Sala numer jeden
AutorWiadomość
Sala numer jeden
Wszyscy wiemy, jak ma się rzeczywistość w Mungu i że nie jest ona lepsza od tej poza jego murami. Niedawna wojna zrobiła swoje - znaczna większość pomieszczeń potrzebuje remontu dosłownie na gwałt. Pociemniała biała farba na sufitach, którą bardziej określić można jako szaro-żółtą lub zwyczajnie szarą, w zależności od oświetlenia, parapety pomalowane paskudną olejną farbą, wszelkiego rodzaju rysy, obdrapania, ślady po stuknięciach... Chybotliwe łóżka, pod których nogi częstokroć podstawiane są drewniane klocki lub kawałki gazet, by jakoś je ustabilizować, z lekka nieszczelne okna, na które niby rzucane są wszelkiego rodzaju zaklęcia, lecz raczej z dosyć marnym skutkiem... Długo by wymieniać wszelkie mankamenty.
Strzepuję z fartucha jeden z niewidzialnych okruchów i opieram się o framugę łóżka, uważnie lustrując wzrokiem salę. Chybotliwe łóżko, skrzypiący materac, grzyb na suficie, przemoknięte deski… I ten nieznośny zapach zgnilizny. Współczuję biedakowi którego zaraz tu zameldują.
Chociaż współczucie to może nie najlepsze określenie. Gdybym miała współczuć każdemu pacjentowi sama prędzej niż później znalazłabym miejsce pośród nich. Poza tym żadne z nich nie potrzebuje mojej litości. Wiedzy, owszem, ale nie pobłażania. Nie ma chyba niczego bardziej upokarzającego od bycia zdanym na łaskę kogoś, kto nas żałuję. A ostatnią rzeczą na jaką chcę to odbierać godność swoim pacjentom.
Chociaż ostatnio mniej są moi niż do tego przywykłam. Ze starym dobrym doktorem Carsonem miałam prosty układ. On całymi dniami chrapał za biurkiem w swoim gabinecie, ja zajmowałam się wszystkimi jego pacjentami. Myślę, że większość rodzin mnie miała za lekarza prowadzącego. Jakby nie mógł poczekać ze śmiercią jeszcze tych kilku miesięcy, złośliwy staruch. Nie lubię kiedy patrzy mi się na ręce. I sprowadza do poziomu pielęgniarki. Czasami mam wrażenie, że Avery najchętniej wręczyłby mi wypowiedzenie ze słodkim "twoje miejsce jest w popołudniowym saloniku" wypisanym na twarzy. Kolejny.
Ale pytania kiedy wreszcie ludzie przestaną patrzeć na mnie przez pryzmat płci jest równie bezsensowne jak rozpalanie ognia pod wodą.
Tym bardziej, że sama nie mam zbyt wielkiego poważania dla pielęgniarek.
Jakby śmierci Carsona było mało, nieomal w tym samym czasie otrzymałam wiadomość od Dorei. Zastanawiam się jak bardzo musiała się zmienić przez ostatnie trzy lata, że nikt nie rozpoznał jej w Mungu. Prędzej czy później podczas popołudniowej herbaty dotarłyby do mnie pogłoski o jej pobycie w szpitalu. Jeżeli jest kwestia w której można liczyć na pielęgniarki i salowe to właśnie plotki. Nic nie ominie ich uszu. Ani oczu, o ile nie jest brudem czy pacjentem potrzebującym pomocy. Gdyby chociaż zobaczyły cień Dorei Black… teraz Potter, zaginionej przed trzema laty huczałby o tym cały szpital. Jak bardzo musiało ją zmienić to miejsce… potępienia gdzie ją przetrzymywano. O tyle szczęścia w nieszczęściu, że sobotę mam wolną. William też zrozumie moją nieobecność. O ile w ogóle zauważy, zajęty pracą.
Gdyby tylko udało nam się osiągnąć jakiś przełom może odrobinę by odpuścił i przynajmniej zadbał o porządne posiłki. Tym bardziej, że nie wiem ile pozostało nam czasu na tak intensywną współpracę. Od kilku dni matka chodzi cała jak w skowronkach, ojciec z radością poprawia przy stole marynarkę, mrugając do mnie porozumiewawczo. Przeżyłam już swoje i doskonale wiem, że moją rękę niedługo ozdobi jakiś przesadnie ozdobny pierścionek. Którego i tak nie będę mogła nosić w czasie pracy. Jakby nie można było podarować z okazji pary kolczyków czy poręcznego zegarka, to znacznie praktyczniejsze.
I naprawdę staram się nie zastanawiać na kogo padło tym razem. Tym bardziej, że jestem nieomal przekonana, że chodzi o kuzyna Nicholasa. Prędzej czy później musiało do tego dojść. Dwadzieścia trzy lata i niezamężna, egoistyczne z mojej strony tak przyprawiać matkę o migrenę.
Chociaż współczucie to może nie najlepsze określenie. Gdybym miała współczuć każdemu pacjentowi sama prędzej niż później znalazłabym miejsce pośród nich. Poza tym żadne z nich nie potrzebuje mojej litości. Wiedzy, owszem, ale nie pobłażania. Nie ma chyba niczego bardziej upokarzającego od bycia zdanym na łaskę kogoś, kto nas żałuję. A ostatnią rzeczą na jaką chcę to odbierać godność swoim pacjentom.
Chociaż ostatnio mniej są moi niż do tego przywykłam. Ze starym dobrym doktorem Carsonem miałam prosty układ. On całymi dniami chrapał za biurkiem w swoim gabinecie, ja zajmowałam się wszystkimi jego pacjentami. Myślę, że większość rodzin mnie miała za lekarza prowadzącego. Jakby nie mógł poczekać ze śmiercią jeszcze tych kilku miesięcy, złośliwy staruch. Nie lubię kiedy patrzy mi się na ręce. I sprowadza do poziomu pielęgniarki. Czasami mam wrażenie, że Avery najchętniej wręczyłby mi wypowiedzenie ze słodkim "twoje miejsce jest w popołudniowym saloniku" wypisanym na twarzy. Kolejny.
Ale pytania kiedy wreszcie ludzie przestaną patrzeć na mnie przez pryzmat płci jest równie bezsensowne jak rozpalanie ognia pod wodą.
Tym bardziej, że sama nie mam zbyt wielkiego poważania dla pielęgniarek.
Jakby śmierci Carsona było mało, nieomal w tym samym czasie otrzymałam wiadomość od Dorei. Zastanawiam się jak bardzo musiała się zmienić przez ostatnie trzy lata, że nikt nie rozpoznał jej w Mungu. Prędzej czy później podczas popołudniowej herbaty dotarłyby do mnie pogłoski o jej pobycie w szpitalu. Jeżeli jest kwestia w której można liczyć na pielęgniarki i salowe to właśnie plotki. Nic nie ominie ich uszu. Ani oczu, o ile nie jest brudem czy pacjentem potrzebującym pomocy. Gdyby chociaż zobaczyły cień Dorei Black… teraz Potter, zaginionej przed trzema laty huczałby o tym cały szpital. Jak bardzo musiało ją zmienić to miejsce… potępienia gdzie ją przetrzymywano. O tyle szczęścia w nieszczęściu, że sobotę mam wolną. William też zrozumie moją nieobecność. O ile w ogóle zauważy, zajęty pracą.
Gdyby tylko udało nam się osiągnąć jakiś przełom może odrobinę by odpuścił i przynajmniej zadbał o porządne posiłki. Tym bardziej, że nie wiem ile pozostało nam czasu na tak intensywną współpracę. Od kilku dni matka chodzi cała jak w skowronkach, ojciec z radością poprawia przy stole marynarkę, mrugając do mnie porozumiewawczo. Przeżyłam już swoje i doskonale wiem, że moją rękę niedługo ozdobi jakiś przesadnie ozdobny pierścionek. Którego i tak nie będę mogła nosić w czasie pracy. Jakby nie można było podarować z okazji pary kolczyków czy poręcznego zegarka, to znacznie praktyczniejsze.
I naprawdę staram się nie zastanawiać na kogo padło tym razem. Tym bardziej, że jestem nieomal przekonana, że chodzi o kuzyna Nicholasa. Prędzej czy później musiało do tego dojść. Dwadzieścia trzy lata i niezamężna, egoistyczne z mojej strony tak przyprawiać matkę o migrenę.
Znużenie pracą z pewnością nie groziło Avery’emu. Szpitalna rutyna na innych oddziałach mogła mocno dawać się we znaki, lecz na magipsychiatrii nie było na nią miejsca. Puste korytarze wibrujące ciszą, nierzadko jednak przerywaną jękliwymi krzykami, które przyprawiały amatorów o gęsią skórkę stanowiły zaledwie wrota do miejsca, gdzie kończyła się ziemia. Zaczynała się zaś najprawdziwsza Sodoma i Gomora – tutaj przebywali wszyscy wyrzutkowie czarodziejskiego społeczeństwa. Nieszkodliwi wariaci razem z paskudnymi degeneratami, zwyrodnialcami i wykolejeńcami, którym niemalże boskim cudem udało się uniknąć lobotomii. Jedyny człowiek spośród całej tej szajki, nienoszący pęt ubezwłasnowolnienia oraz skórzanych kajdan krępujących ciało, był – o ironio losu – największym wynaturzeńcem w ścianach szpitala, a zarazem uzdrowicielem, dzierżącym władzę nad swym stadkiem, całkiem bezbronnych już i ułagodzonych baranków.
Praktyka; znakomicie poddawał swej woli najkrnąbrniejszych pacjentów, podporządkowując ich sobie w każdym aspekcie. Sięgał przy tym po rozmaite metody, nie stroniąc również od jakże podłego przenikania ich najskrytszych pragnień, wstydliwych myśli oraz wspomnień. Tych pozbyć się było najtrudniej; Avery doskonale wiedział, iż wielu z jego podopiecznych marzyło o tym, aby zakopać je głęboko pod warstwą zapomnienia, zupełnie jak wścibskiego sąsiada garścią brudnej ziemi w ogrodzie. Jemu dawało to wszakże władzę, a on ją uwielbiał, pławił się w niej, swobodnie dzierżył wyimaginowane berło i jabłko, obwieszczające go królem. Insygnia przecież faktycznie mu się należały – był arystokratą, a przede wszystkim miał predyspozycje do dyktowania warunków i zmuszania ludzi, aby podrygiwali w takt jego słów i rozkazów. Nawet Selwyn, ten nieznośny piesek nareszcie nauczył się posłuchu – chyba poszedł po rozum do głowy. Albo w końcu otworzyły mu się oczy na sytuację i wypływające z niej realne korzyści. Niewątpliwa nobilitacja oraz protekcja; Alexander tylko korzystał na ubiciu tego interesu. Był zresztą jedynie pionkiem w podkopaniu kondycji Allison – Avery tylko czekał, aż ukoi łkanie siostry, która sama poprosi go o jego miłość. A on wówczas odmówi… I weźmie ją, kiedy sprawi to jego siostrze największy ból.
Zajrzał do jednej z sal (jej ostatni gość spotkał się z iskrami Selwynów) i z niesmakiem zarejestrował w niej obecność kobiety. Nie byle jakiej – jego niedoszłej narzeczonej oraz stażystki, którą odziedziczył – jaka szkoda, że nie mógł zrzec się tego spadku – po starym, nieudolnym i bezużytecznym uzdrowicielu.
- Panno Bulstrode – niedbale kiwnął jej głową, choć winien złożyć na jej białej dłoni szarmancki pocałunek – zdaje się, że to idealny moment, abym panią wypróbował – rzekł z drapieżnym uśmiechem, podchodząc bliżej kobiety. Lepiej niech nie ucieka, ponieważ Samael nie bawił się w półśrodki. Zarżnąłby ją bez żalu – a szkoda. Może Isolde okaże się użyteczna?
Praktyka; znakomicie poddawał swej woli najkrnąbrniejszych pacjentów, podporządkowując ich sobie w każdym aspekcie. Sięgał przy tym po rozmaite metody, nie stroniąc również od jakże podłego przenikania ich najskrytszych pragnień, wstydliwych myśli oraz wspomnień. Tych pozbyć się było najtrudniej; Avery doskonale wiedział, iż wielu z jego podopiecznych marzyło o tym, aby zakopać je głęboko pod warstwą zapomnienia, zupełnie jak wścibskiego sąsiada garścią brudnej ziemi w ogrodzie. Jemu dawało to wszakże władzę, a on ją uwielbiał, pławił się w niej, swobodnie dzierżył wyimaginowane berło i jabłko, obwieszczające go królem. Insygnia przecież faktycznie mu się należały – był arystokratą, a przede wszystkim miał predyspozycje do dyktowania warunków i zmuszania ludzi, aby podrygiwali w takt jego słów i rozkazów. Nawet Selwyn, ten nieznośny piesek nareszcie nauczył się posłuchu – chyba poszedł po rozum do głowy. Albo w końcu otworzyły mu się oczy na sytuację i wypływające z niej realne korzyści. Niewątpliwa nobilitacja oraz protekcja; Alexander tylko korzystał na ubiciu tego interesu. Był zresztą jedynie pionkiem w podkopaniu kondycji Allison – Avery tylko czekał, aż ukoi łkanie siostry, która sama poprosi go o jego miłość. A on wówczas odmówi… I weźmie ją, kiedy sprawi to jego siostrze największy ból.
Zajrzał do jednej z sal (jej ostatni gość spotkał się z iskrami Selwynów) i z niesmakiem zarejestrował w niej obecność kobiety. Nie byle jakiej – jego niedoszłej narzeczonej oraz stażystki, którą odziedziczył – jaka szkoda, że nie mógł zrzec się tego spadku – po starym, nieudolnym i bezużytecznym uzdrowicielu.
- Panno Bulstrode – niedbale kiwnął jej głową, choć winien złożyć na jej białej dłoni szarmancki pocałunek – zdaje się, że to idealny moment, abym panią wypróbował – rzekł z drapieżnym uśmiechem, podchodząc bliżej kobiety. Lepiej niech nie ucieka, ponieważ Samael nie bawił się w półśrodki. Zarżnąłby ją bez żalu – a szkoda. Może Isolde okaże się użyteczna?
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Chociaż minęło dobre dziesięć lat odkąd po raz ostatni sięgnęłam po powieść, ale wędrowanie nocą po korytarzach czasem przypomina obrazy rodem z gotyckich horrorów. Odrapane ściany, jęki, zawodzenia. Albo przeraźliwa, głucha cisza. Niepokoi mnie bardziej niż jakikolwiek krzyk, wyraża znacznie więcej. Nawet tutaj.
Gdybym odczuwała satysfakcję z powodu wielkich nazwisk znajdujących się za drzwiami, definitywnie nie nadawałabym się na psychiatrę. Wciąż istnieje powszechne przekonanie o tym, że choroba psychiczna to coś zawstydzającego. Zakrzywienie duszy. A mózg to przecież organ jak każdy inny. I jak każdy inny podatny jest na choroby. Podobnie jak z wątrobą czy serce, jedne są uleczalne, na inne jeszcze nic nie możemy poradzić. Ze względu na skomplikowaną budowę tego organu i nasze zacofanie w jego znajomości większość wydaje się nam teraz nieuleczalna i wymagająca stałej izolacji. Często jestem niesamowicie sfrustrowana kiedy jedyne co możemy zrobić to zapewnienie wygody.
Nie jestem jednak zwolenniczką metod mugoli, samo czytanie o nich mnie obrzydza. Jednak praca na martwym ogranie jest pasjonująca - tysiące połączeń nerwowych, ośrodki odpowiadające za każdy najmniejszy szczegół naszego życia. Mówią, że serce to najważniejszy z organów, nigdy się z tym nie zgodzę. Dla mnie nie ma niczego piękniejszego. Może dlatego tak bardzo chciałabym rozgryźć jego wszystkie tajemnice.
- Doktorze Avery - kiwam głową na przywitanie. Pocałunki w dłoń byłyby nadzwyczaj źle widziane. Jesteśmy w pracy, nie na balu z okazji otwarcia sezonu myśliwskiego, wszelkie rodzinne zażyłości czy dawne aranżacje nie mają tutaj żadnego znaczenia. Jesteśmy profesjonalistami, prawda?
Dlatego zamykam uszy na plotki o jego mizogini i kompulsywnej potrzebie kontroli każdego pracownika pod jego skrzydłami. Zostało nam nie więcej niż dwa miesiące współpracy. I po pięciu latach stażu, po nieomal dwóch latach wykonywania wszystkich obowiązków Carsona, po niezliczonej ilości godzin spędzonych na własnych badaniach wiem jedno - jestem dobra. Ba, jestem cholernie dobra i nie znajdzie na mnie żadnego haka. Nie mam słabych stron, nie tutaj.
Na Selwynie, czy jak tam nazywa swoją wytresowaną małpeczkę, może się wyżywać, może traktować go jak chłopca na wysyłki i upokarzać przed pacjentami. Ja nie dam się sprowadzić do parteru. Czy zdyskredytować mojej pracy.
Być może w swoim męskim punkcie widzenia ma mnie za słabszą od siebie. Małą, delikatną, zagubioną panienkę, która pomyliła drzwi świętego Munga ze sklepem Madame Malkin i by zachować twarz wcieliła się w rolę lekarza. To czego nie widzi - że by zajść tak daleko musiałam pracować nie dwa, trzy razy więcej niż jakikolwiek mężczyzna w tym budynku. I nie jestem żadną porcelanową laleczką.
- Wybróbował? - powtarzam, marszcząc brwi - Z tego co mi wiadomo jesteśmy w świętym Mungu, nie Hogwarcie. Czasy testów mamy już za sobą - obydwoje.
Doktor Avery ma zamiar mnie przepytać? Proszę podać mi definicję schizofrenii i przepis na najbardziej wydumany eliksir który przyjdzie mi do głowy? Myślałam, że stać go na więcej.
Gdybym odczuwała satysfakcję z powodu wielkich nazwisk znajdujących się za drzwiami, definitywnie nie nadawałabym się na psychiatrę. Wciąż istnieje powszechne przekonanie o tym, że choroba psychiczna to coś zawstydzającego. Zakrzywienie duszy. A mózg to przecież organ jak każdy inny. I jak każdy inny podatny jest na choroby. Podobnie jak z wątrobą czy serce, jedne są uleczalne, na inne jeszcze nic nie możemy poradzić. Ze względu na skomplikowaną budowę tego organu i nasze zacofanie w jego znajomości większość wydaje się nam teraz nieuleczalna i wymagająca stałej izolacji. Często jestem niesamowicie sfrustrowana kiedy jedyne co możemy zrobić to zapewnienie wygody.
Nie jestem jednak zwolenniczką metod mugoli, samo czytanie o nich mnie obrzydza. Jednak praca na martwym ogranie jest pasjonująca - tysiące połączeń nerwowych, ośrodki odpowiadające za każdy najmniejszy szczegół naszego życia. Mówią, że serce to najważniejszy z organów, nigdy się z tym nie zgodzę. Dla mnie nie ma niczego piękniejszego. Może dlatego tak bardzo chciałabym rozgryźć jego wszystkie tajemnice.
- Doktorze Avery - kiwam głową na przywitanie. Pocałunki w dłoń byłyby nadzwyczaj źle widziane. Jesteśmy w pracy, nie na balu z okazji otwarcia sezonu myśliwskiego, wszelkie rodzinne zażyłości czy dawne aranżacje nie mają tutaj żadnego znaczenia. Jesteśmy profesjonalistami, prawda?
Dlatego zamykam uszy na plotki o jego mizogini i kompulsywnej potrzebie kontroli każdego pracownika pod jego skrzydłami. Zostało nam nie więcej niż dwa miesiące współpracy. I po pięciu latach stażu, po nieomal dwóch latach wykonywania wszystkich obowiązków Carsona, po niezliczonej ilości godzin spędzonych na własnych badaniach wiem jedno - jestem dobra. Ba, jestem cholernie dobra i nie znajdzie na mnie żadnego haka. Nie mam słabych stron, nie tutaj.
Na Selwynie, czy jak tam nazywa swoją wytresowaną małpeczkę, może się wyżywać, może traktować go jak chłopca na wysyłki i upokarzać przed pacjentami. Ja nie dam się sprowadzić do parteru. Czy zdyskredytować mojej pracy.
Być może w swoim męskim punkcie widzenia ma mnie za słabszą od siebie. Małą, delikatną, zagubioną panienkę, która pomyliła drzwi świętego Munga ze sklepem Madame Malkin i by zachować twarz wcieliła się w rolę lekarza. To czego nie widzi - że by zajść tak daleko musiałam pracować nie dwa, trzy razy więcej niż jakikolwiek mężczyzna w tym budynku. I nie jestem żadną porcelanową laleczką.
- Wybróbował? - powtarzam, marszcząc brwi - Z tego co mi wiadomo jesteśmy w świętym Mungu, nie Hogwarcie. Czasy testów mamy już za sobą - obydwoje.
Doktor Avery ma zamiar mnie przepytać? Proszę podać mi definicję schizofrenii i przepis na najbardziej wydumany eliksir który przyjdzie mi do głowy? Myślałam, że stać go na więcej.
Avery potrafił być niezwykle elastyczny i dopasowywał się do większości sytuacji, w jakie rzucił go nieprzychylny Los, za nic mając niewygody. Wciąż jednak mierziła go coraz większa emancypacja kobiet – nie akceptował jej i nie tolerował w żaden sposób. Jedyną niewiastę, którą darzył szacunkiem była jego matka i nawet najbardziej rzeczowe dowody na równość płci nie zmieniłyby jego opinii. Hołdował tradycyjnym wartościom, wpojonym mu jeszcze przez swego ojca – świeć Salazarze nad jego duszą – i sądził, że kobiety dążące do usamodzielnienia się, jedynie robią sobie krzywdę. Były przecież proste, głupie, kompletnie nieprzygotowane, aby ponosić konsekwencję swych własnych wyborów. Ich miejsce znajdowało się w cieniu (i łożu) mężczyzn, gdzie winny odnajdywać największe spełnienie. Laidan stanowiła wyjątek od tej złotej reguły, a Avery nie wstydził się swego oddania ani przywiązania do matki. Postrzegał ją jako władczynię całej tej upadłej rasy, która przebiegle zagarnęła dla siebie wszystkie przymioty, miast rozdzielać je wśród służek. Samael ogromnie żałował, iż Allie bardziej nie wdała się w matkę – wówczas mogłaby chociaż poszczycić się inteligencją, towarem więcej niż deficytowym wśród bezrozumnych dziewcząt. Które mimo oczywistych braków niestrudzenie upominały się o swoje prawa. Avery nie mógł zdzierżyć owych płaczliwych wynurzeń oraz skarg, płynących od coraz śmielszych poczynań młodych pannic. Nie zabierał wszakże na ten temat głosu publicznie, ze swych bolączek spowiadając się jedynie najbardziej zaufanym (i nielicznym) przyjaciołom rodziny. Jawne piętnowanie kobiet jako gorszych (nawet jeśli słuszne) nie przysporzyłoby mu popularności ani sympatii. Choć na tej wcale mu nie zależało, ponieważ to na lęku, nie na umiłowaniu wyrastała prawdziwa potęga. Przekonał się o tym niejednokrotnie, zwłaszcza, kiedy przesuwał zachłanną dłonią po bladym i drżącym z przestrachu ciele swej siostry. Miał nad nią władzę wyłącznie z powodu okazanej słabości – miłość sprowadziłaby ich ledwie do poziomu partnerstwa, podczas gdy Samael pragnął dominacji całkowitej. Nad jej ciałem oraz duszą, szczególnie upodobawszy sobie zabawę z ubogim umysłem Allie, który z upodobaniem pustoszył i jałowił. Chętnie tak samo potraktowałby Isolde, lecz nieuzasadnione pastwienie się nad swoimi podwładnymi byłoby niemalże podpisaniem na siebie wyroku śmierci. Powstrzymał więc gwałtowną chęć penetracji jej myśli – zapewne roześmiałby się w głos, przenikając te bluźniercze, którymi próbowała się dowartościować. Avery nie zamierzał urządzać popisów godnych trefnisiów, popisujących się na królewskich dworach i licytować się z głupiutką dziewuszką. Łaskawie pozwalał jej na arogancki ton, a nawet wpuszczał na piedestał – podrobiony, plastikowy, sztuczny, przygotowany specjalnie dla napuszonych przedstawicielek płci żeńskiej. Dający namiastkę uznania, a w rzeczywistości poniżający jeszcze bardziej niż gdyby ukoronował jej skronie cierniem. Może jednak powinien to zrobić? Czyż kobiety nie kochają klejnotów?
- Wciąż nie ukończyła pani kursu, panno Bulstrode – odparł swobodnym tonem, nie wyprowadzając Isoldy z błędu, choć nie takie wypróbowanie miał na myśli – pani protektor niestety nie zostawił żadnej dokumentacji, a ja nie dam pani uprawnień do wykonywania zawodu bez sprawdzenia pani umiejętności - dodał z poważnym wyrazem twarzy. Carson był starym bęcwałem, ale tym razem jego przeoczenie wyszło na korzyść Samaela. Mężczyzna miał jednak wznioślejsze plany od odpytywania Isolde z wiedzy czysto teoretycznej, którą ewentualnie mogła sobie przyswoić.
- Wciąż nie ukończyła pani kursu, panno Bulstrode – odparł swobodnym tonem, nie wyprowadzając Isoldy z błędu, choć nie takie wypróbowanie miał na myśli – pani protektor niestety nie zostawił żadnej dokumentacji, a ja nie dam pani uprawnień do wykonywania zawodu bez sprawdzenia pani umiejętności - dodał z poważnym wyrazem twarzy. Carson był starym bęcwałem, ale tym razem jego przeoczenie wyszło na korzyść Samaela. Mężczyzna miał jednak wznioślejsze plany od odpytywania Isolde z wiedzy czysto teoretycznej, którą ewentualnie mogła sobie przyswoić.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Elastyczność i umiejętność dopasowania do większości sytuacji to talenty, którymi może się pochwalić większość przedstawicieli naszego pochodzenia - a na pewno ci, którzy mają głowę na karku i są gotowi osiągnąć coś więcej niż przesiedzenie na poduszce całego życia. A ja na pewno nie jestem typem, którego największą ambicją jest piękne prezentowanie się na salonach. Czasy się zmieniły. Możemy udawać, że nie, możemy dalej hołdować starym tradycjom, ale nie mam zamiaru zaprzepaścić swojej szansy.
Doskonale rozumiem mechanizm, jakim rządzi się nasz świat. Pozycja kobiety, pozycja takiej kobiety jak ja, uwarunkowana jest przez mężczyzn. Najpierw przez jej ojca. Potem męża. Pozycja na salonach, w towarzystwie, nawet majątek, wszystko to uzależnione jest od mężczyzny i doskonale to rozumiem. Nie mam nawet najmniejszego zamiaru z tym walczyć, żaden ze mnie typ Don Kichota.
Jednak tutaj, w Mungu, o mojej pozycji nie świadczy nazwisko a to, co mam w głowie. To co potrafię. Plecy nie są żadną pomocą. Wszystko co osiągnęłam do tej pory, wszystko co osiągnę - to jest i zawsze będzie tylko i wyłącznie moja zasługa. I nie pozwolę nikomu zdyskredytować pracy włożonej w mój sukces. To może być jedno z niewielu miejsc, w których wszystko zależy tylko i wyłącznie ode mnie. I im więcej poświęcę, tym więcej dostanę w zamian.
Jestem kobietą, która wie czego chce. I nawet jeśli chcę absolutnie wszystkiego - to dlatego, że wiem na co zasługuję. Wiem czego jestem warta. I nie boje się po to sięgać, nigdy.
Avery w skrytości ducha może być wielkim szowinistą, może mieć mnie za słabą kobietkę, która postanowiła pobawić się w świecie mężczyzn. może naprawdę wiele. Przejmowanie się tym co kryje się w głowie drugiego człowieka, kiedy nie jest moim pacjentem - nie mam czasu na takie zabawy. W końcu wychowałam się w przeświadczeniu, że każde z nas myśli co innego niż mówi czy okazuje na zewnątrz. Osobiście na salonach mam całą masę przyjaciół, których nie znoszę. Czasami nawet mnie to bawi, proszę, to właśnie cecha słabej kobiety. Dowartościowuję się żartowaniem z innych, cóż za podłość. Ten kto mówi, że nie ma nic cenniejszego niż szczerość nigdy nie obracał się w towarzystwie najszlachetniejszych ze szlachetnych.
Zdarza mi się myśleć, że nasza krew jest tak szlachetna, że nie zostało już jej na nic innego.
- To prawda, zostały mi dokładnie… dwa miesiące i trzy dni - tak, odliczam do końca. Pięć lat życia, przed samą sobą mogę przyznać, że to kawał czasu. I jedynie przed samą sobą - jak bardzo się zmieniłam, odkąd po raz pierwszy włożyłam na siebie fartuch stażystki. Byłam naprawdę małą dziewczynką, kiedy zaczynałam, chociaż miałam wrażenie, że tak wiele wiem, że widziałam już wszystko. Skoro opuściłam granice Wielkiej Brytanii, zobaczyłam kawałek świata - to znaczy, że zjadłam wszystkie rozumy świata. Nauczyłam się całkiem sporo pokory przez te wszystkie lata. Nie znaczy to jednak, że idzie za tym uległość. Czy najgorsza z możliwych cech, służalczość. Podlizywanie się, płaszczenie pod stopami, tak panie doktorze, jestem jedynie robakiem którego można zdeptać - Nie zostawił absolutnie żadnych notatek? - mogę przysiąc, że jest ich kilka. Sama je wypisywałam - Biedny doktor Carson, świeć Merlinie nad jego duszą. Dobrze, że mamy jeszcze trochę czasu by przekonał się pan u moich umiejętnościach - i nie jestem aż tak pruderyjna by nie zrozumieć jaki sposób wypróbowania mnie miał na myśli. Mam w sobie jednak wystarczająco dużo klasy by puścić to pomimo uszu.
Doskonale rozumiem mechanizm, jakim rządzi się nasz świat. Pozycja kobiety, pozycja takiej kobiety jak ja, uwarunkowana jest przez mężczyzn. Najpierw przez jej ojca. Potem męża. Pozycja na salonach, w towarzystwie, nawet majątek, wszystko to uzależnione jest od mężczyzny i doskonale to rozumiem. Nie mam nawet najmniejszego zamiaru z tym walczyć, żaden ze mnie typ Don Kichota.
Jednak tutaj, w Mungu, o mojej pozycji nie świadczy nazwisko a to, co mam w głowie. To co potrafię. Plecy nie są żadną pomocą. Wszystko co osiągnęłam do tej pory, wszystko co osiągnę - to jest i zawsze będzie tylko i wyłącznie moja zasługa. I nie pozwolę nikomu zdyskredytować pracy włożonej w mój sukces. To może być jedno z niewielu miejsc, w których wszystko zależy tylko i wyłącznie ode mnie. I im więcej poświęcę, tym więcej dostanę w zamian.
Jestem kobietą, która wie czego chce. I nawet jeśli chcę absolutnie wszystkiego - to dlatego, że wiem na co zasługuję. Wiem czego jestem warta. I nie boje się po to sięgać, nigdy.
Avery w skrytości ducha może być wielkim szowinistą, może mieć mnie za słabą kobietkę, która postanowiła pobawić się w świecie mężczyzn. może naprawdę wiele. Przejmowanie się tym co kryje się w głowie drugiego człowieka, kiedy nie jest moim pacjentem - nie mam czasu na takie zabawy. W końcu wychowałam się w przeświadczeniu, że każde z nas myśli co innego niż mówi czy okazuje na zewnątrz. Osobiście na salonach mam całą masę przyjaciół, których nie znoszę. Czasami nawet mnie to bawi, proszę, to właśnie cecha słabej kobiety. Dowartościowuję się żartowaniem z innych, cóż za podłość. Ten kto mówi, że nie ma nic cenniejszego niż szczerość nigdy nie obracał się w towarzystwie najszlachetniejszych ze szlachetnych.
Zdarza mi się myśleć, że nasza krew jest tak szlachetna, że nie zostało już jej na nic innego.
- To prawda, zostały mi dokładnie… dwa miesiące i trzy dni - tak, odliczam do końca. Pięć lat życia, przed samą sobą mogę przyznać, że to kawał czasu. I jedynie przed samą sobą - jak bardzo się zmieniłam, odkąd po raz pierwszy włożyłam na siebie fartuch stażystki. Byłam naprawdę małą dziewczynką, kiedy zaczynałam, chociaż miałam wrażenie, że tak wiele wiem, że widziałam już wszystko. Skoro opuściłam granice Wielkiej Brytanii, zobaczyłam kawałek świata - to znaczy, że zjadłam wszystkie rozumy świata. Nauczyłam się całkiem sporo pokory przez te wszystkie lata. Nie znaczy to jednak, że idzie za tym uległość. Czy najgorsza z możliwych cech, służalczość. Podlizywanie się, płaszczenie pod stopami, tak panie doktorze, jestem jedynie robakiem którego można zdeptać - Nie zostawił absolutnie żadnych notatek? - mogę przysiąc, że jest ich kilka. Sama je wypisywałam - Biedny doktor Carson, świeć Merlinie nad jego duszą. Dobrze, że mamy jeszcze trochę czasu by przekonał się pan u moich umiejętnościach - i nie jestem aż tak pruderyjna by nie zrozumieć jaki sposób wypróbowania mnie miał na myśli. Mam w sobie jednak wystarczająco dużo klasy by puścić to pomimo uszu.
Odwoływanie się do tradycji i do dawnych ośrodków władzy i kultury, gdzie kobiety pełniły funkcje podrzędne, nie miałoby żadnych podstaw, gdyby nie naturalne określenie ich miejsca. Na świecie i w przyrodzie, podyktowane męskim pierwszeństwem i kobiecą słabością. Słabością, wynikającą z ciekawości, uporu i głupoty, która sprowadziła na rodzaj ludzki liczne klęski. Od niepamiętnych czasów to właśnie kielichy bywały przyczynami najkrwawszych i najzacieklej toczonych bitew, a także klęsk mężczyzn, zgubionych przez perfidne wyrachowanie niewiast, obdarzonych bezwzględnym atutem i chyba jedynym, jaki potrafiły w pełni wykorzystać. Przed tym akurat Avery nie miał żadnych obiekcji, oczywiście, jeśli nie wykraczało to poza sferę dobrego smaku.
Nie należał wszak do bandy idiotów, głośno zwalczających prawa kobiet i postulujących przeciwko nim. Samael uśmiechał się pobłażliwie i zachęcał do rywalizacji, aby z rozkoszą udowodnić paniom swą wyższość i jak robaki wdeptać w podłogę. Całkowicie zasłużenie, bowiem one były prochem i najgorszymi ekskrementami tej ziemi. Kwestią zaś całkowicie osobną stanowiły rozbuchane ambicje tych, które starały się przeskoczyć poprzeczkę i nobilitować swą wartość. Nadal znikomą, w mniemaniu Avery’ego, lecz przecież nie wypadało mu protestować i kłócić się w towarzystwie dam. Przeznaczonych do innych czynności, niż im się wydawało. Ich pragnienie władzy było doprawdy mocno śmiesznie, podobnie jak mrzonki o równouprawnieniu płci. Nie należało psuć tego, co w niezmienionej formie funkcjonowało latami i utrzymywało porządek na świecie. Gdzie wszystko miało swoje miejsce: arystokraci, szlamy i również kobiety. Postawione najniżej w społecznej drabince, aby łagodzić gorzki posmak życia tym, stojącym nad nimi.
Isolde może i myślała, że znalazła się tutaj tylko i wyłącznie dzięki własnej inteligencji i dzięki niej również przetrwała kilka lat trudnego szkolenia. Samael jednak doskonale znał mechanizmy rządzące w Mungu: dziewczyna z pewnością posiadała okruch niezbędnej wiedzy, aczkolwiek nazwisko i przyszłe profity przesłaniały oczy skorumpowanej dyrekcji. Pewnie wydaliby dyplom wozakowi, gdyby okazało się, iż należy do rodu Traversów. Paradne, choć Avery domniemywał, iż zwierzę mogłoby być nawet bardziej uzdolnione od nielicznego odsetka pracujących (przeszkadzających) tu kobiet.
-Gratuluję znajomości kalendarza – rzekł, uśmiechając się cierpko. Porcelanowa laleczka okazała się bardziej wyszczekana, niż się tego po niej spodziewał. Dobrze… Zapowiadało to stosunkowo więcej rozrywki, kiedy na jego polecenie rzucą się sobie z Selwynem do gardeł. Pierwsze nowożytne krwawe igrzyska, wystawiane dla oczu jednego, acz wymagającego widza. Niech wygra lepszy? Nagroda była kusząca, podpis Avery’ego osiągnął w tym momencie apogeum swojej wartości. Przynajmniej dla Isolde, której zostały całe dwa miesiące pracy u jego boku. Sześćdziesiąt dni na udowodnienie jej, jak bardzo się myliła, sądząc, iż poradzi sobie w twardym świecie oddziału zamkniętego.
-Niestety – potwierdził, krzywiąc się, jakby z pogardy dla zmarłego, który nie dopełnił swoich obowiązków. Zostawiając wszelkie papiery w miejscu dogodnym, aby znalazł je i zniszczył, nim ktokolwiek zdążyłby wcisnąć mu kolejną upierdliwą stażystkę. Miał już chłopca do podlewania roślinek i sprzątania gabinetu, więc kolejna osoba chętna na uzyskanie dyplomu uzdrowiciela nie była mu już potrzebna.
-Staw się jutro w moim gabinecie. Porozmawiamy sobie, a potem pójdziemy do izolatki – zapowiedział. Nie dodając, iż przecież ostatni pacjent pomieszkujący w klitce bez okien całkiem niedawno wyzionął ducha. Bez jego pomocy, naturalnie.
/zt
Nie należał wszak do bandy idiotów, głośno zwalczających prawa kobiet i postulujących przeciwko nim. Samael uśmiechał się pobłażliwie i zachęcał do rywalizacji, aby z rozkoszą udowodnić paniom swą wyższość i jak robaki wdeptać w podłogę. Całkowicie zasłużenie, bowiem one były prochem i najgorszymi ekskrementami tej ziemi. Kwestią zaś całkowicie osobną stanowiły rozbuchane ambicje tych, które starały się przeskoczyć poprzeczkę i nobilitować swą wartość. Nadal znikomą, w mniemaniu Avery’ego, lecz przecież nie wypadało mu protestować i kłócić się w towarzystwie dam. Przeznaczonych do innych czynności, niż im się wydawało. Ich pragnienie władzy było doprawdy mocno śmiesznie, podobnie jak mrzonki o równouprawnieniu płci. Nie należało psuć tego, co w niezmienionej formie funkcjonowało latami i utrzymywało porządek na świecie. Gdzie wszystko miało swoje miejsce: arystokraci, szlamy i również kobiety. Postawione najniżej w społecznej drabince, aby łagodzić gorzki posmak życia tym, stojącym nad nimi.
Isolde może i myślała, że znalazła się tutaj tylko i wyłącznie dzięki własnej inteligencji i dzięki niej również przetrwała kilka lat trudnego szkolenia. Samael jednak doskonale znał mechanizmy rządzące w Mungu: dziewczyna z pewnością posiadała okruch niezbędnej wiedzy, aczkolwiek nazwisko i przyszłe profity przesłaniały oczy skorumpowanej dyrekcji. Pewnie wydaliby dyplom wozakowi, gdyby okazało się, iż należy do rodu Traversów. Paradne, choć Avery domniemywał, iż zwierzę mogłoby być nawet bardziej uzdolnione od nielicznego odsetka pracujących (przeszkadzających) tu kobiet.
-Gratuluję znajomości kalendarza – rzekł, uśmiechając się cierpko. Porcelanowa laleczka okazała się bardziej wyszczekana, niż się tego po niej spodziewał. Dobrze… Zapowiadało to stosunkowo więcej rozrywki, kiedy na jego polecenie rzucą się sobie z Selwynem do gardeł. Pierwsze nowożytne krwawe igrzyska, wystawiane dla oczu jednego, acz wymagającego widza. Niech wygra lepszy? Nagroda była kusząca, podpis Avery’ego osiągnął w tym momencie apogeum swojej wartości. Przynajmniej dla Isolde, której zostały całe dwa miesiące pracy u jego boku. Sześćdziesiąt dni na udowodnienie jej, jak bardzo się myliła, sądząc, iż poradzi sobie w twardym świecie oddziału zamkniętego.
-Niestety – potwierdził, krzywiąc się, jakby z pogardy dla zmarłego, który nie dopełnił swoich obowiązków. Zostawiając wszelkie papiery w miejscu dogodnym, aby znalazł je i zniszczył, nim ktokolwiek zdążyłby wcisnąć mu kolejną upierdliwą stażystkę. Miał już chłopca do podlewania roślinek i sprzątania gabinetu, więc kolejna osoba chętna na uzyskanie dyplomu uzdrowiciela nie była mu już potrzebna.
-Staw się jutro w moim gabinecie. Porozmawiamy sobie, a potem pójdziemy do izolatki – zapowiedział. Nie dodając, iż przecież ostatni pacjent pomieszkujący w klitce bez okien całkiem niedawno wyzionął ducha. Bez jego pomocy, naturalnie.
/zt
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przez chwilę po prostu - z niedowierzaniem i buntem w spojrzeniu? - patrzył, jak Sam odchodzi; nie dukał niczego w formie błahego pożegnania, nie oskarżył go, że po prostu wraca na dyżur, ignorując fakt, że właśnie odnalazł nieprzytomną osobę, która potrzebowała natychmiastowej opieki. Na jego miejscu Garrett rzuciłby wszystko, żeby tylko dowiedzieć się, czy wszystko jest w porządku; nawet wtedy, gdyby odnaleziona ofiara była mu całkiem obca.
Cóż, może właśnie dlatego miał na pieńku z szefem.
- To auror, pracujemy razem - rzucił w stronę Rosalie, przez chwilę jeszcze patrząc w kierunku zakrętu, za którym zniknął Skamander, a potem delikatnie uniósł siostrę i wyszedł z ciemnej, bocznej ulicy, kierując się się do Dziurawego Kotła - w tej kwestii zgadzał się z Rosalie, to był najszybszy (jedyny?) sposób, by dostać się do Munga. - Dziękuję raz jeszcze - dodał, bo wcale nie musiała tego robić. Ale przez cały czas powtarzał w myślach jej słowa - natrafiła na Sama już przy nieprzytomnej Lyrze. Coś ostrzegawczego zatrąbiło w głowie Garretta, bo choć ufał Samuelowi, brakowało mu pewnego elementu w układance i był prawie pewien, że Skamander zdążył go odkryć.
Ich pojawienie się w pubie przyciągnęło kilka par zaniepokojonych oczu; trudno im się dziwić, przedstawiali raczej... niecodzienny widok. Garrett zerknął w stronę barmana z prośbą o zrozumienie, a ten nie zadawał pytań - wciąż przecierając szmatką któryś z kufli, brodą wskazał im kominek.
Chwilę później byli już na miejscu.
Nie lubił Munga. Przerażała go wszechobecna biel, sterylność i silny, ziołowy zapach drażniący nozdrza. Ale najbardziej na świecie bał się tego, że mógłby (po raz kolejny) spotkać na niekończących się, jasnych korytarzach widma przeszłości, zupełnie tak, jak miało to miejsce zaledwie dwa tygodnie temu.
Szybko znaleźli się na trzecim piętrze, napis na ścianie zdawał się krzyczeć - urazy magipsychiatryczne. Wcale nie podobało mu się to, że musiał tu przebywać, przyprowadzać nieprzytomną siostrę. Dlaczego te wszystkie krzywdy nie mogły spotykać innych, dlaczego los postanowił tak dotkliwie zadrwić z ich rodziny, zupełnie, jakby wystarczająco nie wycierpiała podczas wojny?
Cóż, może właśnie dlatego miał na pieńku z szefem.
- To auror, pracujemy razem - rzucił w stronę Rosalie, przez chwilę jeszcze patrząc w kierunku zakrętu, za którym zniknął Skamander, a potem delikatnie uniósł siostrę i wyszedł z ciemnej, bocznej ulicy, kierując się się do Dziurawego Kotła - w tej kwestii zgadzał się z Rosalie, to był najszybszy (jedyny?) sposób, by dostać się do Munga. - Dziękuję raz jeszcze - dodał, bo wcale nie musiała tego robić. Ale przez cały czas powtarzał w myślach jej słowa - natrafiła na Sama już przy nieprzytomnej Lyrze. Coś ostrzegawczego zatrąbiło w głowie Garretta, bo choć ufał Samuelowi, brakowało mu pewnego elementu w układance i był prawie pewien, że Skamander zdążył go odkryć.
Ich pojawienie się w pubie przyciągnęło kilka par zaniepokojonych oczu; trudno im się dziwić, przedstawiali raczej... niecodzienny widok. Garrett zerknął w stronę barmana z prośbą o zrozumienie, a ten nie zadawał pytań - wciąż przecierając szmatką któryś z kufli, brodą wskazał im kominek.
Chwilę później byli już na miejscu.
Nie lubił Munga. Przerażała go wszechobecna biel, sterylność i silny, ziołowy zapach drażniący nozdrza. Ale najbardziej na świecie bał się tego, że mógłby (po raz kolejny) spotkać na niekończących się, jasnych korytarzach widma przeszłości, zupełnie tak, jak miało to miejsce zaledwie dwa tygodnie temu.
Szybko znaleźli się na trzecim piętrze, napis na ścianie zdawał się krzyczeć - urazy magipsychiatryczne. Wcale nie podobało mu się to, że musiał tu przebywać, przyprowadzać nieprzytomną siostrę. Dlaczego te wszystkie krzywdy nie mogły spotykać innych, dlaczego los postanowił tak dotkliwie zadrwić z ich rodziny, zupełnie, jakby wystarczająco nie wycierpiała podczas wojny?
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Uroki magipsychiatrii polegały na tym, że rzadko kiedy mieli nagłe przyjęcia. Zdecydowana większość czarodziejów bowiem preferowała pchać się na piętro piąte przy wszelkich zasłabnięciach, porażeniach nerwowych i innych bardzo przyjemnych rzeczach. Zapomniali bowiem, że magipsychiatria to nie tylko psychiatria, ale też coś w stylu, no powiedzmy, mugolskiej medycyny neurologicznej czy jak to tam się zwało. Toteż, jeżeli wizyt było mało - tudzież wszystkich pacjentów zamknęło się w salach - a przełożonego brak w zasięgu wzroku dla stażystów był to komunikat jednoznaczny - przerwa. Alexander zaś, zamiast wyskoczyć na dymka czy pozaczepiać pielęgniarki, zaszył się w sali numer jeden, ucinając sobie drzemkę. Nie sypiał po nocach, w głowie roiło mu się bowiem od Allison i Feniksów oraz spraw z powyższymi związanych. Zaczynał także ćwiczyć się w sztuce ciężkiej i grożącej ranami od dziobów i pazurów, a mianowicie przechwytywaniem sów. Co było zadaniem pioruńsko trudnym i był w tym na moment obecny całkiem marny.
Leżał sobie więc Selwyn spokojnie, spał wręcz, gdy drzwi do sali numer jeden otwarte zostały z piekielnym (w jego mniemaniu) łoskotem. W przeciągu mrugnięcia okiem stażysta stał już na nogach i wygładzając fartuch chciał zapytać się przybyłych jak może im pomóc. Jednak gdy spojrzał na sylwetki w drzwiach pobladł momentalnie i na parę sekund stanął jak wryty. Zaraz jednak, jakby ktoś przestawił przełącznik, Selwyn ożył, wyrywając się z klątwy wręcz bazyliszkowej i pomagając Garrettowi ułożyć Lyrę na jednym z łóżek zaczął wyrzucać z siebie wręcz komendy.
- Kiedy, gdzie, objawy, użyte zaklęcia, podejrzenia. Mów - zwrócił się do Garretta. Kątem oka jednak dojrzał trzecią przybyłą i kiwnął jej pobieżnie głową. Teraz nie mógł sobie pozwolić na bycie Alexandrem Selwynem - teraz był na służbie. Myślał i robił w jednym kierunku; ratował istotkę, która była dla niego zbyt istotna, by pozwolić sobie na błędy.
Nie miał czasu na zbędne zaklęcia diagnostyczne, musiał wszystko ograniczyć do kompletnego minimum. Głowę przykładając do klatki piersiowej dziewczyny, twarzą zwracając się ku twarzy Lyry, w jedną dłoń ujął jej nadgarstek, sprawdzając tętno. Prostując się wypuścił rękę dziewczyny z uścisku, zamiast niej chwytając różdżkę. Drugą dłonią sprawdził temperaturę ciała Lyry, dotykając czoła rudowłosej.
Momentalnie między palcami ręki ledwo oderwanej od głowy pacjentki znalazła się mała, szklana fioleczka. Odkorkował ją sprawnym ruchem, następnie ujmując lewą dłoń Lyry. Czubkiem różdżki dotknął jej kciuka.
- Anficere. Scalpo - zdezynfekował ich złączone ręce, po czym zrobił małe nacięcie na palcu dziewczyny. Ucisnął wokół rany, pozwalając odpowiedniej ilości pięknie czerwonej krwi napłynąć do fiolki, którą zabezpieczył na powrót korkiem. - Fonsio.
Zostawiając na chwilę Lyrę, skupił się na fiolce.
- Diagno Infecto - pyknął różdżką w szkło.
I zalała go fala gniewu, którego nie czuł w takim stopniu od dawna. Blond jego włosów przeszedł w kruczą czerń, ręce zacisnęły się na różdżce i fiolce, ukrywając perlisto-tęczowe zabarwienie pobranej próbki. Zanim spojrzał na Garretta wzrokiem miotającym pioruny zamknął oczy i wziął uspokajający oddech. Płonął. Czy ona była nienormalna? I gdy wreszcie zelżało napięcie mięśni w jego żuchwie na tle, by mógł się odezwać, wypowiedziane słowa były... ach, gdyby wściekłość miała jeden konkretny dźwięk, byłby to ton głosu Selwyna.
- Kurwa, Garrett, ona jest naćpana jak kolumbijska dziwka.
Leżał sobie więc Selwyn spokojnie, spał wręcz, gdy drzwi do sali numer jeden otwarte zostały z piekielnym (w jego mniemaniu) łoskotem. W przeciągu mrugnięcia okiem stażysta stał już na nogach i wygładzając fartuch chciał zapytać się przybyłych jak może im pomóc. Jednak gdy spojrzał na sylwetki w drzwiach pobladł momentalnie i na parę sekund stanął jak wryty. Zaraz jednak, jakby ktoś przestawił przełącznik, Selwyn ożył, wyrywając się z klątwy wręcz bazyliszkowej i pomagając Garrettowi ułożyć Lyrę na jednym z łóżek zaczął wyrzucać z siebie wręcz komendy.
- Kiedy, gdzie, objawy, użyte zaklęcia, podejrzenia. Mów - zwrócił się do Garretta. Kątem oka jednak dojrzał trzecią przybyłą i kiwnął jej pobieżnie głową. Teraz nie mógł sobie pozwolić na bycie Alexandrem Selwynem - teraz był na służbie. Myślał i robił w jednym kierunku; ratował istotkę, która była dla niego zbyt istotna, by pozwolić sobie na błędy.
Nie miał czasu na zbędne zaklęcia diagnostyczne, musiał wszystko ograniczyć do kompletnego minimum. Głowę przykładając do klatki piersiowej dziewczyny, twarzą zwracając się ku twarzy Lyry, w jedną dłoń ujął jej nadgarstek, sprawdzając tętno. Prostując się wypuścił rękę dziewczyny z uścisku, zamiast niej chwytając różdżkę. Drugą dłonią sprawdził temperaturę ciała Lyry, dotykając czoła rudowłosej.
Momentalnie między palcami ręki ledwo oderwanej od głowy pacjentki znalazła się mała, szklana fioleczka. Odkorkował ją sprawnym ruchem, następnie ujmując lewą dłoń Lyry. Czubkiem różdżki dotknął jej kciuka.
- Anficere. Scalpo - zdezynfekował ich złączone ręce, po czym zrobił małe nacięcie na palcu dziewczyny. Ucisnął wokół rany, pozwalając odpowiedniej ilości pięknie czerwonej krwi napłynąć do fiolki, którą zabezpieczył na powrót korkiem. - Fonsio.
Zostawiając na chwilę Lyrę, skupił się na fiolce.
- Diagno Infecto - pyknął różdżką w szkło.
I zalała go fala gniewu, którego nie czuł w takim stopniu od dawna. Blond jego włosów przeszedł w kruczą czerń, ręce zacisnęły się na różdżce i fiolce, ukrywając perlisto-tęczowe zabarwienie pobranej próbki. Zanim spojrzał na Garretta wzrokiem miotającym pioruny zamknął oczy i wziął uspokajający oddech. Płonął. Czy ona była nienormalna? I gdy wreszcie zelżało napięcie mięśni w jego żuchwie na tle, by mógł się odezwać, wypowiedziane słowa były... ach, gdyby wściekłość miała jeden konkretny dźwięk, byłby to ton głosu Selwyna.
- Kurwa, Garrett, ona jest naćpana jak kolumbijska dziwka.
Wpadłam razem z Garretem do Świętego Munga by zaraz potem ruszyć na odpowiednie piętro i do odpowiedniej sali. Otworzyliśmy drzwi, raczej ja je otworzyłam bo Garret miał, bądź co bądź, zajęte ręce. Jak się okazało, magomedyk czekał już na nas w sali. W każdym razie tak to wyglądało. Gdy kiwnął mi głową, dygnęłam mu lekko. O dobrych manierach nigdy się nie zapomina.
- Znaleźliśmy ją na ulicy, próbowałam ją ocknąć, ale nie podziałało. Była już nieprzytomna - chociaż w części odpowiedziałam na pytania magomedyka.
Przyglądałam się jego pracy. Chyba pobierał właśnie krew, aby sprawdzić jej zawartość. Czyli to takim czymś zajmowała się moja siostra? Nie zbyt odpowiednie zajęcie dla kobiety, w dodatku szlachcianki. Babrać się w krwi, w dodatku, nie wiadomo czy to szlacheckiej czy może krwi szlamy. Szlachecka, to jeszcze pół biedy, ale ta druga? Naprawdę dziwię się, że ojciec pozwolił jej na coś takiego? Może jak mu opowiem o tym wszystkim, to zmieni zdanie i nakaże jej pozostanie w domu?
Patrzyłam na fiolkę jak zmienia zabarwienie. Będę musiała zapamiętać użyte przez niego zaklęcia, potem sprawdzić jak dokładnie je używać. Może w przyszłości mi się kiedyś przydadzą?
Gdy Selwyn stwierdził co jest Lyrze, najpierw otworzyłam szeroko oczy ze zdziwienia. Naćpana? Chwilę później natomiast, zasłoniłam usta w oburzeniu.
- Lordzie Selwyn, ja rozumiem, że jest pan teraz w pracy i przede wszystkim jest pan magomedykiem, jednakże znajduje się pan w towarzystwie damy, więc proszę baczyć na słowa - skarciłam go ostro, uznając, że tym razem daruję mu jego naganne zachowanie. - Czy można ją jakoś z tego jakoś wyciągnąć? Oczyścić z tego świństwa?
Zapytałam zainteresowana. Nie chciałam, aby Lyra leżała w takim stanie i czekała, aż sama się oczyści. Jeżeli jest jakiś sposób na to, aby przyśpieszyć ten proces, Selwyn powinien jak najszybciej się tym zająć.
- Znaleźliśmy ją na ulicy, próbowałam ją ocknąć, ale nie podziałało. Była już nieprzytomna - chociaż w części odpowiedziałam na pytania magomedyka.
Przyglądałam się jego pracy. Chyba pobierał właśnie krew, aby sprawdzić jej zawartość. Czyli to takim czymś zajmowała się moja siostra? Nie zbyt odpowiednie zajęcie dla kobiety, w dodatku szlachcianki. Babrać się w krwi, w dodatku, nie wiadomo czy to szlacheckiej czy może krwi szlamy. Szlachecka, to jeszcze pół biedy, ale ta druga? Naprawdę dziwię się, że ojciec pozwolił jej na coś takiego? Może jak mu opowiem o tym wszystkim, to zmieni zdanie i nakaże jej pozostanie w domu?
Patrzyłam na fiolkę jak zmienia zabarwienie. Będę musiała zapamiętać użyte przez niego zaklęcia, potem sprawdzić jak dokładnie je używać. Może w przyszłości mi się kiedyś przydadzą?
Gdy Selwyn stwierdził co jest Lyrze, najpierw otworzyłam szeroko oczy ze zdziwienia. Naćpana? Chwilę później natomiast, zasłoniłam usta w oburzeniu.
- Lordzie Selwyn, ja rozumiem, że jest pan teraz w pracy i przede wszystkim jest pan magomedykiem, jednakże znajduje się pan w towarzystwie damy, więc proszę baczyć na słowa - skarciłam go ostro, uznając, że tym razem daruję mu jego naganne zachowanie. - Czy można ją jakoś z tego jakoś wyciągnąć? Oczyścić z tego świństwa?
Zapytałam zainteresowana. Nie chciałam, aby Lyra leżała w takim stanie i czekała, aż sama się oczyści. Jeżeli jest jakiś sposób na to, aby przyśpieszyć ten proces, Selwyn powinien jak najszybciej się tym zająć.
Za wilczym śladem podążę w zamieć
I twoje serce wytropię uparte
Przez gniew i smutek, stwardniałe w kamieńRozpalę usta smagane wiatrem
I twoje serce wytropię uparte
Przez gniew i smutek, stwardniałe w kamieńRozpalę usta smagane wiatrem
Rosalie Yaxley
Zawód : doradczyni w zarządzie w Rezerwacie jednorożców w Gloucestershire
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Nienawidzę pająków... dlaczego to nie mogły być motyle?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Wszystko działo się zdecydowanie zbyt szybko.
Drzwi otworzyły się z impetem przy akompaniamencie cichego trzaśnięcia, wtargnęli do środka, śledzeni przez zaniepokojony wzrok osób krążących po korytarzu i zaraz Garrett natrafił spojrzeniem prosto na znajomą twarz. Której wcale nie chciał oglądać; już pierwsze słowa Alexa spowodowały, że miał ochotę parsknąć mu w twarz - zachowywał się, jakby to on był tutaj ofiarą, a nie profesjonalistą. Nie skomentował tego wyłącznie dlatego, że wciąż był w wielkim szoku. A może dlatego, że zdawał sobie sprawę, że tym razem chodziło o coś więcej niż wzajemne wypominanie sobie, kto zawiódł i popis, kto potrafi lepiej zdenerwować się z powodu porażki. Lyra potrzebowała natychmiastowej pomocy.
- Znajomy auror znalazł ją mniej niż godzinę temu - rzucił szybko w stronę Alexandra tuż po tym, jak zamilkła Rosalie. - Nie wiemy, co działo się wcześniej, Samuel widział tylko, jak zostawia ją... zakapturzona postać. Panna Yaxley próbowała użyć zaklęcia cucącego i przepłukującego żołądek. Lyra jest nieprzytomna, ale oddycha. - I przeklął się w myśli, bo nie wiedział nic więcej - nie mógł pomóc, nie mógł ułatwić zadania i nie mógł mieć kontroli nad tym, co zaraz będzie miało miejsce.
Dlatego po prostu patrzył; w milczeniu obserwował, jak Selwyn rzuca kolejne zaklęcia, nie chcąc już snuć kolejnych teorii spiskowych - ale niechciane myśli i tak z łoskotem obijały mu się o czaszkę. Kim była osoba, która zostawiła Lyrę w korytarzu zaciemnionej uliczki? Czy mogło mieć to cokolwiek wspólnego z wydarzeniami poprzednich miesięcy? I z jakiego powodu, psidwacza mać, ktoś dostrzegł w niej potencjalną ofiarę, która wręcz prosi się o to, by zostać jej oprawcą?
Zmarszczył brwi, gdy na włosach młodego uzdrowiciela zatańczyła feeria barw; kiedy dostrzegł jego groźne spojrzenie, zląkł się. Ale nie oczu miotających pioruny, nie gniewu kryjącego się na jeszcze dziecięcej twarzy Alexa, w tęczówkach, które widziały zbyt niewiele, by czuć przed nimi respekt. Przestraszył się tego, co mężczyzna (a tak naprawdę... wciąż chłopiec?) dostrzegł w laboratoryjnym szkle, przestraszył się, że spełni się wszystko, o czym myślał, czego się obawiał, że - ...co? - A krótkie słowo wyrwane z kontekstu wypadło z jego ust dokładnie w samym środku wywodu oburzonej Rosalie, którego nie dosłyszał, zagubiony w potoku własnych myśli. - Muszę usiąść.
I zastanowić się; opadł na krzesło, wbijając spojrzenie gdzieś w przestrzeń i układając w głowie chaotyczne potoki podejrzeń. - Trzeba sprawdzić, czy... - zaczął cicho, choć już wtedy wiedział, że nigdy nie dokończy; był pewien, że nie przejdzie mu to przez gardło. Trzeba sprawdzić, czy nikt nie zrobił jej krzywdy. Czy nikt nie wymazał jej pamięci. Czy nikt jej nie wykorzystał. Czy nikt jej nie zgwałcił.
Och Garrett, Garrett. Dlaczego nieszczęścia nie chodzą parami, a całymi stadami?
Drzwi otworzyły się z impetem przy akompaniamencie cichego trzaśnięcia, wtargnęli do środka, śledzeni przez zaniepokojony wzrok osób krążących po korytarzu i zaraz Garrett natrafił spojrzeniem prosto na znajomą twarz. Której wcale nie chciał oglądać; już pierwsze słowa Alexa spowodowały, że miał ochotę parsknąć mu w twarz - zachowywał się, jakby to on był tutaj ofiarą, a nie profesjonalistą. Nie skomentował tego wyłącznie dlatego, że wciąż był w wielkim szoku. A może dlatego, że zdawał sobie sprawę, że tym razem chodziło o coś więcej niż wzajemne wypominanie sobie, kto zawiódł i popis, kto potrafi lepiej zdenerwować się z powodu porażki. Lyra potrzebowała natychmiastowej pomocy.
- Znajomy auror znalazł ją mniej niż godzinę temu - rzucił szybko w stronę Alexandra tuż po tym, jak zamilkła Rosalie. - Nie wiemy, co działo się wcześniej, Samuel widział tylko, jak zostawia ją... zakapturzona postać. Panna Yaxley próbowała użyć zaklęcia cucącego i przepłukującego żołądek. Lyra jest nieprzytomna, ale oddycha. - I przeklął się w myśli, bo nie wiedział nic więcej - nie mógł pomóc, nie mógł ułatwić zadania i nie mógł mieć kontroli nad tym, co zaraz będzie miało miejsce.
Dlatego po prostu patrzył; w milczeniu obserwował, jak Selwyn rzuca kolejne zaklęcia, nie chcąc już snuć kolejnych teorii spiskowych - ale niechciane myśli i tak z łoskotem obijały mu się o czaszkę. Kim była osoba, która zostawiła Lyrę w korytarzu zaciemnionej uliczki? Czy mogło mieć to cokolwiek wspólnego z wydarzeniami poprzednich miesięcy? I z jakiego powodu, psidwacza mać, ktoś dostrzegł w niej potencjalną ofiarę, która wręcz prosi się o to, by zostać jej oprawcą?
Zmarszczył brwi, gdy na włosach młodego uzdrowiciela zatańczyła feeria barw; kiedy dostrzegł jego groźne spojrzenie, zląkł się. Ale nie oczu miotających pioruny, nie gniewu kryjącego się na jeszcze dziecięcej twarzy Alexa, w tęczówkach, które widziały zbyt niewiele, by czuć przed nimi respekt. Przestraszył się tego, co mężczyzna (a tak naprawdę... wciąż chłopiec?) dostrzegł w laboratoryjnym szkle, przestraszył się, że spełni się wszystko, o czym myślał, czego się obawiał, że - ...co? - A krótkie słowo wyrwane z kontekstu wypadło z jego ust dokładnie w samym środku wywodu oburzonej Rosalie, którego nie dosłyszał, zagubiony w potoku własnych myśli. - Muszę usiąść.
I zastanowić się; opadł na krzesło, wbijając spojrzenie gdzieś w przestrzeń i układając w głowie chaotyczne potoki podejrzeń. - Trzeba sprawdzić, czy... - zaczął cicho, choć już wtedy wiedział, że nigdy nie dokończy; był pewien, że nie przejdzie mu to przez gardło. Trzeba sprawdzić, czy nikt nie zrobił jej krzywdy. Czy nikt nie wymazał jej pamięci. Czy nikt jej nie wykorzystał. Czy nikt jej nie zgwałcił.
Och Garrett, Garrett. Dlaczego nieszczęścia nie chodzą parami, a całymi stadami?
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Tak szczerze to trochę się zapomniał, trzeba mu to przyznać. Jednak ciężko było nie przekląć, gdy jedna rzecz mogła mieć jakże opłakane skutki. Przyjrzał się kobiecie, a w jego pamięci otworzyła się odpowiednia szufladka.
- Proszę mi wybaczyć, lady Yaxley, jednak narkotyki i eliksiry przyjmowane przez Lyrę to nie jest połączenie nad którym można tylko westchnąć, raz jeszcze proszę wybaczyć moją porywczość i przekleństwa - powiedział, po czym ponownie przeniósł wzrok na Lyrę, na jej twarzy poszukując oznak jakiegokolwiek wstrząsu. Teraz wiedział już, że jeżeli jakikolwiek miałby nastąpić, to w przeciągu pół godziny by się ujawnił.
- Garrett, będę potrzebował przetoczyć jej trochę nieskażonej krwi. Użyczysz siostrze pół litra? - zapytał, choć wiedział, że mężczyzna zapewne zgodzi się bez mrugnięcia okiem.
Słaby głos Garretta oderwał go jednak od biegu myśli, a głowa obróciła się w stronę aurora. Piegi Weasleya wydawały się wstawać z jego twarzy, a rude włosy płonąć, w porównaniu z jego bladą twarzą. Selwyn sam pobladł z przestrachu, że Weasley mógłby zejść mu na zawał czy zemdleć. Samą Lyrą był jeszcze w stanie się zająć, ale jednoczesne zerkanie na rudzielca czy też jego reanimowanie mogłoby skutecznie Alexandra rozproszyć od obecnego zajęcia.
- Garry, musisz mi zaufać, że wszystkim się zajmę i mam nadzieję że wybaczysz mi to co za chwilę nastąpi, ale dla dobra Lyry i twojego muszę to zrobić - powiedział, jednym susem znajdując się przy współzakonniku. - Attrequio omne - wycelował różdżką w rudzielca, a głowa "ofiary" momentalnie opadła w przód. Selwyn dźwignął Garretta z krzesła i ułożył go na łóżku sąsiadującym z łóżkiem Lyry.
- Niech lady wybaczy, ale Garrett potrzebuje snu, a mi potrzeba spokoju - powiedział, przyciągając sobie krzesło i siadając przy Lyrze. - Nienajlepsze pierwsze wrażenie, nie wątpię, jednak oboje są dla mnie zbyt ważni, by pozwolić sobie na jakikolwiek błąd czy zaniedbanie - dodał, po czym znów zainkantował Oculio Tertia, różdżką wodząc nad głową Weasey'ówny. Zmiana w mózgu nie zmieniła się, na szczęście, toteż mógł działać dalej.
- Antia. Immunitaris. Convalesco.
- Proszę mi wybaczyć, lady Yaxley, jednak narkotyki i eliksiry przyjmowane przez Lyrę to nie jest połączenie nad którym można tylko westchnąć, raz jeszcze proszę wybaczyć moją porywczość i przekleństwa - powiedział, po czym ponownie przeniósł wzrok na Lyrę, na jej twarzy poszukując oznak jakiegokolwiek wstrząsu. Teraz wiedział już, że jeżeli jakikolwiek miałby nastąpić, to w przeciągu pół godziny by się ujawnił.
- Garrett, będę potrzebował przetoczyć jej trochę nieskażonej krwi. Użyczysz siostrze pół litra? - zapytał, choć wiedział, że mężczyzna zapewne zgodzi się bez mrugnięcia okiem.
Słaby głos Garretta oderwał go jednak od biegu myśli, a głowa obróciła się w stronę aurora. Piegi Weasleya wydawały się wstawać z jego twarzy, a rude włosy płonąć, w porównaniu z jego bladą twarzą. Selwyn sam pobladł z przestrachu, że Weasley mógłby zejść mu na zawał czy zemdleć. Samą Lyrą był jeszcze w stanie się zająć, ale jednoczesne zerkanie na rudzielca czy też jego reanimowanie mogłoby skutecznie Alexandra rozproszyć od obecnego zajęcia.
- Garry, musisz mi zaufać, że wszystkim się zajmę i mam nadzieję że wybaczysz mi to co za chwilę nastąpi, ale dla dobra Lyry i twojego muszę to zrobić - powiedział, jednym susem znajdując się przy współzakonniku. - Attrequio omne - wycelował różdżką w rudzielca, a głowa "ofiary" momentalnie opadła w przód. Selwyn dźwignął Garretta z krzesła i ułożył go na łóżku sąsiadującym z łóżkiem Lyry.
- Niech lady wybaczy, ale Garrett potrzebuje snu, a mi potrzeba spokoju - powiedział, przyciągając sobie krzesło i siadając przy Lyrze. - Nienajlepsze pierwsze wrażenie, nie wątpię, jednak oboje są dla mnie zbyt ważni, by pozwolić sobie na jakikolwiek błąd czy zaniedbanie - dodał, po czym znów zainkantował Oculio Tertia, różdżką wodząc nad głową Weasey'ówny. Zmiana w mózgu nie zmieniła się, na szczęście, toteż mógł działać dalej.
- Antia. Immunitaris. Convalesco.
Kiwnęłam głową przyjmując przeprosiny magomedyka. Zdziwił mnie fragment o tym, że Lyra przyjmuje jakieś leki. Nawet nie wiedziałam, że jest na coś chora. Już chciałam o to pytać, kiedy dosłyszałam słowa Garreta, że musi usiąść. Spojrzałam na niego i strasznie się wystraszyłam. Był biały jak kreda, a jego rude włosy, nabrały jeszcze bardziej rudego odcienia.
- Garret? - zapytałam pochylając się nad nim. - Dobrze się czujesz?
To co się potem działo, kompletnie wybiło mnie z jakiegokolwiek rytmu. Nagle magomedyk pojawił się obok Garreta i jednym ruchem wprowadził go w śpiączkę. Udźwignął go i przeniósł na łóżko obok. Nie wiedziałam co mam zrobić, dlatego stałam tak z rękoma zasłaniającymi usta i nie wiedząc co powiedzieć.
Byłam pod wrażeniem opanowania magomedyka. Też przecież coś umiałam, może nie poszłam tak bardzo w magię leczniczą jak moja siostra, aczkolwiek podstawowe zaklęcia umiałam rzucić. Stres jednak sprawił, że wtedy na ulicy nic mi się nie udawało. Chyba nie nadawałabym się na magomedyka i nadal uważałam, że nie jest to idealne zajęcie również dla mojej siostry.
- Rozumiem - powiedziałam, i chyba Selwyn chciał, żebym sobie poszła, ale ja jakoś nie miałam zamiaru się ruszać.
W domu i tak miałam pojawić się dużo wcześniej, więc jakbym wróciła, tak czy siak czekałaby mnie reprymenda, a i tak nie zasnęłabym wiedząc, że oni oboje leżą tutaj nieprzytomni. Już za bardzo emocjonalnie zaangażowałam się w to wszystko.
- Może mogłabym jakoś pomóc? Może pójść po kogoś, kogoś poinformować? - zapytałam podchodząc bliżej łóżka Lyry i co jakiś czas zerkając na Garreta. - Jak długo to potrwa, zanim Lyra się obudzi? I Garret nie ucierpi za bardzo po stracie pół litra krwi?
Nie znałam się na tym specjalnie, a już na pewno nie na przetaczaniu krwi. Znałam tylko podstawowe zaklęcia, które mogłyby pomóc doraźnie. To co rzucał Selwyn nigdy nie zostało przeze mnie wypowiedziane i prawdopodobnie gdybym spróbowała, skończyłoby się to fatalnie. Dlatego cieszyłam się, że trafiliśmy właśnie tutaj, do Alexandra. Przynajmniej Garret mu ufał.
- Garret? - zapytałam pochylając się nad nim. - Dobrze się czujesz?
To co się potem działo, kompletnie wybiło mnie z jakiegokolwiek rytmu. Nagle magomedyk pojawił się obok Garreta i jednym ruchem wprowadził go w śpiączkę. Udźwignął go i przeniósł na łóżko obok. Nie wiedziałam co mam zrobić, dlatego stałam tak z rękoma zasłaniającymi usta i nie wiedząc co powiedzieć.
Byłam pod wrażeniem opanowania magomedyka. Też przecież coś umiałam, może nie poszłam tak bardzo w magię leczniczą jak moja siostra, aczkolwiek podstawowe zaklęcia umiałam rzucić. Stres jednak sprawił, że wtedy na ulicy nic mi się nie udawało. Chyba nie nadawałabym się na magomedyka i nadal uważałam, że nie jest to idealne zajęcie również dla mojej siostry.
- Rozumiem - powiedziałam, i chyba Selwyn chciał, żebym sobie poszła, ale ja jakoś nie miałam zamiaru się ruszać.
W domu i tak miałam pojawić się dużo wcześniej, więc jakbym wróciła, tak czy siak czekałaby mnie reprymenda, a i tak nie zasnęłabym wiedząc, że oni oboje leżą tutaj nieprzytomni. Już za bardzo emocjonalnie zaangażowałam się w to wszystko.
- Może mogłabym jakoś pomóc? Może pójść po kogoś, kogoś poinformować? - zapytałam podchodząc bliżej łóżka Lyry i co jakiś czas zerkając na Garreta. - Jak długo to potrwa, zanim Lyra się obudzi? I Garret nie ucierpi za bardzo po stracie pół litra krwi?
Nie znałam się na tym specjalnie, a już na pewno nie na przetaczaniu krwi. Znałam tylko podstawowe zaklęcia, które mogłyby pomóc doraźnie. To co rzucał Selwyn nigdy nie zostało przeze mnie wypowiedziane i prawdopodobnie gdybym spróbowała, skończyłoby się to fatalnie. Dlatego cieszyłam się, że trafiliśmy właśnie tutaj, do Alexandra. Przynajmniej Garret mu ufał.
Za wilczym śladem podążę w zamieć
I twoje serce wytropię uparte
Przez gniew i smutek, stwardniałe w kamieńRozpalę usta smagane wiatrem
I twoje serce wytropię uparte
Przez gniew i smutek, stwardniałe w kamieńRozpalę usta smagane wiatrem
Rosalie Yaxley
Zawód : doradczyni w zarządzie w Rezerwacie jednorożców w Gloucestershire
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Nienawidzę pająków... dlaczego to nie mogły być motyle?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
A zaufanie ma tę zabawną własność, że łatwo je skruszyć.
Doszczętnie zniszczyć. Obrócić w proch, zrównać z ziemią, rozbić na drobne cząstki jak szklany kieliszek po brutalnym spotkaniu z pobliską ścianą; było delikatne, nadwrażliwe, filigranowe i łamliwe. Może właśnie dlatego przypisywano mu tak wielką wagę?
Garrett nigdy nie lubił gorzkiego smaku rozczarowania, a wrażenie, że pokładał nadzieję w osobach, które w pewien sposób miały go zawieść, odczytywał jako prywatne porażki, a te poniekąd dewastowały go do środka. Sprawiały, że jego ufność (tak, dokładnie ta, o której mówił mu Dumbledore) wymykała się spomiędzy zbyt słabo zaciśniętych palców.
Na zacieki szpecące przeciwległą ścianę zwrócił uwagę dopiero wtedy, gdy zawiesił spojrzenie w nieokreślonej przestrzeni, niespiesznie kolekcjonując myśli. Wojna zbyt mocno odbiła się na Mungu, najpewniej jedynie silne zaklęcia chroniły ściany przed zapadnięciem i uszczelniały okna, przez które i tak przedostawał się chłodny, jesienny wiatr.
Pół litra krwi? Nie było to wielkim poświęceniem, na co dzień dawał Lyrze o wiele więcej, nawet jeśli nie był to dar namacalny. Ale tym razem niosło to pewne ryzyko. Czy sinica nadwyrężająca jego żyły nie uniemożliwiała oddawania krwi?
- Jasne. I tak, Rosalie. Wszystko w porządku.
Bo nawet jeśli miało to skończyć się dla niego tragicznie, nie wybaczyłby sobie, gdyby nie pomógł siostrze w tak prozaiczny sposób, kiedy potrzebowała tego najbardziej. Może nie umrze. A nawet jeśli - to jako bohater?
Och, Garrett, zawsze miałeś skłonności do melodramatów.
Ale, jak widać, nie tylko on - Alex miotał się jak nioska tuż przed wyrzuceniem z siebie tuzina jaj na raz, swoim poddenerwowaniem nie tylko szkodząc własnym nerwom, ale też wszystkim wkoło. Lyra potrzebowała pomocy specjalisty, którym nie targały emocje. Niebezpodstawnie za niemoralne uznawane było zajmowanie się pacjentami, z którymi medyków łączyło coś więcej niż stos dokumentacji i wystudiowany, uprzejmy uśmiech życzliwego uzdrowiciela. Ale Garretta zaślepiała troska; zapewne tylko dlatego nie protestował, nie żądał, aby Lyrą - jedną z najdroższych osób w jego życiu? - zajął się ktoś, kto na pewno nie popełni błędu. Ktoś, kto nie jest tylko stażystą, który powinien zająć się dalszą nauką, a nie bohaterskimi próbami ratowania życia.
Bo to wejdzie do zakresu jego obowiązków dopiero wtedy, gdy wreszcie uzyska uprawnienia do legalnego wykonywania zawodu.
Być może przeczuwał, co się święci, bo w ostatnich chwilach na jego usta nasunęło się jedno słowo: - Selwyn - i nie brzmiało ono przyjemne, a warknięcia w głosie Garretta były tym bardziej przerażające, że można było usłyszeć je wyjątkowo rzadko. Zazwyczaj nie tracił rezonu, nie dawał się zaskoczyć. Ale naprawdę nie lubił, gdy ktoś w jego obecności nieuzasadnienie używał magii. Cóż, może to naleciałości z pracy, może krzyczący zdrowy rozsądek. Będąc w śpiączce, tracił czujność. A na to nie mógł sobie pozwolić.
Może i mu ufał, a przynajmniej się starał, ale nawet zaufanie miało swoje granice. Szczególnie, kiedy chodziło o Lyrę. Kruchą Lyrę, której coś złego przytrafiało się z nieludzką częstotliwością i nawet przestał się za to nienawidzić, bo zrozumiał, że mimo wszelkich starań nie ma na to żadnego wpływu.
Alex robił to dla dobra Lyry i jego? Pierdolenie o szopenie. Nie było nic gorszego od zasłaniania się tarczą mniejszego zła.
Poczuł, że opadają mu powieki. Nie walczył, nie miał szans na zwycięstwo z siłą magii; w ostatnim podrygu wszystkie jego myśli powędrowały w jednym kierunku.
Selwyn, Selwyn. Czy nie wiesz, że zaufanie ma tę zabawną własność, że łatwo je skruszyć?
Doszczętnie zniszczyć. Obrócić w proch, zrównać z ziemią, rozbić na drobne cząstki jak szklany kieliszek po brutalnym spotkaniu z pobliską ścianą; było delikatne, nadwrażliwe, filigranowe i łamliwe. Może właśnie dlatego przypisywano mu tak wielką wagę?
Garrett nigdy nie lubił gorzkiego smaku rozczarowania, a wrażenie, że pokładał nadzieję w osobach, które w pewien sposób miały go zawieść, odczytywał jako prywatne porażki, a te poniekąd dewastowały go do środka. Sprawiały, że jego ufność (tak, dokładnie ta, o której mówił mu Dumbledore) wymykała się spomiędzy zbyt słabo zaciśniętych palców.
Na zacieki szpecące przeciwległą ścianę zwrócił uwagę dopiero wtedy, gdy zawiesił spojrzenie w nieokreślonej przestrzeni, niespiesznie kolekcjonując myśli. Wojna zbyt mocno odbiła się na Mungu, najpewniej jedynie silne zaklęcia chroniły ściany przed zapadnięciem i uszczelniały okna, przez które i tak przedostawał się chłodny, jesienny wiatr.
Pół litra krwi? Nie było to wielkim poświęceniem, na co dzień dawał Lyrze o wiele więcej, nawet jeśli nie był to dar namacalny. Ale tym razem niosło to pewne ryzyko. Czy sinica nadwyrężająca jego żyły nie uniemożliwiała oddawania krwi?
- Jasne. I tak, Rosalie. Wszystko w porządku.
Bo nawet jeśli miało to skończyć się dla niego tragicznie, nie wybaczyłby sobie, gdyby nie pomógł siostrze w tak prozaiczny sposób, kiedy potrzebowała tego najbardziej. Może nie umrze. A nawet jeśli - to jako bohater?
Och, Garrett, zawsze miałeś skłonności do melodramatów.
Ale, jak widać, nie tylko on - Alex miotał się jak nioska tuż przed wyrzuceniem z siebie tuzina jaj na raz, swoim poddenerwowaniem nie tylko szkodząc własnym nerwom, ale też wszystkim wkoło. Lyra potrzebowała pomocy specjalisty, którym nie targały emocje. Niebezpodstawnie za niemoralne uznawane było zajmowanie się pacjentami, z którymi medyków łączyło coś więcej niż stos dokumentacji i wystudiowany, uprzejmy uśmiech życzliwego uzdrowiciela. Ale Garretta zaślepiała troska; zapewne tylko dlatego nie protestował, nie żądał, aby Lyrą - jedną z najdroższych osób w jego życiu? - zajął się ktoś, kto na pewno nie popełni błędu. Ktoś, kto nie jest tylko stażystą, który powinien zająć się dalszą nauką, a nie bohaterskimi próbami ratowania życia.
Bo to wejdzie do zakresu jego obowiązków dopiero wtedy, gdy wreszcie uzyska uprawnienia do legalnego wykonywania zawodu.
Być może przeczuwał, co się święci, bo w ostatnich chwilach na jego usta nasunęło się jedno słowo: - Selwyn - i nie brzmiało ono przyjemne, a warknięcia w głosie Garretta były tym bardziej przerażające, że można było usłyszeć je wyjątkowo rzadko. Zazwyczaj nie tracił rezonu, nie dawał się zaskoczyć. Ale naprawdę nie lubił, gdy ktoś w jego obecności nieuzasadnienie używał magii. Cóż, może to naleciałości z pracy, może krzyczący zdrowy rozsądek. Będąc w śpiączce, tracił czujność. A na to nie mógł sobie pozwolić.
Może i mu ufał, a przynajmniej się starał, ale nawet zaufanie miało swoje granice. Szczególnie, kiedy chodziło o Lyrę. Kruchą Lyrę, której coś złego przytrafiało się z nieludzką częstotliwością i nawet przestał się za to nienawidzić, bo zrozumiał, że mimo wszelkich starań nie ma na to żadnego wpływu.
Alex robił to dla dobra Lyry i jego? Pierdolenie o szopenie. Nie było nic gorszego od zasłaniania się tarczą mniejszego zła.
Poczuł, że opadają mu powieki. Nie walczył, nie miał szans na zwycięstwo z siłą magii; w ostatnim podrygu wszystkie jego myśli powędrowały w jednym kierunku.
Selwyn, Selwyn. Czy nie wiesz, że zaufanie ma tę zabawną własność, że łatwo je skruszyć?
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Może i było to błędem.
Jednak komu jest oceniać, z momentu trwającego, co jest najwłaściwsze? Czy aby to nie czas właśnie jest najlepszym krytykiem tego, cóż uczyniliśmy? Tak naprawdę każdy, kto postanowił poświęcić się magii leczniczej, podpisywał swoisty kontrakt z samą śmiercią - za każdym razem, gdy była gotowa zgasić płomień skaczący na knocie świeczki, zabierając ze sobą jedno z istnień w otchłań bez powrotu, magomedyk próbuje osłonić swoją ręką łezkę z ognia, mając prawo odprawić śmierć. To ciągłe gnanie i odpychanie zachłannych kościanych dłoni zmieniało człowieka. Wszystko zaczynało stawać sieczymś wielkim, zbyt wielkim dla człowieka, by dał radę unieść to na swych barkach. Lekarze jednak wierzyli, że mogą to zrobić, że mogą dać radę, a by dopiąć swego usuwali spod swych stóp każde z ziarenek piasku. W ich oczach bowiem przybierało często postać niecnego kamienia, na którym miała podwinąć im się noga.
Tak było.
Tak było, gdy magomedyk nie był jeszcze do końca wyszkolony. Chociaż był opanowany, wiedział jak działać, brakło mu często tej umiejętności krytycznego spojrzenia na własne działania, gdy wychodziły ona poza obręb stricte medycznej problematyki. Selwyn popełnił ten błąd, żel mu było tych paru sekund, które mógłby poświęcić na przeanalizowanie swojej decyzji o pozbawieniu Garretta świadomości.
Rzucając na aurora uprzednio czar wzmacniający odporność, połączył mężczyznę zaklęciem mostu krwi z odpowiednim do transfuzji woreczkiem.
- Pół litra krwi jest to ilość wystarczająco bezpieczna do jednorazowego pobrania. Nie jest to też dokładnie pięćset mililitrów, zawsze pobieramy o pięćdziesiąt mniej - odpowiedział na jedno z pytań Rosalie w czasie zamykania naczyń Garretta. Rzucił jeszcze Convalesco, po czym zostawił rudzielca w spokoju, zamiast niego zajmując się jego siostrą. Spojrzał na Lyrę, a w jego oczach, gdyby uważnie się przypatrzeć, można było dostrzec strach. Ten strach kazał mu wypowiedzieć do stojącej nieopodal szlachcianki takie, a nie inne słowa:
- Nie wiem kiedy ona się obudzi - oznajmił bardzo cicho, po czym zabrał się do dalszej pracy.
Złączył woreczek krwi Garretta z krwioobiegiem dziewczyny, uprzednio pobierając od niej identyczną ilość krwi, jakąą teraz wtłaczał w jej żyły. Woreczek który mu został miał posłużyć później, w gabinecie, do dokładnej analizy. Odkaził swoje ręce i fartuch, a następnie przeniósł wzrok na Rosalie, siląc się na słaby uśmiech.
- To chyba wszystko, co można było zrobić. Pozostaje teraz tylko czekać. Jest już dość późno, madame. radziłbym udać się do domu - powiedział, jednak bardzo szybko uświadomił sobie, że samo to nie wystarczy, by kobieta opuściła szpital. Musiał porozmawiać z Lyrą gdy wróci jej przytomność - co powinno, a nie mógł tego zrobić przy pannie Yaxley. - Obiecuję wysłać sowę, jak tylko Lyra będzie w stanie z kimkolwiek porozmawiać. Przykro mi, że spotkaliśmy się akurat w takich okolicznościach, jednak mam nadzieję, że przyjdzie nam jeszcze kiedyś porozmawiać... w bardziej sprzyjających warunkach - powiedział, uśmiechając się teraz szczerze, odprowadzając kobietę do drzwi, na odchodnym ujmując jej dłoń i składając na niej delikatny pocałunek, zgodny z panującą etykietą.
Gdy drzwi zamknęły się, a w sali został tylko Alexander i rodzeństwo pogrążone w głębokim śnie, Selwyn przykrył Weasley'ównę kołdrą, po czym opadł ciężko na stojące obok jej łóżka krzesło. Było już rzeczywiście bardzo późno. I stało się jeszcze później, w miarę jak siedział w tym samym miejscu i uważnie obserwował rudowłosą dziewczynę, jak miarowo i spokojnie unosi się, a następnie opada jej klatka piersiowa w sennym oddechu.
Czekał.
Jednak komu jest oceniać, z momentu trwającego, co jest najwłaściwsze? Czy aby to nie czas właśnie jest najlepszym krytykiem tego, cóż uczyniliśmy? Tak naprawdę każdy, kto postanowił poświęcić się magii leczniczej, podpisywał swoisty kontrakt z samą śmiercią - za każdym razem, gdy była gotowa zgasić płomień skaczący na knocie świeczki, zabierając ze sobą jedno z istnień w otchłań bez powrotu, magomedyk próbuje osłonić swoją ręką łezkę z ognia, mając prawo odprawić śmierć. To ciągłe gnanie i odpychanie zachłannych kościanych dłoni zmieniało człowieka. Wszystko zaczynało stawać sieczymś wielkim, zbyt wielkim dla człowieka, by dał radę unieść to na swych barkach. Lekarze jednak wierzyli, że mogą to zrobić, że mogą dać radę, a by dopiąć swego usuwali spod swych stóp każde z ziarenek piasku. W ich oczach bowiem przybierało często postać niecnego kamienia, na którym miała podwinąć im się noga.
Tak było.
Tak było, gdy magomedyk nie był jeszcze do końca wyszkolony. Chociaż był opanowany, wiedział jak działać, brakło mu często tej umiejętności krytycznego spojrzenia na własne działania, gdy wychodziły ona poza obręb stricte medycznej problematyki. Selwyn popełnił ten błąd, żel mu było tych paru sekund, które mógłby poświęcić na przeanalizowanie swojej decyzji o pozbawieniu Garretta świadomości.
Rzucając na aurora uprzednio czar wzmacniający odporność, połączył mężczyznę zaklęciem mostu krwi z odpowiednim do transfuzji woreczkiem.
- Pół litra krwi jest to ilość wystarczająco bezpieczna do jednorazowego pobrania. Nie jest to też dokładnie pięćset mililitrów, zawsze pobieramy o pięćdziesiąt mniej - odpowiedział na jedno z pytań Rosalie w czasie zamykania naczyń Garretta. Rzucił jeszcze Convalesco, po czym zostawił rudzielca w spokoju, zamiast niego zajmując się jego siostrą. Spojrzał na Lyrę, a w jego oczach, gdyby uważnie się przypatrzeć, można było dostrzec strach. Ten strach kazał mu wypowiedzieć do stojącej nieopodal szlachcianki takie, a nie inne słowa:
- Nie wiem kiedy ona się obudzi - oznajmił bardzo cicho, po czym zabrał się do dalszej pracy.
Złączył woreczek krwi Garretta z krwioobiegiem dziewczyny, uprzednio pobierając od niej identyczną ilość krwi, jakąą teraz wtłaczał w jej żyły. Woreczek który mu został miał posłużyć później, w gabinecie, do dokładnej analizy. Odkaził swoje ręce i fartuch, a następnie przeniósł wzrok na Rosalie, siląc się na słaby uśmiech.
- To chyba wszystko, co można było zrobić. Pozostaje teraz tylko czekać. Jest już dość późno, madame. radziłbym udać się do domu - powiedział, jednak bardzo szybko uświadomił sobie, że samo to nie wystarczy, by kobieta opuściła szpital. Musiał porozmawiać z Lyrą gdy wróci jej przytomność - co powinno, a nie mógł tego zrobić przy pannie Yaxley. - Obiecuję wysłać sowę, jak tylko Lyra będzie w stanie z kimkolwiek porozmawiać. Przykro mi, że spotkaliśmy się akurat w takich okolicznościach, jednak mam nadzieję, że przyjdzie nam jeszcze kiedyś porozmawiać... w bardziej sprzyjających warunkach - powiedział, uśmiechając się teraz szczerze, odprowadzając kobietę do drzwi, na odchodnym ujmując jej dłoń i składając na niej delikatny pocałunek, zgodny z panującą etykietą.
Gdy drzwi zamknęły się, a w sali został tylko Alexander i rodzeństwo pogrążone w głębokim śnie, Selwyn przykrył Weasley'ównę kołdrą, po czym opadł ciężko na stojące obok jej łóżka krzesło. Było już rzeczywiście bardzo późno. I stało się jeszcze później, w miarę jak siedział w tym samym miejscu i uważnie obserwował rudowłosą dziewczynę, jak miarowo i spokojnie unosi się, a następnie opada jej klatka piersiowa w sennym oddechu.
Czekał.
Sala numer jeden
Szybka odpowiedź