Sala numer jeden
Mrużąc oczy przyglądałem się uzdrowicielowi, nie mogąc dopasować jego twarzy do żadnego nazwiska. Musiał być stażystą. Znałem przecież cały personel szpitala, bo dziwnym zrządzeniem losu to zawsze ja obrywałem podczas działań przeprowadzanych przez biuro aurorów. Nic dziwnego, Śmierci zapewne marzyło się eleganckie futro z lisa.
- Pan... - Powtarzam echem i ponownie próbuję się zaśmiać. Bezskutecznie. - Nie jestem panem. - Wyjaśniam świeżakowi. Niech się nie kłopocze. Wyrzekłem się swojej rasy trzynaście lat temu. - W takim razie myślimy podobnie.
Z uchem czy bez... w zasadzie było mi wszystko jedno. Ze wszystkich ran, jakie miałem na ciele, ta chyba dotknęła mnie najmniej, czego nie mogłem powiedzieć o pękniętej skórze, z której nieustannie sączyła się krew. Jak dużo już jej straciłem? Ile jeszcze uda mi się pozostać przytomnym? Czy uzdrowiciel wie, co robi? Dlaczego nie zaczął od zasklepienia ran? Szpital faktycznie musiał przeżywać oblężenie, jednak postanowiłem trzymać język za zębami i liczyć na to, że stażysta po prostu mnie nie wyśle na drugą stronę.
Dotykam miejsca, które znajduje się pod wpływem zaklęcia.
- Nic. - Mówię, i ponownie odpływam myślami do martwej dziewczyny. Martwej dziewczyny, która też gdzieś zgubiła kawałek ucha.
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Kiwa głową, kiedy potwierdza, że znieczulenie działa. Czas na najważniejszą część zabawy. Jedną dłonią przykłada ucho do miejsca, starając się jak najdokładniej je przytwierdzić, tak jak powinno. Nie ma pojęcia jak mógł się go pozbawić. Kiedy ma już stuprocentową pewność, że lepiej być nie może kieruje na złączenie różdżkę. - Suere - mówi pewnie, chociaż przygląda się temu z niepokojem. Nie wie jak dużo czasu minęło, od kiedy je stracił. Każda minuta jest w takim wypadku na wagę złota. Jednak wszystko wskazuje na to, że zdążył. Spojenie nie wygląda najlepiej i pewnie dopiero po nowym roku znikną ostatnie ślady, ale to chyba nie było istotne. - Jeszcze jakieś dziesięć minut i straciłby je pan na zawsze. Słuch wróci najprędzej jutro, to normalne, proszę się nie przejmować - rzuca automatycznie, wyuczony do recytowania różnych formułek. Odsuwa się wreszcie od ucha i skupia na największym problemie, czyli klatce piersiowej. Wprawnymi ruchami odwija bandaże z jego piersi, aby mieć wreszcie pełen wgląd. Na szczęście krew już nie leje się strumieniami, ale nadal się nie zasklepiły. - Jakieś konkretne zaklęcia to spowodowały?- pyta patrząc na niego. Bez śladu emocji, zimny profesjonalizm.
Ostatnio zmieniony przez Raphael Nott dnia 20.06.16 17:08, w całości zmieniany 1 raz
Zastanawiając się nad sensem wypowiedzianych słów doznałem olśnienia. Czyżbym trafił pod opiekę jakiegoś wysoko urodzonego uzdrowiciela? Jego twarz była mi obca, ale chłodna postawa i niemal mechaniczne gesty już dawno powinny skłonić mnie do refleksji. Tym razem nie miałem jednak ani sił, ani nastroju, by drażnić się z arystokratą. Wolałem zresztą, by zajął się moimi obrażeniami, zamiast obrażaniem mnie. Była nas tylko garstka odpowiedzialnych za ratowanie beznadziejnej sytuacji w kraju, a los nie zdawał się nam sprzyjać.
Milczę, pozwalając dziedzicowi robić swoje. Nie wiem, czy to kwestia znieczulenia, czy wyczerpania, ale powoli odpływam. Zawieszony między rzeczywistością a snem dostrzegam błysk plakietki na służbowym uniformie. Raphael Nott. Zastanawia mnie, jakim cudem arystokraci decydują się na karierę lekarską. Pełno przecież w szpitalach mugoli i zdrajców krwi. Obierając taką ścieżkę zawodową dobór pacjentów wedle własnego kaprysu byłby mocną hipokryzją. A może chodziło o szlachetnie urodzonych? Może pojawił się jakiś nowy dekret, mówiący o tym, że nie mogą być leczeni przez czarodziejów o niższym statusie krwi?
Te absurdalne podziały sprawiały, że gotowała się we mnie krew.
- Cały się trzęsę. - Odpowiadam monotonnie, naśladując ton młodzieńca i dotykam małżowiny, chcąc się przekonać, czy rzeczywiście wróciła na swoje miejsce. Chłód bijący od uzdrowiciela bawi mnie, potwierdzając moją teorię, że gdzieś w Anglii znajdowała się ta fabryka aniołków, wypuszczająca masową produkcję kopii człowieka idealnego.
- Jedno. Zaklęcie leczące cięte rany. - Tłumaczę, jakby w obawie, że wypowiedzenie formuły, nawet bez różdżki w dłoni, ponownie rozerwie mi skórę.
Nigdy więcej rzucania zaklęć, na temat których moja wiedza ogranicza się do znajomości inkantacji...
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Naprawdę się starał pomimo szczerej niechęci do osobnika, za jakiego przyszło mu być odpowiedzialnym. Nie chciał dać się sprowokować, chociaż ten widocznie próbował. Chyba, że to było to jego kiepskie poczucie humoru. Raphael sam nie wiedział co gorsze. Zmarszczył więc tylko brwi, gdy ten skomentował jego uwagę. Cóż, skoro tak niewiele robiła mu prawie utrata ucha to po co w ogóle tu przychodził? Wśród nokturonwych przybłęd na pewno jest wielu samozwańczych uzdrowicieli albo tych, których wywalono za podprowadzania eliksirów ze szpitalnych zapasów. Nie powtórzył jednak tego na głos chowając się za chłodną maską profesjonalizmu rzeźbioną już przez wielu wcześniejszych pacjentów. Wielu też próbowało ją zerwać, ale to tylko bardziej ją zahartowało. Zresztą był teraz zbyt skupiony oględzinami ran. Nie wyglądały ładnie, jednak mimo wszystko cieszył się, że nie są brudne o poszarpanych krawędziach. Łatwiej będzie je wyleczyć, chociaż blizny na pewno pozostaną. Nie skomentował faktu jak ktoś mógł tak bardzo pochlastać się zaklęciem uzdrawiającym. Wiedział już co chciał, nie musieli rozmawiać.
- Vulnera Sanantur - powiedział kierując różdżkę na jego klatkę piersiową. Powtórzył inkantację przy każdej ranie z uwagą przyglądając się procesowi leczenia. Wszystko szło w porządku. Fox nie krzywił się, więc zaklęcie działało tak jak powinno. W końcu po coś uczył się tyle lat na uzdrowiciela. Nawet jeśli skończył zupełnie inną specjalizację. - Na plecach też? - spytał. Jeszcze tylko twarz, stamtąd nie powinno być problemu z usunięciem blizn, a wtedy wreszcie będzie wolny. Nie mógł się doczekać.
Znów ją zobaczę. Leżącą w zimnej celi. Martwą.
Pozostaję niewzruszony, pozwalając uzdrowicielowi na działanie. Stażysta czy nie – dopiero za kilka dni przekonam się, czy w parze z jego wyniosłością szły również odpowiednie umiejętności.
- Na plecach. I na udzie. - Wyjaśniam, już bez zbędnej zgryźliwości, choć dziwi mnie, że tak w y k w a l i f i k o w a n y uzdrowiciel nie zauważa największego rozcięcia. Znajduję jedynie kolejne potwierdzenie mojej hipotezy na to, że arystokracja wcale nie posiada lepszych genów od przeciętnego czarodzieja - jak inaczej można było wytłumaczyć potężną wadę wzroku?
Nie zajmuję dłużej głowy uzdrowicielem, pozwalając mu robić swoje. Miałem dziwne wrażenie, że od jutra nie będę mógł siadać na lewym pośladku. Ostatecznie była to mała cena, którą przyszło mi zapłacić.
Nie pytam o blizny. Wszystko mi jedno, czy pozostaną ze mną na zawsze. Jedna z pewnością będzie nękać mnie jeszcze długo - ale rany, która powstała w moim sercu, nie była w stanie uleczyć żadna magia.
Tak, jak wcześniej czekałem, aż uzdrowiciel przybędzie, tak teraz chciałem, aby jak najszybciej mnie posklejał i po prostu zniknął. Nie chodziło nawet o to, że nie przypadliśmy sobie do gustu. Potrzebowałem samotności. Ciszy. Snu - choć tak naprawdę nie chciałem zamykać oczu. Za każdym razem, kiedy to robiłem, pod palisadą powiek pojawiały się niechciane mary. Dręczyły, gryzły, rozszarpywały na kawałki, kęs po kęsie. Oddzielały skórę od kości, przeżuwały mięso. Byłem w nich sam, w ciemności otulającej chłodem i brakiem nadziei. Tam nie było miejsca na fantastyczność.
[bylobrzydkobedzieladnie]
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Ostatnio zmieniony przez Frederick Fox dnia 16.11.21 22:23, w całości zmieniany 1 raz
Skończył, nareszcie. Ulga zdjęła z jego pleców niewidoczny ciężar. Już tak niewiele dzieli go od opuszczenia tego gabinetu. Popychało go to do większej mobilizacji. Rany na klatce piersiowej potrzebowały jeszcze czasu, ale ślady po tych na twarzy mógł usunąć już teraz. Ze świeżymi idzie najlepiej, a pewnie Fox chciał odzyskać swoją twarzyczkę.
- Cicatrix - rzekł i zadowoleniem przyglądał się jak blizny ustępuj pod wpływem magii. Właśnie to lubił w swojej pracy, efekty, które często było widać tak szybko. Podnosiło go to na duchu. - To wszystko, co mogłem na tę chwilę robić - oznajmił. Obrócił się, aby pozbierać z biurka jego papiery, które zaraz będzie musiał żmudnie uzupełnić. - Nie oznacza to jednak końca twojej przygody z Mungiem. - Specjalnie nie użył formy grzecznościowej, skoro tamten jej nie chciał. - Zaraz przyjdzie pielęgniarka, przyniesie piżamę oraz odprowadzi cię na oddział. Podamy ci eliksiry wzmacniające oraz te pobudzające produkcję krwi, bo widocznie sporo jej straciłeś. Rany są jeszcze świeże, nie możesz się przemęczać, bo mogą ulec pęknięciu. Myślę, że dopiero przed końcem miesiąca będziesz mógł wyjść. Zresztą zadecyduje o tym lekarz na oddziale, który na pewno przyjdzie cię obejrzeć jak będzie miał już czas. Ja niestety zajmuję się chorobami genetycznymi, więc pewnie już się zobaczymy. - Nie może powstrzymać drobne uśmiechu po wyjawieniu tej drobnej prawdy. Co śmieszne, dopiero teraz zauważył, że nie przedstawił mu się na początku. Nie wiedział, dlaczego, może to odraza do zdrajcy tak zadziałała. Mniejsza, nie interesowało go już to. Z dokumentami w ręce podszedł do drzwi. - Proszę czekać, do widzenia. - Wyszedł. Wreszcie wolny.
|zt x2
Tedowi Fossowi nie dopisywało dzisiaj zbyt wiele szczęścia. Pracując na życzenie Ministerstwa Magii nad zaklęciem mającym ułatwić archiwizowanie dokumentów, popełnił błąd. Teczki i grube pliki papierów nie wskakiwały posłusznie na swoje miejsce; zamiast tego dryfowały bezcelowo w powietrzu. Ted próbował naprawić popełniony błąd, lecz w momencie, w którym machnął różdżką, rzucając zaklęcie, w jego dłoń wleciała niezwykle szybko jedna z sunących po pokoju ksiąg. Zaklęcie zmieniło tor ruchu i trafiło Fossa prosto w klatkę piersiową, dając niespodziewane efekty. Skóra na jego piersi obwisła jak u starca, a dodatkowo wyrosły na niej piekące bąble, które przy dotknięciu paliły jak żywym ogniem. Ted nie miał wyboru - musiał udać się do szpitala, z tą dolegliwością nie dało się dalej pracować.
To był ciężki dzień. Samael Avery już od dłuższego czasu nie miał takiego zamieszania w pracy, drzwi do jego gabinetu praktycznie się nie zamykały; co chwilę w pomieszczeniu pojawiał się potrzebujący czarodziej lub jakiś młodszy uzdrowiciel nieśmiało kładł na jego biurku teczki z niezbędną dokumentacją. W całym Mungu wyglądało to podobnie, apogeum nastało w okolicach południa - musiała mieć miejsce cała seria straszliwych wypadków, bo szpital pękał w szwach. Potrzebujących było tak wielu, że gdy po raz kolejny otworzyły się drzwi gabinetu Samaela, do środka wleciała sowa niosąca w dziobie list od przełożonego ze stanowczą prośbą, aby Avery zajął się pacjentami na innych oddziałach. Kończyły się też pomieszczenia, chorzy genetycznie leżeli na wspólnych salach z poszkodowanymi w pracy aurorami, ofiarami nieudolnych transmutacji i graczami Quidditcha, którzy pospadali z mioteł. Aby posegregować pracę uzdrowiciela, któryś ze stażystów oddziału magipsychiatrii sporządził Samaelowi rozpiskę ułatwiającą pracę... lecz wdarły się tam pewne chochliki.
Zanim Ted trafił do wyznaczonej dla niego sali, długo błądził po zaludnionych korytarzach Munga. Pacjenci byli głośni i nieznośni, wykłócali się o numerki w kolejkach do poszczególnych sal, a jeszcze gorsi okazali się magomedycy, którym niespieszno było do udzielania pomocy. Ted długo czekał na ratunek na parterze, ale wtedy miła stażystka zaprosiła go na trzecie piętro, gdzie w sali numer jeden miał przyjąć go bardzo miły i wiecznie uśmiechnięty, starszawy uzdrowiciel o nazwisku Avery.
Rozpiska Samaela wskazywała, że w sali numer jeden na trzecim piętrze oczekuje na niego pacjent zarażony chorobą weneryczną o nazwie memortkowe figle, który swoje schorzenie opisuje wyłącznie metaforycznie, najpewniej wstydząc się otwarcie powiedzieć o tym, że jego rozwiązłość spłatała mu figla. Kiedy wreszcie Avery wszedł do pomieszczenia, Ted już tam na niego czekał.
Datę spotkania możecie założyć sami. O skończonym wątku z rozwiązaną sytuacją możecie poinformować w doświadczeniu. Czara Ognia nie kontynuuje z Wami rozgrywki. Wszystko jest w Waszych rękach.
Miłej zabawy!
Jutro wszystko miało się rozstrzygnąć. Avery nie wrzał jednak z niecierpliwości, pozostając zaklętą oazą spokoju, po szalonych perypetiach i rozważeniu każdego rozwiązania na chłodno, wybierał pozę obserwatora. Nie zmieniał skryptu, bacznie przyglądając się zmianom na scenie; niedługo Ludlow stanie mu się bliższe niż kiedykolwiek, lecz nie uprzedzał faktów.
Byłby głupcem, odebrał wszak bolesną lekcję pokory i to od samej Laidan, choć ta wreszcie zaczęła zwracać na niego uwagę. Jakby stał się realnym zagrożeniem.
Wszystko smakowało goryczą, czuł jak jej fantomowy zapach się za nim ciągnie, odnajdując go w oparach eliksirów, jakie masochistycznie przyjmowali jego ulubieńcy z oddziału zamkniętego. Nie potrafił odczytać znaków, ale niepokoił się (słusznie?) - z każdą myślą o niej coraz bardziej. Warczał na stażystów, stając się nad podziw wylewny (miła odmiana po nieodzywaniu się nawet słowem?), lecz i to nie przynosiło mu odkupienia. Avery był coraz bardziej cięty, a uparty dzień dłużył się niemiłosiernie, dokładając specyficznych obowiązków. Znajdował się w takim nastroju, że chętnie zademonstrowałby działanie cruciatusa każdemu, kto twierdził, że psychiatra to nie prawdziwy uzdrowiciel. Był najlepszy, a kilkuletnia praca w Mungu uczyniła go specjalistą w każdej dziedzinie. Od prostego nastawiania kości po długotrwałą terapię eliksirową - i jak również się okazało - choroby weneryczne. Samael rzucił kątem oka na rozpiskę wykonaną przez jakiegoś nieudolnego młodzika, narzucił limonkowy kitel, wsunął do kieszeni różdżkę i pomaszerował do rzeczonej sali. Wszedł bez pukania, wśród przestrzeni natychmiast zauważając młodego mężczyznę, do którego nieśpiesznie podszedł, mierząc go uważnym spojrzeniem.
-Avery - przedstawił się, aby nie pozostawiać wątpliwości, kim jest i że należy go bezwzględnie słuchać - proszę usiąść - dodał, wskazując jedno z łóżek. Machnięciem różdżki otoczył je parawanem, woląc zabezpieczyć się na wypadek wparowania do sali nieproszonych gości.
'Twas death and death indeed.
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
Yh... tłumy. Liczba ludzi na korytarzu zwiększała się z każdą kolejną sekundą, a upragnionego doktora jak nie było, tak nie ma. Dopiero po krótkiej chwili się zorientował, że to przecież on sam musi sobie znaleźć salę. Przy mugolskich przychodniach wyglądało to nieco inaczej, ale czarodzieje w końcu należą do tych "mądrzejszych" to sami sobie powinni dawać radę. Łatwo powiedzieć. Kaszlące jakąś dziwną zieloną mazią bądź zdzierające niemal sobie skórę osoby odpowiednio odstraszały go od tego miejsca, ale przecież on sam do najpiękniejszych nie należał, a w domu magicznie się nie wykuruje. Eh, nie ma co się błąkać po tym ogromnym budynku, a może wreszcie ktoś przyjdzie mu pomóc.
Dopiero po godzinie, a może dwóch ktoś przyszedł. Nie... To chyba nie było nawet 40 minut, ale dawno nie był w tak nudnym miejscu. Chociaż doktora jeszcze nie było, to udało mu się usłyszeć co nieco na temat jego dolegliwości. Choroba weneryczna? Ale przecież to nie możliwe... To pewnie jakieś dziwne żarty, ale jak Ted może się od tego wytłumaczyć? Że kopulował z książką, która go bardzo zaintrygowała? To nie ma żadnego sensu...
– Hm? Oh... Witam, Ted Foss – wypalił dopiero po chwili, bo nie spodziewał się aż tak nagłego przyjścia doktora. Bo on chyba nim jest... A przynajmniej mężczyzna miał takie nadzieję. Wykonał wszystko co zostało mu nakazane i spojrzał na Avery'ego. – Ym bo wie Pan... To trochę może wydać się głupie, ale... Ale ja naprawdę nie wiem skąd to się wzięło. Tylko to tak strasznie piecze... Chyba im szybciej wyjdę, tym będzie lepiej – ostatnie zdanie wypowiedział niemal już w myślach, bo przecież nie chce nikogo urazić. Póki co wstrzymał się od dziwnych tłumaczeń, to może zamiast na dziwaka wyjdzie tylko na... nie... to chyba jeszcze gorsze.
Samael póki co nie ferował wyroków, jedynie z minimalnym zaciekawieniem przypatrywał się mężczyźnie. Wysławiającym się mało jasno, nieklarownie, ale... niezupełnie metaforycznie. Przypominało to raczej bełkot, wylewający się z ust jakiegoś obcokrajowca, niezbyt obeznanego z językiem angielskim.
-Przepraszam? - przerwał uprzejmie, sygnalizując, iż niewiele rozumie z tej mało składnej paplaniny. Prócz nieudolnego tłumaczenia dochodziła do tak ciężkiego przypadku natychmiastowa chęć opuszczenia szpitala - nagminnie zdarzały się podobne incydenty, nader często okraszane ucieczką szalonych delikwentów. Avery miał gorącą nadzieję, że Foss nie odważy się zrobić niczego niepoważnego; sprawiał wrażenie spokojnego mężczyzny, nieskorego do sprawiania kłopotów. Może jednak?
-Wyjdzie pan dopiero, gdy pana wypiszę - odpowiedział sucho, nie przewidując żadnych, nawet najmniejszych ustępstw - proszę dokładnie opisać swoje objawy - dodał, wpatrując się w Teda przenikliwym spojrzeniem. Mógł użyć legilimencji, jasne, ale... przecież nie znajdowali się w jego prywatnym gabinecie na sesji psychiatrycznej, no i... kłóciła się z tym zawodowa etyka Samaela.
'Twas death and death indeed.
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
– W sumie to byłoby trochę dziwne... – ton głosu mężczyzny nieco się zmienił, a sam czarodziej poprawił się wygodniej na siedzeniu. – Może Pan w to nie uwierzyć, ale byłem w swojej pracy. Biblioteka, nudy, ale czasami zdarzają się perełki! Kiedy nagle jedna z książek mnie uderzyła i spowodowała te dziwne zjawiska na mojej klacie. Skóra zrobiła się jakaś opadnięta i te dziwne bąble gorsze niż u czyrakobulwy. – podczas swojej małej przemowy postanowił nieco gestykulować, aby niejako zobrazować doktorowi to co mu się przydarzyło, ale dotknięcie bąbli było najgłupszym co mógł poczynić. Zaczęły go jeszcze bardziej piec, a Tedowi wydawało się, że skóra mu niemalże topnieje, bo przypominała coraz bardziej galaretę niż właściwy nabłonek.
– Jakie to jest okropne... Mam nadzieję, że mi skóra nie odpadnie – szepnął w zasadzie do siebie. Niektóre jego myśli uwalniały się z mózgu zdecydowanie za szybko. – Nie wierzę w to co wygadali tamci. Pewnie się pomylili, ale cóż... Myślałem, że książki w bibliotece są odpowiednio zabezpieczane. Da się coś z tym zrobić, prawda? – zerknął na doktora niemalże błagalnym głosem. Przecież w takiej sytuacji nie da się normalnie funkcjonować.
-Mam tu zapisane zupełnie co innego - rzekł jeszcze, z mimowolną zadumą w głosie, wertując kartę pacjenta. Do tej pory żadnych dziwniejszych przebytych chorób, ot, skrzacia grypa przechodzona w dzieciństwie. Samo zachowanie Fossa również nie wskazywało na możliwość zarażenia się memortkowymi figlami, chyba że ten nadzwyczaj dobrze udawał niemrawego i onieśmielonego. Avery wolał jednakże nie ryzykować, idąc w zaparte (ufając zapewnieniom jakiegoś bezmózga) i aplikując mężczyźnie kurację przeciw chorobie wenerycznej. Wolał przekonać się samodzielnie, czy rzeczywiście jego stan został podyktowany obrażeniom narządów płciowych, choć szczerze wątpił w ową możliwość.
-Proszę zdjąć koszulę - rzekł krótko, nie dodając oczywistego "muszę pana obejrzeć". Poniekąd dlatego wybrał specjalizację w magiipsychaitrii: była ona wręcz chirurgicznie czysta, sterylna. Pracując w Mungu nie miał naturalnie wydelikaconego żołądka, ale i tak preferował pracę z pacjentami, którym umysł odmawiał posłuszeństwa. To był jego konik, mógł subtelnie manipulować, zwodzić, eksperymentować z siłą sugestii oraz terapią eliksirową - w pozostałych przypadkach wystarczyło zaś rzucić zaklęcie, podać wywar, zaaplikować maść, zatrzymać na obserwacji. Żadnej finezji, toteż z umiarkowanym zainteresowaniem obserwował, jak Theodore rozbiera koszulę, aby mógł zobaczyć zmiany na jego skórze.
'Twas death and death indeed.
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
Nie szczególnie podobał mu się pomysł ze zdejmowaniem odzienia, ponieważ rana wyglądała potwornie, ale musiał się pośpieszyć, aby móc wreszcie położyć się we swoim własnym łóżku bez memrotkowych przyjaciół. Zresztą, on przynajmniej nie utracił połowy twarzy przez wypadek w przydomowym warsztacie alchemicznym. Zdjąwszy płaszcz, który rzucił byle jak na swoje siedzenie, chwycił mocniej za spód koszuli i zaciskając zęby podniósł ją jednym ruchem. Starał się nie dotykać swoich ran, ale była to rzecz jeszcze bardziej niemożliwa niż wygranie Goblinów z Osami. Co uważniejsze ucho mogło usłyszeć stłumione syknięcie Teda, który z miną jak na ścięcie spoglądał na swoją klatkę piersiową. Z drugiej strony nie mógł nadziwić się swoim oczom, bo wydawało mu się, że skóra z bąblami zaraz dosięgnie pępka, a to tylko o krok od stracenia jej na zawsze... a przynajmniej w jego mniemaniu.
– Ale to jest beznadziejne... Że takie coś w ogóle istnieje – rzucił właściwie w przestrzeń, bo nie podejrzewał wzrostu zainteresowania u doktora, ale chciał jakoś przerwać tę okropną ciszę, która tylko wzmagała poczucie niezręczności u mężczyzny. – Mam nadzieję, że nie jestem pierwszym przypadkiem, bo chociaż nazywanie choroby doktora nazwiskiem byłoby wyjątkowe, to wolałbym bezpiecznie wrócić do domu...
W tym konkretnym przypadku niestety stażysta zawiódł (Avery skrupulatnie odnotował sobie w myślach zarówno nazwisko delikwenta, jak i szczególny rodzaj przewinienia), a Samael miał okazję na własne oczy przekonać się o dość nieprzyjemnej dolegliwości, która dopadła Teda. Nie ulegało wątpliwości, że powinien wylądować na oddziale urazów pozaklęciowych, nie zaś w tej sali - nie był najczęściej wybieranym lekarzem pierwszego kontaktu, zresztą cenił sobie swój czas.
-To nic poważnego - zawyrokował, uważnie przyglądając się skórze na klatce piersiowej mężczyzny. Obwisłe fałdy ciała nie wyglądały normalnie, lecz w szpitalu znajdowali się ludzie z dużo gorszymi urazami. Foss miał szansę uzyskać wypis po dwóch, trzech dniach - zostanie pan na obserwacji, zaraz przyślę po pana kogoś z pozaklęciówki - poinformował go sucho, choć najchętniej wcisnąłby mu tylko do ręki kwit z rozpiską przyjmowanych eliksirów oraz terapii za pomocą zaklęć.
-Będzie pan przyjmować eliksir czyszczący rany. Dwa razy dziennie, dawka nie powinna przekraczać 100 mililitrów. Jakieś pytania? - rzekł obojętnie, przyglądając się z ukosa wciąż rozebranemu mężczyźnie.
'Twas death and death indeed.
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
Nikt jej nie zrobił krzywdy. To raczej ona, jako młoda stażystka, dodawała pacjentom cierpienia. Ale nie robiła tego specjalnie! Ostatnio nawet połamała sobie mały palec u nogi, by w końcu nauczyć się zaklęcia zrastającego kości. Uznała, że to wstyd, iż jeszcze nie opanowała go do perfekcji. Niemniej cała miłość do tego zawodu i cała wdzięczność losowi za umożliwienie odbycia tutaj stażu na moment ustąpiły miejsca zmęczeniu. Już nawet nie pamiętała, kiedy ostatnio porządnie się wyspała. Przez ostatnie dni musiała się zadowalać jedynie krótką drzemką w pokoju socjalnym. Jakby tego było mało, dzisiaj dostała do wykonania mnóstwo żmudnych zadać. Mnóstwo. Biegała od pokoju do pokoju i robiła wszystko na co tylko kwalifikowani uzdrowiciele nie mieli ochoty. W zasadzie czuła się w hierarchii niżej niż najgorsza pielęgniarka. Pobierała krew, zmieniała opatrunki, znosiła monologi pacjentów i ich niekończące się skargi. Przynosiła kawy uzdrowicielom, podawała im najnowszy numer Proroka i niemal tarzała się po ziemi, błagając o dopuszczenie jej do jakiegoś poważniejszego zabiegu. Jak na razie każde jej podejście kończyło się fiaskiem. Była tak tym wszystkim zmęczona, że już zaczynała mylić eliksiry, i prawie poczęstowała dziecko antidotum likwidującym rany po ukąszeniu psidwaka zamiast dać mu prosty eliksir na swędzącą wysypkę. Aż tu nagle jej dzień miał się na moment rozświetlić. Uzdrowiciel z oddziału magipsychiatrii złapał ją na korytarzu i kazał jak najszybciej przysłać do niego doktora Avery'ego.
Doktor Avery.
Cindy rozpłynęła się na krótką chwilę, gdyż przed jej oczami pojawiła się jego piękna twarz. Pewnie stałaby tak dłużej, gdyby nieznajomy uzdrowiciel jej nie popędził do pracy. Tak więc pobiegła, tym razem z o wiele większym entuzjazmem, szukając pana ordynatora. Zajrzała do wielu gabinetów, aż w końcu znalazła ten odpowiedni. Weszła do środka, od razu zauważając jego i nikogo innego. - Doktorze Avery - powiedziała, delektując się wypowiadanym nazwiskiem. Było piękne. Tak jak on. Jego niebieskie oczy. Jego brązowe włosy. Jego zgrabne dłonie. Każdy centymetr jego ciała. Przynajmniej tak sobie wyobrażała, bo niestety nigdy nie widziała go nago i wątpiła, by to kiedykolwiek miało nastąpić. Mogła sobie jedynie do niego potajemnie wzdychać. Chociaż może nie aż tak potajemnie, gdyż poczuła, jak na jej twarzy zaczyna pojawiać się wielki rumieniec. Szlag! - Jest pan pilnie wzywany do pana Rangela. Podobno znowu zaczął uważać, że jest filiżanką - powiedziała i zmierzyła go delikatnie wzrokiem, podziwiając idealną budowę, którą mogła zauważyć pomimo noszonego fartucha. - Czy mogłabym wziąć udział w badaniu? - Zapytała od razu i nawet nie musiała udawać ekscytacji, choć może niekoniecznie wiązała się ona z jej zainteresowaniem magipsychiatrą. Nagle uświadomiła sobie, że wygląda jak siedem nieszczęść i jednak nabrała ochoty jak najszybszego wyjścia z tego pomieszczenia. Te rozczochrane włosy, brak makijażu, ogromne wory pod oczami... A na przeciwko on, Pan Idealny. Merlinie, dlaczego.