiem co jest romantycznego w nazwaniu dziecka mżawką - odparł, siadając z powrotem w fioletowym fotelu. Wciąż uważał, że to ich najmłodszy brat został najbardziej pokrzywdzony, choć on zdawał się tego nie zauważać. - Zatruty? - Powtórzył niby niezainteresowany, biorąc do ręki jedno z menu. - Przepraszam, to już skrzywienie zawodowe - westchnął zanim Julia zdążyła cokolwiek odpowiedzieć. Po tylu latach oddanej pracy jego uszy wychwytywały z tłumu każde nawiązanie do trucizn i antidotów. Były one jego życiową pasją, lecz przed przyjściem do cukierni obiecał sobie, że nie będzie przeprowadzać monologów na temat swojej pracy. Przecież potrafił jeszcze normalnie rozmawiać.
- Faktycznie, przepraszam, wypadło mi to z głowy - powiedział znad karty dań z lekkim przestrachem wymalowanym na twarzy. To właśnie dzisiaj spotkała się z Ulyssesem, a on oskarżył ją chwilę temu o pracoholizm. Zmieszał się trochę, bo i ta wypowiedź nie zabrzmiała najlepiej. Oczywiście o wszystkim pamiętał, w zasadzie nie myślał o niczym innym aż do dzisiejszego popołudnia. Stwierdził jednak, że już nie będzie się pogrążać. - O nie, nie - pokręcił przecząco głową. - Nie możesz wspomnieć o poznaniu swojego narzeczonego i od razu przeskoczyć na inny temat - oburzył się, odkładając menu na stolik, bo w tym momencie i tak nie mógł się skupić na wyborze ciasta. Ulysses nie bez powodu został ojcem chrzestnym Miriam. Może nie znał go najlepiej, ale za to Lorraine darzyła go szczerym uczuciem i Archibaldowi w zupełności to wystarczało. Dlatego też ucieszył się, kiedy usłyszał o wyborze małżonka dla Julii - wierzył, że akurat z tym Ollivanderem oboje odnajdą wspólny język. Przy czym jej nieszczególnie zaangażowany ton głosu wcale go nie zdziwił - doskonale zdawał sobie sprawę, że Julka potrzebuje trochę czasu by się bardziej otworzyć. - Najpierw mi powiedz jak poszło - zażądał, pochylając się nieco bardziej do przodu. Podejrzewał, że Julii wcale nie śpieszy się do ożenku i stąd znikoma ilość emocji podczas wzmianki o przyszłym mężu. Choć i tak dostała dużo swobody - Archibald otrzymał nakaz ożenienia się będąc od niej jeszcze młodszym, a przecież był mężczyzną co rzekomo wiązało się z większą wolnością. - A jak mi może mijać? - Mruknął, odchylając się z powrotem na miękkie oparcie. - Od rana siedziałem w szpitalu, ale nie działo się dzisiaj nic godnego uwagi - dodał po chwili, wyglądając przelotnie przez okno. Zaśmiał się pod nosem na usłyszaną propozycję. - Tych, które wyskakują z rąk? Winnie ostatnio mi o nich opowiadał - czasami Archibald zastanawiał się skąd jego dzieci biorą tyle informacji. Rozejrzał się konspiracyjnie po lokalu, po czym pochylił się bliżej siostry. - Skoro nie ma tutaj Adelajdy Nott to nikt się nie dowie - szepnął, by zaraz potem roześmiać się cicho na wspomnienie tej starej plotkary. Chyba odrobina śmiechu i słodkich bez im dzisiaj nie zaszkodzi.
- Faktycznie, przepraszam, wypadło mi to z głowy - powiedział znad karty dań z lekkim przestrachem wymalowanym na twarzy. To właśnie dzisiaj spotkała się z Ulyssesem, a on oskarżył ją chwilę temu o pracoholizm. Zmieszał się trochę, bo i ta wypowiedź nie zabrzmiała najlepiej. Oczywiście o wszystkim pamiętał, w zasadzie nie myślał o niczym innym aż do dzisiejszego popołudnia. Stwierdził jednak, że już nie będzie się pogrążać. - O nie, nie - pokręcił przecząco głową. - Nie możesz wspomnieć o poznaniu swojego narzeczonego i od razu przeskoczyć na inny temat - oburzył się, odkładając menu na stolik, bo w tym momencie i tak nie mógł się skupić na wyborze ciasta. Ulysses nie bez powodu został ojcem chrzestnym Miriam. Może nie znał go najlepiej, ale za to Lorraine darzyła go szczerym uczuciem i Archibaldowi w zupełności to wystarczało. Dlatego też ucieszył się, kiedy usłyszał o wyborze małżonka dla Julii - wierzył, że akurat z tym Ollivanderem oboje odnajdą wspólny język. Przy czym jej nieszczególnie zaangażowany ton głosu wcale go nie zdziwił - doskonale zdawał sobie sprawę, że Julka potrzebuje trochę czasu by się bardziej otworzyć. - Najpierw mi powiedz jak poszło - zażądał, pochylając się nieco bardziej do przodu. Podejrzewał, że Julii wcale nie śpieszy się do ożenku i stąd znikoma ilość emocji podczas wzmianki o przyszłym mężu. Choć i tak dostała dużo swobody - Archibald otrzymał nakaz ożenienia się będąc od niej jeszcze młodszym, a przecież był mężczyzną co rzekomo wiązało się z większą wolnością. - A jak mi może mijać? - Mruknął, odchylając się z powrotem na miękkie oparcie. - Od rana siedziałem w szpitalu, ale nie działo się dzisiaj nic godnego uwagi - dodał po chwili, wyglądając przelotnie przez okno. Zaśmiał się pod nosem na usłyszaną propozycję. - Tych, które wyskakują z rąk? Winnie ostatnio mi o nich opowiadał - czasami Archibald zastanawiał się skąd jego dzieci biorą tyle informacji. Rozejrzał się konspiracyjnie po lokalu, po czym pochylił się bliżej siostry. - Skoro nie ma tutaj Adelajdy Nott to nikt się nie dowie - szepnął, by zaraz potem roześmiać się cicho na wspomnienie tej starej plotkary. Chyba odrobina śmiechu i słodkich bez im dzisiaj nie zaszkodzi.
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
Cóż, pod tym względem doskonale się rozumieli. Julia, czy raczej Procella miała wrażenie, że jej imię brzmi jakby należało do jakiejś piętnastowiecznej wiedźmy z małej wsi, którą straszyłoby się mugoli. Nie lubiła go. Było śmieszne i o ile można było je ewentualnie odpowiednio zdrabniać, o tyle pełne ją denerwowało, szybko więc zaczęła korzystać z drugiego, które wydawało jej się znacznie bardziej odpowiednie w swej zwyczajności.
Skinęła więc głową, choć na jej twarzy pojawiło się nieznaczne rozbawienie. Byli w swoim gronie, każde z ich czwórki (czy raczej piątki) dostało bardziej, lub mniej zmyślne imię, każde wyszukane w końcu w jednej tematyce, między sobą mogli sobie dokuczać, rzecz w tym, by niechciane imię nie wychodziło dalej!
- To imię podoba mi się najbardziej. Jest na swój sposób urocze i zdrobniałe, pasuje do najmłodszego z rodzeństwa. - stwierdziła, a na jej twarzy, choć nadal dość napiętej pojawił się łagodny uśmiech. - A rodzice zawsze na wiele spraw patrzyli na swój sposób, na nas niestety musiało się to w końcu odbić.
Dodała jeszcze. Uwielbiała rodziców jako parę. Zawsze wydawali jej się idealnie zgrani, oboje pełni szacunku i ciepła, jednocześnie wciąż sobie odrobinę dokuczający. Julia czasami miała wrażenie, że się nie starzeją, choć to może być tylko dalsza część jej problemów z niedostrzeganiem upływającego czasu.
- Rozumiem i spokojnie. Gdyby to było coś ciekawego, na pewno bym dała ci znać, to jednak była zagadka zbyt banalna, by zawracać komukolwiek głowę. - stwierdziła. Nie była mistrzynią eliksirów, była z nich wręcz kiepska, skończyła jednak zarówno naukę w Hogwarcie, jak i kurs uzdrowicielski, musiała rozpoznawać bardziej popularne eliksiry, a w tym proste trucizny.
Widząc zmieszanie na twarzy brata, nie mogła się nie zaśmiać. Pokręciła lekko głową i cóż mogła zrobić. Lubiła to w nim, pewną szczerość jego zachowań, prostotę emocji w dobrym tego słowa znaczeniu.
- Sama bym zapomniała, rozważałam już urządzenie sobie sypialni w lecznicy. - spędzała tam równie wiele czasu, co w domu, czasem nawet więcej, za to w domu nie raz nadal zajmowała się pracą. Nie zawsze dlatego, że musiała (choć prowadzenie takiego miejsca to nie tylko opieka nad zwierzętami!), często dlatego, że najzwyczajniej w świecie lubiła swoją pracę, może dlatego, że do tego nawykła i w spokoju i w pełni świadomie oddała się ramionom pracoholizmu przerywanego jedynie dodatkami złożonymi z nauki kolejnych języków jakimi posługują się magiczne istoty, polityką i sprawami Zakonu.
Odetchnęła na protest z jakim się spotkała. Potrzebowała o tym rozmawiać, chwilę przed czuła jak jej świat staje na głowie i kręci fikołki usiłując wytrącić ją z równowagi, gubiła się i kręciła, nie wiedząc co się z nią dzieje. To samo przyznała Pom: bała się, wcale nie chciała, by dodatkowa osoba wchodziła w jej życie, nie chciała by pojawił się ktoś, kto mógłby nią dyrygować, kto mógłby wymagać, by rzuciła swoje niezbyt szlacheckie zajęcia, choć szczerze kochała dzieci swojego brata, sama bała się także roli matki, a czy w tym wszystkim chodzi o cokolwiek innego? Nie chciała jednak stanowić zawodu dla rodziny, w szczególności rodziców i... w końcu przy odpowiedniej osobie żadna z jej obaw nie musi się spełnić. Nawet, jeśli się nie zakocha, związek może być pełen szacunku, co w zupełności by jej odpowiadało. A spotkanie...
- Cieszy mnie jego powściągliwość. Myślę, że możemy odnaleźć wspólny język, póki co wydaje się całkiem rozsądny. - to prawda. Okazywał jej szacunek, zgodził się wejść w po części narzuconą przez nią bezpośredniość w trakcie spotkania, odpowiadał na jej żarty. - Nie zależy mi na miłości, jednak nie chcę spędzić życia z kimś, kto zechce mi cokolwiek narzucać, czy utrudniać mi mój sposób bycia. Nie ocenię Ulyssesa po pierwszym spotkaniu. Myślę, że mogę go polubić, jednak potrzebuję czasu.
Do niczego nie zostanie zmuszona, wiedziała o tym. Chciała jednak dać Ollivanderowi szansę, a to było coś: brała pod uwagę, że życzenie rodziny może zostać spełnione i, że może wcale nie skończyć się to źle. Jak na początek relacji to już coś. Nikt kto ją zna raczej nie spodziewałby się fajerwerków zbyt szybko.
- W takim razie wyzywam cię do bezowego pojedynku.
Zadecydowała, a jej twarz odrobinę się rozluźniła. Nawet w najgorszych czasach rodzina pozostaje tym, o co należy dbać najbardziej. Zdecydowanie zbyt długo nie spędzali wspólnie czasu.
- Prócz tego myślę, że wezmę latte z wesołą śmietaną, zastanawia mnie ta nazwa. - dodała nauczona, że w tym lokalu nietypowe nazwy zazwyczaj wskazują na magiczność produktów.
Skinęła więc głową, choć na jej twarzy pojawiło się nieznaczne rozbawienie. Byli w swoim gronie, każde z ich czwórki (czy raczej piątki) dostało bardziej, lub mniej zmyślne imię, każde wyszukane w końcu w jednej tematyce, między sobą mogli sobie dokuczać, rzecz w tym, by niechciane imię nie wychodziło dalej!
- To imię podoba mi się najbardziej. Jest na swój sposób urocze i zdrobniałe, pasuje do najmłodszego z rodzeństwa. - stwierdziła, a na jej twarzy, choć nadal dość napiętej pojawił się łagodny uśmiech. - A rodzice zawsze na wiele spraw patrzyli na swój sposób, na nas niestety musiało się to w końcu odbić.
Dodała jeszcze. Uwielbiała rodziców jako parę. Zawsze wydawali jej się idealnie zgrani, oboje pełni szacunku i ciepła, jednocześnie wciąż sobie odrobinę dokuczający. Julia czasami miała wrażenie, że się nie starzeją, choć to może być tylko dalsza część jej problemów z niedostrzeganiem upływającego czasu.
- Rozumiem i spokojnie. Gdyby to było coś ciekawego, na pewno bym dała ci znać, to jednak była zagadka zbyt banalna, by zawracać komukolwiek głowę. - stwierdziła. Nie była mistrzynią eliksirów, była z nich wręcz kiepska, skończyła jednak zarówno naukę w Hogwarcie, jak i kurs uzdrowicielski, musiała rozpoznawać bardziej popularne eliksiry, a w tym proste trucizny.
Widząc zmieszanie na twarzy brata, nie mogła się nie zaśmiać. Pokręciła lekko głową i cóż mogła zrobić. Lubiła to w nim, pewną szczerość jego zachowań, prostotę emocji w dobrym tego słowa znaczeniu.
- Sama bym zapomniała, rozważałam już urządzenie sobie sypialni w lecznicy. - spędzała tam równie wiele czasu, co w domu, czasem nawet więcej, za to w domu nie raz nadal zajmowała się pracą. Nie zawsze dlatego, że musiała (choć prowadzenie takiego miejsca to nie tylko opieka nad zwierzętami!), często dlatego, że najzwyczajniej w świecie lubiła swoją pracę, może dlatego, że do tego nawykła i w spokoju i w pełni świadomie oddała się ramionom pracoholizmu przerywanego jedynie dodatkami złożonymi z nauki kolejnych języków jakimi posługują się magiczne istoty, polityką i sprawami Zakonu.
Odetchnęła na protest z jakim się spotkała. Potrzebowała o tym rozmawiać, chwilę przed czuła jak jej świat staje na głowie i kręci fikołki usiłując wytrącić ją z równowagi, gubiła się i kręciła, nie wiedząc co się z nią dzieje. To samo przyznała Pom: bała się, wcale nie chciała, by dodatkowa osoba wchodziła w jej życie, nie chciała by pojawił się ktoś, kto mógłby nią dyrygować, kto mógłby wymagać, by rzuciła swoje niezbyt szlacheckie zajęcia, choć szczerze kochała dzieci swojego brata, sama bała się także roli matki, a czy w tym wszystkim chodzi o cokolwiek innego? Nie chciała jednak stanowić zawodu dla rodziny, w szczególności rodziców i... w końcu przy odpowiedniej osobie żadna z jej obaw nie musi się spełnić. Nawet, jeśli się nie zakocha, związek może być pełen szacunku, co w zupełności by jej odpowiadało. A spotkanie...
- Cieszy mnie jego powściągliwość. Myślę, że możemy odnaleźć wspólny język, póki co wydaje się całkiem rozsądny. - to prawda. Okazywał jej szacunek, zgodził się wejść w po części narzuconą przez nią bezpośredniość w trakcie spotkania, odpowiadał na jej żarty. - Nie zależy mi na miłości, jednak nie chcę spędzić życia z kimś, kto zechce mi cokolwiek narzucać, czy utrudniać mi mój sposób bycia. Nie ocenię Ulyssesa po pierwszym spotkaniu. Myślę, że mogę go polubić, jednak potrzebuję czasu.
Do niczego nie zostanie zmuszona, wiedziała o tym. Chciała jednak dać Ollivanderowi szansę, a to było coś: brała pod uwagę, że życzenie rodziny może zostać spełnione i, że może wcale nie skończyć się to źle. Jak na początek relacji to już coś. Nikt kto ją zna raczej nie spodziewałby się fajerwerków zbyt szybko.
- W takim razie wyzywam cię do bezowego pojedynku.
Zadecydowała, a jej twarz odrobinę się rozluźniła. Nawet w najgorszych czasach rodzina pozostaje tym, o co należy dbać najbardziej. Zdecydowanie zbyt długo nie spędzali wspólnie czasu.
- Prócz tego myślę, że wezmę latte z wesołą śmietaną, zastanawia mnie ta nazwa. - dodała nauczona, że w tym lokalu nietypowe nazwy zazwyczaj wskazują na magiczność produktów.
She sees the mirror of herself
An image she wants to sell,
To anyone willing to buy.
He steals the image in her kiss,
From her hearts apocalypse.
To anyone willing to buy.
He steals the image in her kiss,
From her hearts apocalypse.
Julia Prewett
Zawód : Weterynarz
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Podczłowiek i nadczłowiek są podobni w tym, że żaden z nich nie jest człowiekiem.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
- Urocze i zdrobniałe? W takim razie ciekawe czy dalej będzie do niego pasować jak już stanie się otyłym starszym panem - odparł z rozbawieniem, wyobrażając sobie ich chuderlawego młodszego brata jako typowego szlachcica z brzuszkiem, wąsem i łysinką. W zasadzie wyobraził go sobie na podobiznę wuja Reginalda, który swoim wyglądem i głośnym stylem bycia idealnie wpasowywał się w ramy tego wyobrażenia. - Nie wiem czy ci kiedyś o tym opowiadałem, ale kiedy Lorraine była w ciąży z Miriam, ojciec wziął mnie na poważną rozmowę - doskonale pamiętał ten dzień. Był niesamowicie zestresowany nową rolą w jaką miał się wkrótce wcielić, a ojciec ciągle uświadamiał go w ilości obowiązków jaka miała wkrótce spaść na jego barki. - i zasugerował, żeby kontynuować rodzinną tradycję. Córka miała być Flammą, a syn Ignisem - wzniósł oczy ku niebu, niemo pokazując swój stosunek do tego pomysłu. Całe szczęście, że ojciec go z tego powodu nie wydziedziczył, chociaż jakby mu na tym zależało to już wcześniej znalazłby wystarczającą motywację.
- Nie rób tego - powiedział już całkiem poważnie. - Wiem co mówię. W szpitalu jest miejsce do spania i to chyba najgorsze pomieszczenie ze wszystkich - dodał. Jeżeli raz się tam weszło i usiadło na niezbyt wygodnym łóżku, nie dało się stamtąd wyjść bez chociażby pięciominutowej drzemki. Pięciominutowa drzemka często zamieniała się w nieco dłuższą i tym sposobem Archibald nie wracał na noc do domu. Chociaż oczywiście bywały również momenty, kiedy to miejsce okazywało się zbawienne - niemniej dobrze jest starać się rozdzielać te dwa światy. Julia szczególnie teraz powinna o tym pomyśleć, skoro ma wkrótce wyjść za mąż.
Westchnął cicho, słuchając jej słów. Mogła wypowiadać się pozytywnie na temat Ulyssesa bez końca, lecz i tak nie było trudno wyczuć targające nią emocje. Naprawdę nie chciał, żeby straciła swoją werwę i radość życia - a czuł, że przez wiszące nad nią widmo ślubu, właśnie tak się dzieje. Nie mógł pozwolić, by obojętnie przyjęła każdy nakaz rodziny. Akurat Archibald miał za sobą doświadczenie niechcianego ożenku, dlatego też wydawało mu się, że rozumie buzującą w niej mieszankę uczuć. Słowa nie zależy mi na miłości zabolały, bo Archie jako niepoprawny romantyk uważał, że bez tego ani rusz. Jak można dzielić życie z drugą osobą i wychowywać z nią dzieci, jeżeli nic się do niej nie czuje? Dla niego to było coś niewyobrażalnego, między innymi dlatego wiele lat temu podjął szaloną decyzję sprzeciwu głowie rodziny, i z tego samego powodu miał zamiar dokładniej przyjrzeć się sprawie siostry. - Nie widać na twojej twarzy wielkiego entuzjazmu - powiedział, przyglądając się jej z troską. - Wiesz, że rodzice do niczego cię nie zmuszą. Jeżeli nie chcesz brać tego ślubu to nie bierz. Już teraz opowiadasz o tym z taką miną, że boję się pomyśleć co będzie za parę lat. Włosy ci wypłowieją! - Dodał, by mimo wszystko rozluźnić atmosferę. Była dopiero po pierwszym spotkaniu, więc jeszcze wszystko mogło ulec zmianie, jednak i tak chciał uświadomić siostrze, że nie stoi przyparta do muru. Uśmiechnął się lekko. - Ale może lepiej nie powtarzaj moich wyczynów, bo rodzice dostaną zawału. Umówiłaś się już z nim na drugie spotkanie? - Teraz chciał, żeby Procella spotykała się z nim tak często jak tylko mogła, by upewnić się w swoich kiełkujących uczuciach. Swoją drogą zaczął się zastanawiać jak Ulysses odnajduje się w nowej sytuacji. Będzie musiał zasugerować Lorraine, żeby to wybadała.
- Lady mi wybaczy, ale nie będę dawać forów - powiedział, a w oku błysnęła mu taka sama rozbawiona iskierka jaką czasem można zauważyć w błękitnych tęczówkach Edwina. Wezwał do nich kelnera i zamówił bezy, latte oraz - Śpiewająco dobrą czekoladę - która rzuciła mu się jako pierwsza po otwarciu menu.
- Nie rób tego - powiedział już całkiem poważnie. - Wiem co mówię. W szpitalu jest miejsce do spania i to chyba najgorsze pomieszczenie ze wszystkich - dodał. Jeżeli raz się tam weszło i usiadło na niezbyt wygodnym łóżku, nie dało się stamtąd wyjść bez chociażby pięciominutowej drzemki. Pięciominutowa drzemka często zamieniała się w nieco dłuższą i tym sposobem Archibald nie wracał na noc do domu. Chociaż oczywiście bywały również momenty, kiedy to miejsce okazywało się zbawienne - niemniej dobrze jest starać się rozdzielać te dwa światy. Julia szczególnie teraz powinna o tym pomyśleć, skoro ma wkrótce wyjść za mąż.
Westchnął cicho, słuchając jej słów. Mogła wypowiadać się pozytywnie na temat Ulyssesa bez końca, lecz i tak nie było trudno wyczuć targające nią emocje. Naprawdę nie chciał, żeby straciła swoją werwę i radość życia - a czuł, że przez wiszące nad nią widmo ślubu, właśnie tak się dzieje. Nie mógł pozwolić, by obojętnie przyjęła każdy nakaz rodziny. Akurat Archibald miał za sobą doświadczenie niechcianego ożenku, dlatego też wydawało mu się, że rozumie buzującą w niej mieszankę uczuć. Słowa nie zależy mi na miłości zabolały, bo Archie jako niepoprawny romantyk uważał, że bez tego ani rusz. Jak można dzielić życie z drugą osobą i wychowywać z nią dzieci, jeżeli nic się do niej nie czuje? Dla niego to było coś niewyobrażalnego, między innymi dlatego wiele lat temu podjął szaloną decyzję sprzeciwu głowie rodziny, i z tego samego powodu miał zamiar dokładniej przyjrzeć się sprawie siostry. - Nie widać na twojej twarzy wielkiego entuzjazmu - powiedział, przyglądając się jej z troską. - Wiesz, że rodzice do niczego cię nie zmuszą. Jeżeli nie chcesz brać tego ślubu to nie bierz. Już teraz opowiadasz o tym z taką miną, że boję się pomyśleć co będzie za parę lat. Włosy ci wypłowieją! - Dodał, by mimo wszystko rozluźnić atmosferę. Była dopiero po pierwszym spotkaniu, więc jeszcze wszystko mogło ulec zmianie, jednak i tak chciał uświadomić siostrze, że nie stoi przyparta do muru. Uśmiechnął się lekko. - Ale może lepiej nie powtarzaj moich wyczynów, bo rodzice dostaną zawału. Umówiłaś się już z nim na drugie spotkanie? - Teraz chciał, żeby Procella spotykała się z nim tak często jak tylko mogła, by upewnić się w swoich kiełkujących uczuciach. Swoją drogą zaczął się zastanawiać jak Ulysses odnajduje się w nowej sytuacji. Będzie musiał zasugerować Lorraine, żeby to wybadała.
- Lady mi wybaczy, ale nie będę dawać forów - powiedział, a w oku błysnęła mu taka sama rozbawiona iskierka jaką czasem można zauważyć w błękitnych tęczówkach Edwina. Wezwał do nich kelnera i zamówił bezy, latte oraz - Śpiewająco dobrą czekoladę - która rzuciła mu się jako pierwsza po otwarciu menu.
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
Słowa wypowiedziane przez Archibalda sprawiły, że rude brwi jego siostry powędrowały ku górze. Wyraz niedowierzania odmalował się na twarzy młodej lady Prewett, która po chwili jednak uśmiechnęła się z rozbawieniem. Zaledwie kilka sekund trwały jej próby wyobrażenia sobie najmłodszego Prewetta jako grubego szlachcica z wąsikiem, obraz ten jednak wydał jej się tak niedorzeczny, że nawet nie wart zapamiętania.
- Kpisz sobie, mój drogi braciszku, Roratio będzie zawsze szczupły i elegancki, twój brzuch wystarczy za was obu. - dodała po chwili, a jej twarz rozjaśnił łagodny uśmiech. - Nie myśl też o wąsie, zgolę mu go magicznie jeśli spróbuje pomyśleć o pójściu w twoje ślady.
Lekko zmarszczyła nos, choć szczególnie nie lubiła tego gestu u innych kobiet. Wydawał jej się zbyt arystokratyczny, do tego stopnia iż odnosiła wrażenie, że wiele w wielu wypadkach stał się żałośnie wyuczony i z tym już jej się kojarzył.
- Na szczęście się nie zgodziłeś i istnieje nadzieja, że twoje dzieci będą korzystały z pierwszych imion. - skinęła lekko głową. Jakoś do tej pory nie myślała o sobie jako o kimś, kto mógłby mieć dzieci. Oczywiście, była kobietą jak każda inna, jednak też od dawna obracała się wokół cudzych dzieci i to jej odpowiadało. Jak nazwałaby własne? Możliwe, że też chciałaby jakiejś grupy, skojarzenia, jednak na pewno bez nadmiernych udziwnień. Nie przepadała za nimi. Nie miała jednak konkretnego pomysłu podobnie jak i nigdy nikomu z tym nie pomagała.
- Nasze sytuacje są różne. Ty masz rodzinę, która musi cię widywać. - jej odpowiedź na kolejne słowa brata była może odrobinkę zbyt bezpośrednia, zdarzało jej się to i czasami brzmiało nie tak jak powinno. Nie chciała być jednak źle zrozumiana, w jej założeniu wcale nie miało to brzmieć źle, wiedziała z resztą, że brat ma świadomość, iż ona doskonale odnajduje się w roli starej panny, czy raczej do niedawna to jak żyła wydawało jej się oczywiste i na swój sposób satysfakcjonujące, wcale nie chciała tego zmieniać. Nigdy nie była nadmiernie towarzyską osobą, nie uciekała przed ludźmi, jednak także nie zdawała się ich zbytnio potrzebować dookoła. - Dobrze się tam czuję. Chwilami poważnie myślę o przebudowaniu jej, dobudowaniu miejsca w którym mogłabym spać, małego gabinetu, biblioteki. Mam wspaniałych pracowników, dodatkowo oczywiście zarówno Prewettowie, jak i moi wspaniali przyjaciele, nie pozwoliliby mi zapomnieć, że istnieją na świecie inne miejsca.
Opcja ta wydawałaby się idealna, byłaby zawsze na miejscu, mogłaby się uczyć. Z rodziną i tak mało kiedy widywała się w posiadłości, wszyscy byli zajęci własnymi sprawami, spotykali się raczej kiedy się umówili, a wpadać w końcu nikt by jej nie zabronił. Czy to moment na dalszy etap zdziwaczenia młodej lady Prewett? Nie bardzo przejmowała się opinią osób, które nie leżały głęboko w jej sercu.
W wypadku Fluviusza było inaczej, on opiekował się dwojgiem pięknych i cudownych dzieci, miał wspaniałą żonę, nie mógłby ich zaniedbać i w jego wypadku oczywiście nieoddzielanie pracy od czasu własnego było faktycznym przewinieniem.
Kiedy jednak rozpoczęła się seria Dobre Rady Starszego Brata, nie mogła znów się nie uśmiechnąć. Spojrzała w jego twarz i pokręciła głową. Nie kpiła z niego jednak, raczej lubiła te drobne chwile, kiedy w pewien sposób przyznawali się do tego, jak bliscy dla siebie są, wcale o tym nie mówiąc. Czyżby dopadał ją sentymentalizm, że już cieszy się, iż martwi własnego brata?
- Wiem, że nie zostanę zmuszona. Ale chcę dać temu szansę. Nie wydaje mi się, żebym miała się zakochać. Raz się w swoim życiu zauroczyłam, prócz tego moje serce zapełniają osoby bliskie w całkowicie inny sposób. Jeśli Ulysses nie spróbuje nadmiernie wpłynąć na mój sposób życia, będzie mnie szanował i zdołam poczuć do niego pozytywne emocje, przyjmę go. - dodała wprost. Nie chciała zawieźć rodziny, nie widziała sensu w buncie i nie czuła się skrzywdzona, a raczej bała się, że jej przyszły mąż zechce obrócić jej dotychczasowe życie do góry nogami. Lubiła swój porządek, możliwe iż nadmiernie do niego nawykła. - Chyba masz serce romantyczne za nas oboje.
Znów się uśmiechnęła. Na to, jak szalenie byli pod tym względem różni. Czuła, że nie wyjaśni mu, że wcale nie czuje się smutna, czy samotna. Choć taka była przecież najszczersza prawda!
- Nie zbyt dokładnie, jednak na pewno zobaczymy się niebawem. - skinęła lekko głową i zaraz ucieszyła się na przyjęcie wyzwania. To był zdecydowanie wygodniejszy temat, miły przerywnik od wszystkiego, co denerwujące i stresujące.
- Nie potrzebuję forów, by z tobą wygrać, lordzie Fluviuszu, powinieneś wiedzieć, że w moim ciele kryje się prawdziwy duch walki. - znów uśmiech, jednak trochę inny, odsłonięte zęby świadczyły o oczywistej wesołości, może wspomnieniach, może planach. Najpewniej planach na najbliższe chwile.
- Podoba mi się to miejsce. Ma urok, jakiś taki... oczywisty. Przyciąga.
Była tu już kilka razy. Widziała dwoje Zakonników, którzy tu pracowali. W tej chwili jednak ich zamówienie przyjęła jakaś nieznana jej młoda kobieta, a Julia postarała się odepchnąć natrętne myśli dotyczące organizacji. Skupiła się na moment na osobie, która ruszyła przygotowywać ich napoje i słodkości.
- Kpisz sobie, mój drogi braciszku, Roratio będzie zawsze szczupły i elegancki, twój brzuch wystarczy za was obu. - dodała po chwili, a jej twarz rozjaśnił łagodny uśmiech. - Nie myśl też o wąsie, zgolę mu go magicznie jeśli spróbuje pomyśleć o pójściu w twoje ślady.
Lekko zmarszczyła nos, choć szczególnie nie lubiła tego gestu u innych kobiet. Wydawał jej się zbyt arystokratyczny, do tego stopnia iż odnosiła wrażenie, że wiele w wielu wypadkach stał się żałośnie wyuczony i z tym już jej się kojarzył.
- Na szczęście się nie zgodziłeś i istnieje nadzieja, że twoje dzieci będą korzystały z pierwszych imion. - skinęła lekko głową. Jakoś do tej pory nie myślała o sobie jako o kimś, kto mógłby mieć dzieci. Oczywiście, była kobietą jak każda inna, jednak też od dawna obracała się wokół cudzych dzieci i to jej odpowiadało. Jak nazwałaby własne? Możliwe, że też chciałaby jakiejś grupy, skojarzenia, jednak na pewno bez nadmiernych udziwnień. Nie przepadała za nimi. Nie miała jednak konkretnego pomysłu podobnie jak i nigdy nikomu z tym nie pomagała.
- Nasze sytuacje są różne. Ty masz rodzinę, która musi cię widywać. - jej odpowiedź na kolejne słowa brata była może odrobinkę zbyt bezpośrednia, zdarzało jej się to i czasami brzmiało nie tak jak powinno. Nie chciała być jednak źle zrozumiana, w jej założeniu wcale nie miało to brzmieć źle, wiedziała z resztą, że brat ma świadomość, iż ona doskonale odnajduje się w roli starej panny, czy raczej do niedawna to jak żyła wydawało jej się oczywiste i na swój sposób satysfakcjonujące, wcale nie chciała tego zmieniać. Nigdy nie była nadmiernie towarzyską osobą, nie uciekała przed ludźmi, jednak także nie zdawała się ich zbytnio potrzebować dookoła. - Dobrze się tam czuję. Chwilami poważnie myślę o przebudowaniu jej, dobudowaniu miejsca w którym mogłabym spać, małego gabinetu, biblioteki. Mam wspaniałych pracowników, dodatkowo oczywiście zarówno Prewettowie, jak i moi wspaniali przyjaciele, nie pozwoliliby mi zapomnieć, że istnieją na świecie inne miejsca.
Opcja ta wydawałaby się idealna, byłaby zawsze na miejscu, mogłaby się uczyć. Z rodziną i tak mało kiedy widywała się w posiadłości, wszyscy byli zajęci własnymi sprawami, spotykali się raczej kiedy się umówili, a wpadać w końcu nikt by jej nie zabronił. Czy to moment na dalszy etap zdziwaczenia młodej lady Prewett? Nie bardzo przejmowała się opinią osób, które nie leżały głęboko w jej sercu.
W wypadku Fluviusza było inaczej, on opiekował się dwojgiem pięknych i cudownych dzieci, miał wspaniałą żonę, nie mógłby ich zaniedbać i w jego wypadku oczywiście nieoddzielanie pracy od czasu własnego było faktycznym przewinieniem.
Kiedy jednak rozpoczęła się seria Dobre Rady Starszego Brata, nie mogła znów się nie uśmiechnąć. Spojrzała w jego twarz i pokręciła głową. Nie kpiła z niego jednak, raczej lubiła te drobne chwile, kiedy w pewien sposób przyznawali się do tego, jak bliscy dla siebie są, wcale o tym nie mówiąc. Czyżby dopadał ją sentymentalizm, że już cieszy się, iż martwi własnego brata?
- Wiem, że nie zostanę zmuszona. Ale chcę dać temu szansę. Nie wydaje mi się, żebym miała się zakochać. Raz się w swoim życiu zauroczyłam, prócz tego moje serce zapełniają osoby bliskie w całkowicie inny sposób. Jeśli Ulysses nie spróbuje nadmiernie wpłynąć na mój sposób życia, będzie mnie szanował i zdołam poczuć do niego pozytywne emocje, przyjmę go. - dodała wprost. Nie chciała zawieźć rodziny, nie widziała sensu w buncie i nie czuła się skrzywdzona, a raczej bała się, że jej przyszły mąż zechce obrócić jej dotychczasowe życie do góry nogami. Lubiła swój porządek, możliwe iż nadmiernie do niego nawykła. - Chyba masz serce romantyczne za nas oboje.
Znów się uśmiechnęła. Na to, jak szalenie byli pod tym względem różni. Czuła, że nie wyjaśni mu, że wcale nie czuje się smutna, czy samotna. Choć taka była przecież najszczersza prawda!
- Nie zbyt dokładnie, jednak na pewno zobaczymy się niebawem. - skinęła lekko głową i zaraz ucieszyła się na przyjęcie wyzwania. To był zdecydowanie wygodniejszy temat, miły przerywnik od wszystkiego, co denerwujące i stresujące.
- Nie potrzebuję forów, by z tobą wygrać, lordzie Fluviuszu, powinieneś wiedzieć, że w moim ciele kryje się prawdziwy duch walki. - znów uśmiech, jednak trochę inny, odsłonięte zęby świadczyły o oczywistej wesołości, może wspomnieniach, może planach. Najpewniej planach na najbliższe chwile.
- Podoba mi się to miejsce. Ma urok, jakiś taki... oczywisty. Przyciąga.
Była tu już kilka razy. Widziała dwoje Zakonników, którzy tu pracowali. W tej chwili jednak ich zamówienie przyjęła jakaś nieznana jej młoda kobieta, a Julia postarała się odepchnąć natrętne myśli dotyczące organizacji. Skupiła się na moment na osobie, która ruszyła przygotowywać ich napoje i słodkości.
She sees the mirror of herself
An image she wants to sell,
To anyone willing to buy.
He steals the image in her kiss,
From her hearts apocalypse.
To anyone willing to buy.
He steals the image in her kiss,
From her hearts apocalypse.
Julia Prewett
Zawód : Weterynarz
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Podczłowiek i nadczłowiek są podobni w tym, że żaden z nich nie jest człowiekiem.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Stoliki
Szybka odpowiedź