Sala numer jeden
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Sala numer jeden
Wszyscy wiemy, jak ma się rzeczywistość w Mungu i że nie jest ona lepsza od tej poza jego murami. Niedawna wojna zrobiła swoje - znaczna większość pomieszczeń potrzebuje remontu dosłownie na gwałt. Pociemniała biała farba na sufitach, którą bardziej określić można jako szaro-żółtą lub zwyczajnie szarą, w zależności od oświetlenia, parapety pomalowane paskudną olejną farbą, wszelkiego rodzaju rysy, obdrapania, ślady po stuknięciach... Chybotliwe łóżka, pod których nogi częstokroć podstawiane są drewniane klocki lub kawałki gazet, by jakoś je ustabilizować, z lekka nieszczelne okna, na które niby rzucane są wszelkiego rodzaju zaklęcia, lecz raczej z dosyć marnym skutkiem... Długo by wymieniać wszelkie mankamenty.
Uporanie się ze stanem Fossa stanowiło dziecięcą igraszkę; nie wahałby się przed powierzeniem go w ręce byle jakiego stażysty, łącznie z żółtodziobami, praktykującymi dopiero od kilku tygodni. Jego stan nie był zbyt poważny, zresztą nieudolna kuracja szlamy nie wzbudzała w Averym wyrzutów sumienia. Jego ręce jednak musiały pozostać nieskazitelnie czyste: odkąd rasowe uprzedzenia wybuchały na masową skalę, Samael starał się trzymać od nich z dala, unikając zabierania głosu. Konserwatywne poglądy jego rodu były doskonale znane, acz on nie zasłynął jeszcze z agresywnych wystąpień przeciwko mugolakom. W szpitalu prezentował idealnie neutralną postawę, nie dokonując zupełnie żadnych podziałów między pacjentami, którzy jeżeli nie podlegali pod jego oddział, byli traktowani jednakowo szorstko. Toteż Foss, z racji jego dociekliwych pytań, został odpowiednio poinformowany o przebiegu leczenia, naturze swojej choroby, jaką co prawda Avery jedynie domniemywał, rozpoznanie zostawiając uzdrowicielowi z pozaklęciowego, składnikach eliksiru, który powinien przyjmować oraz o innych, raczej nieprzydatnych przeciętnemu pacjentowi faktach. Jeszcze nie skończył wyliczać przyczyn, dla których winien zrezygnować z natychmiastowego wypisania się ze szpitala, kiedy rozmowa z Fossem została brutalnie przerwana trzaskiem drzwi oraz pojawieniem się w sali młodej dziewczyny. Poczynającej sobie dość śmiało, jako że od razu zwróciła uwagę Avery'ego, nim czmychnąć czym prędzej, póki nie miał szansy zapamiętać jej twarzy. Rumieniącej się niezwykle szybko; Samael uniósł lekko brew, lecz nie pozwolił sobie nawet na krzywy, nieprofesjonalny uśmiech. Przywykł do wzdychających za nim stażystek, a ta tutaj, choć wyjątkowo urocza, nie powinna dostać z tego względu taryfy ulgowej.
Pokręcił głową, usłyszawszy o Rangelu - znosił tego człowieka stanowczo zbyt długo, tłumacząc mu różnicę między człowiekiem a porcelaną, lecz najwyraźniej nie robił tego nazbyt dosadnie, skoro ledwie po dwóch tygodniach od znaczącego progresu, ponownie wrócili do punktu wyjścia.
-Zaprowadzisz pana na oddział urazów pozaklęciowych - powiedział, leniwie przesuwając spojrzeniem po zaczerwienionej twarzy dziewczyny - potem wróć, może się do czegoś przydasz - dokończył z pewnym lekceważeniem, z rozbawieniem przyjmując cielęcą radość wykwitającą na jej obliczu mocnym pąsem. Skinął głową Fossowi, po czym opuścił salę, kierując swe kroki ku izolatce.
|zt
Pokręcił głową, usłyszawszy o Rangelu - znosił tego człowieka stanowczo zbyt długo, tłumacząc mu różnicę między człowiekiem a porcelaną, lecz najwyraźniej nie robił tego nazbyt dosadnie, skoro ledwie po dwóch tygodniach od znaczącego progresu, ponownie wrócili do punktu wyjścia.
-Zaprowadzisz pana na oddział urazów pozaklęciowych - powiedział, leniwie przesuwając spojrzeniem po zaczerwienionej twarzy dziewczyny - potem wróć, może się do czegoś przydasz - dokończył z pewnym lekceważeniem, z rozbawieniem przyjmując cielęcą radość wykwitającą na jej obliczu mocnym pąsem. Skinął głową Fossowi, po czym opuścił salę, kierując swe kroki ku izolatce.
|zt
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
|1 kwietnia
Nie miał ani sekundy odpoczynku. Żadnej chwili na niepożądaną myśl, spędzającą sen (jaki?) z powiek, oblepiającą go pajęczyną niepokoju czy strachu. Wolnej minuty, by choć przelotnym gestem przesunąć dłonią po wciąż nabrzmiałym (a może tylko mu się wydawało?) lewym przedramieniu. Czarne, atramentowe linie układające się w złowieszczy symbol były skryte gładkim materiałem koszuli oraz sztywnym, wykrochmalonym rękawem limonkowego kitla. Mściwość w granatowych oczach maskowała doskonale wyważona uprzejmość, z jaką witał swych pacjentów, niby starych, dobrych znajomych przybyłych na herbatę punktualnie o piątej o popołudniu. Nie wątpił, iż niektórzy z nich uważają go za swego przyjaciela. Naiwni głupcy: Avery prowadził każdą terapię niezwykle przepisowo. Unikał niepożądanego kontaktu fizycznego, nie spoglądał zbyt prześwietlająco, nie błądził natarczywym wzrokiem po sylwetce pacjenta, nie zadawał dyskomfortowych tudzież niezwiązanych z wizytą pytań. Uważał się za wzorowego uzdrowiciela, ba, nawet więcej, za doktora bez jednej skazy. Obowiązki spełniał z perfekcyjną dokładnością, ogromnym zacięciem, raporty składał w terminie, jego dokumentacja pozostawała prowadzona skrupulatnie, schludnym pismem (do uzupełniania kartotek wybierał zazwyczaj stażystki - posiadały ładniejszy charakter od młodzieńców, nadto nurzanie się w papierologii stanowiło chyba jedyną czynność, do jakiej się tutaj nadawały), wszyscy jego podopieczni wyrażali się o nim wielce pochlebnie. Lwia część zresztą po odbyciu stosownej terapii rzadko wracała w progi św. Munga skarżąc się na dolegliwości psychiczne. Mało kto opowiadał o nich na głos, lecz mimo wszystko, desperatów było na pęczki. Ci, których los skierował do gabinetu Avery'ego mieli ogromne szczęście, bo jego statystyki budziły realny podziw. Także wśród personelu. Nie bez powodu otrzymał awans na ordynatora - na oddziale było wszak kilku uzdrowicieli o dłuższym stażu, a zatem i większym doświadczeniu. Samael naturalnie czuł dumę, aczkolwiek nie chełpił się tym jako swym nadzwyczajnym osiągnięciem. Nie przeniósł się do większego, okazalszego gabinetu. Nie żądał specjalnych przywilejów. Nie przestał przyjmować prywatnych pacjentów i nie odsyłał nikogo, kto próbował dostać się właśnie do niego.
Dzisiejszego dnia również został po godzinach, jak zresztą niemalże zawsze - czy podpadało to już pod pracoholizm? - aby przyjąć jak najwięcej chętnych. Nigdy nie skracał czasu wizyty, chyba że naprawdę miał do czynienia z problemem idiotycznym. Co zdarzało się nieraz, przez niekompetencję recepcjonistek. Avery wyraźnie zastrzegał, iż nie życzy sobie widzieć w swym gabinecie zrozpaczonych po stracie małżonków, szukających współczującego serca, idealnego ramienia do wypłakania swych żali bądź nawet(!) prywatnego detektywa do znalezienia tej wywłoki czy też tego degenerata. Mimo wszystko tacy też przechodzili przez proces rekrutacji i Samael konkretnie pozbywał się ich ze swojej listy pacjentów. Nie pozwalał sobie na tracenie czasu, a ckliwe historie oraz łzawe opowiastki nie zajmowały go na tyle (w ogóle), by zapomniał o poważnych przypadkach, czekających na niego na niewygodnym krześle w poczekalni.
Dla niektórych z tych zagubionych owieczek zapewne był bogiem. Może tym niezdefiniowanym, obecnym w szeroko pojętej kulturze, może którymś z mitycznych, starszych wcieleń. Najwyższym - Zeusem, może Plutonem, zdolnym do wyrwania z objęć śmierci zmarszczeniem gęstych brwi, może Bachusem, zatracającym realność w kielichach wina. Legitymował się laską Asklepiosa, aczkolwiek dla każdego z tych ludzi faktycznie spełniał odmienne, dobre uczynki. Oczywiście, relatywnie.
Nie zdradził najbliższej rodzinie swego ulubionego Crowleya (chłopak mógłby być jego synem) problemów z narkotycznymi substancjami. Długi łaciński termin na określenie dolegliwości zbył dodatkowe, kłopotliwe pytania. Avery wiedział, iż poradzą sobie z tym kłopotem sami. Pieczołowicie więc dbał, by eliksir magiczny detoks przygotowywany dla młodzieńca zawierał etykietę z inną nazwą, a w czasie rzucania na niego zaklęć usuwających toksyny z organizmu, profilaktycznie zabezpieczał również drzwi przed możliwością podsłuchiwania. Może kłóciło się to z etyką, aczkolwiek najważniejsze było wszak dobro pacjenta. Crowley zaś liczył sobie już siedemnaście lat, więc Samael respektował jego prośbę. Wynikało to także z pewnej słabości do opowieści chłopaka, uzależnionego od smoczych pazurów. Wykorzystywał ich działanie mądrze... aczkolwiek Avery słuchał tych spowiedzi niezmiennie z marsową miną, potępiając go za dodawanie sobie animuszu w starciach ze szlamami. Z kimkolwiek. Jego rolą było wszak normowanie wszelkich anomalii psychicznych a zalążki sadyzmu, które powinni dostrzegać w zasadzie wszyscy z najbliższego otoczenia Crowleya, należało jak najszybciej wyplenić. Albo podsycić, umiejętnie kierując jego słabościami.
Gdy zatrzaskiwały się za nim drzwi, nie sądził, że cokolwiek go już zaskoczy. Wytrąci z równowagi. Wzbudzi uczucia silniejsze niż dotąd. Miewał trudnych pacjentów, spotykał się z prawdziwymi szaleńcami - oczy wychodzące z orbit, pulsujące żyły na skroni, piana toczona z ust, prawdziwa, z trudem kiełznana furia, chęć mordu oraz jego próby (na pozostałych pensjonariuszach oddziału zamkniętego, na pracownikach, na nim) oraz urokliwych psychopatów, którzy spokojnie i rzeczowo opisywali dokonane przez siebie zbrodnie. Szczegółowo, w idealnym porządku, jakby w punktach przedstawiali przepis na bożonarodzeniowy pudding. Z takimi lubił się spotykać, tkając niewidzialną dla postronnych więź - jak to możliwe, że był tak podobny do tych ubezwłasnowolnionych mężczyzn, a dalej swobodnie chadzał po ulicach i nikt nawet się nie zorientował?
A jednak zaniemówił. Bardzo nieprofesjonalnie i uwłaczająco dla samego siebie okazał emocje, uczucia. Zaskoczenie. Słuchał ze skupieniem i pogłębiającą się bruzdą na czole: brwi marszczyły się coraz bardziej, niemalże zbiegając się w jedną linię, a usta zaciskały się mocno. Zagryzł je prawie do krwi, by nie jęknąć z bólu, który nagle wstrząsnął nim ostrym dreszczem. Siedzący przed nim na twardym krześle młody człowiek pewnie pomyślał, że to obrzydzenie, bo wzdrygnął się i spuścił wzrok, smętnie patrząc się na gołą podłogę. Z własną matką, z własną matką, z własną matką. Urywane zdania dobywające się z ust mężczyzny - zupełnie przeciętnego: czysta krew, płowe włosy, regularne rysy twarzy wzbogacone o złamany nos - doprowadziły Avery'ego do czystego szoku. Nie było mu niedobrze, nie wymiotował, nie rwał sobie włosów z głowy, nie oceniał tego człowieka (który mógł chodzić wraz z nim do Hogwartu) jako degenerata. Nie miał go za zwyrodnialca, zboczeńca, ale... co miał mu powiedzieć? Po raz pierwszy w swej karierze zetknął się z czymś takim: zabrakło mu słów, jakie mógłby skierować do mężczyzny, który ukrył przystojną twarz w dłoniach i cicho łkał. Z żalu nad niemoralnym, nienormalnym pożądaniem przepalającym jego skórę i pulsującym w ciele.
Chciał go spytać, jak długo, czy są szczęśliwi, czy planują ucieczkę, wspólne życie. Zamiast tego milczał, tępo słuchając łkania, a potem kolejnych słów. Gorszych. Ciąża, dziecko, niechęć. Strach. Wątpliwości. Pytania o radę, o środki poronne, o sposób na pozbycie się balastu. Avery wyprostował się na krześle, w tym momencie przerywając zrozpaczony słowotok mężczyzny.
Dość - pokręcił głową, stanowczy, całkowicie opanowany, ponownie odległy. Znał to wyjątkowo z własnej autopsji. Nie mógł podzielić się doświadczeniami rodzicielstwa, ale mógł zrobić coś innego. Uratować dziecko, dziecko takie jak Julienne, zrodzone z podobnej miłości. Nawet w chwilach tak skrajnego zdziwienia, nie dopuszczał do siebie myśli, bo ktoś spośród śmiertelników sięgnął po to, co stworzył z Laidan.
Cicho, lecz ostro zrugał mężczyznę. Wysunął argument Azkabanu. Nie za spółkowanie z własną matką a za rozważanie uśmiercenia jeszcze nienarodzonego dziecka. I chyba odniósł sukces, bo blondyn od przerażenia przeszedł w dziwny stan euforii. Może potrzebował odwagi, by zmierzyć się z tym brzemieniem? On sam to pamiętał doskonale: jemu nie brakło tej brawury. Avery zapewnił mężczyznę o swej dyskrecji. Tajemnica lekarska zazwyczaj będąca niewygodnym brzemieniem stała się idealną wymówką. Pacjent nie popełnił przestępstwa - występek przeciw etyce nie został jeszcze objęty sankcją. Samael słabo dyktował mu swe rady. Zadbać o komfort matki, zająć się nią należycie, stworzyć pozory legalnej ciąży. Czy kobieta ma partnera? Ma. Świetnie. Zatroszczysz się o swoje r o d z e ń s t w o, prawda? Tak.
Był uspokojony i uspokoił także roztrzęsionego Edypa. Pomógł mu. Dla porządku wypisał kwit na odebranie eliksiru uspokajającego. Niewielka dawka, jest pan zdrowy; tak powiedział, wskazując mu drzwi. A gdy mężczyzna wyszedł, Avery otarł wilgotne oczy, narzucił płaszcz i opuścił szpital, oznajmiając że potrzebuje chwili wytchnienia.
|zt
Nie miał ani sekundy odpoczynku. Żadnej chwili na niepożądaną myśl, spędzającą sen (jaki?) z powiek, oblepiającą go pajęczyną niepokoju czy strachu. Wolnej minuty, by choć przelotnym gestem przesunąć dłonią po wciąż nabrzmiałym (a może tylko mu się wydawało?) lewym przedramieniu. Czarne, atramentowe linie układające się w złowieszczy symbol były skryte gładkim materiałem koszuli oraz sztywnym, wykrochmalonym rękawem limonkowego kitla. Mściwość w granatowych oczach maskowała doskonale wyważona uprzejmość, z jaką witał swych pacjentów, niby starych, dobrych znajomych przybyłych na herbatę punktualnie o piątej o popołudniu. Nie wątpił, iż niektórzy z nich uważają go za swego przyjaciela. Naiwni głupcy: Avery prowadził każdą terapię niezwykle przepisowo. Unikał niepożądanego kontaktu fizycznego, nie spoglądał zbyt prześwietlająco, nie błądził natarczywym wzrokiem po sylwetce pacjenta, nie zadawał dyskomfortowych tudzież niezwiązanych z wizytą pytań. Uważał się za wzorowego uzdrowiciela, ba, nawet więcej, za doktora bez jednej skazy. Obowiązki spełniał z perfekcyjną dokładnością, ogromnym zacięciem, raporty składał w terminie, jego dokumentacja pozostawała prowadzona skrupulatnie, schludnym pismem (do uzupełniania kartotek wybierał zazwyczaj stażystki - posiadały ładniejszy charakter od młodzieńców, nadto nurzanie się w papierologii stanowiło chyba jedyną czynność, do jakiej się tutaj nadawały), wszyscy jego podopieczni wyrażali się o nim wielce pochlebnie. Lwia część zresztą po odbyciu stosownej terapii rzadko wracała w progi św. Munga skarżąc się na dolegliwości psychiczne. Mało kto opowiadał o nich na głos, lecz mimo wszystko, desperatów było na pęczki. Ci, których los skierował do gabinetu Avery'ego mieli ogromne szczęście, bo jego statystyki budziły realny podziw. Także wśród personelu. Nie bez powodu otrzymał awans na ordynatora - na oddziale było wszak kilku uzdrowicieli o dłuższym stażu, a zatem i większym doświadczeniu. Samael naturalnie czuł dumę, aczkolwiek nie chełpił się tym jako swym nadzwyczajnym osiągnięciem. Nie przeniósł się do większego, okazalszego gabinetu. Nie żądał specjalnych przywilejów. Nie przestał przyjmować prywatnych pacjentów i nie odsyłał nikogo, kto próbował dostać się właśnie do niego.
Dzisiejszego dnia również został po godzinach, jak zresztą niemalże zawsze - czy podpadało to już pod pracoholizm? - aby przyjąć jak najwięcej chętnych. Nigdy nie skracał czasu wizyty, chyba że naprawdę miał do czynienia z problemem idiotycznym. Co zdarzało się nieraz, przez niekompetencję recepcjonistek. Avery wyraźnie zastrzegał, iż nie życzy sobie widzieć w swym gabinecie zrozpaczonych po stracie małżonków, szukających współczującego serca, idealnego ramienia do wypłakania swych żali bądź nawet(!) prywatnego detektywa do znalezienia tej wywłoki czy też tego degenerata. Mimo wszystko tacy też przechodzili przez proces rekrutacji i Samael konkretnie pozbywał się ich ze swojej listy pacjentów. Nie pozwalał sobie na tracenie czasu, a ckliwe historie oraz łzawe opowiastki nie zajmowały go na tyle (w ogóle), by zapomniał o poważnych przypadkach, czekających na niego na niewygodnym krześle w poczekalni.
Dla niektórych z tych zagubionych owieczek zapewne był bogiem. Może tym niezdefiniowanym, obecnym w szeroko pojętej kulturze, może którymś z mitycznych, starszych wcieleń. Najwyższym - Zeusem, może Plutonem, zdolnym do wyrwania z objęć śmierci zmarszczeniem gęstych brwi, może Bachusem, zatracającym realność w kielichach wina. Legitymował się laską Asklepiosa, aczkolwiek dla każdego z tych ludzi faktycznie spełniał odmienne, dobre uczynki. Oczywiście, relatywnie.
Nie zdradził najbliższej rodzinie swego ulubionego Crowleya (chłopak mógłby być jego synem) problemów z narkotycznymi substancjami. Długi łaciński termin na określenie dolegliwości zbył dodatkowe, kłopotliwe pytania. Avery wiedział, iż poradzą sobie z tym kłopotem sami. Pieczołowicie więc dbał, by eliksir magiczny detoks przygotowywany dla młodzieńca zawierał etykietę z inną nazwą, a w czasie rzucania na niego zaklęć usuwających toksyny z organizmu, profilaktycznie zabezpieczał również drzwi przed możliwością podsłuchiwania. Może kłóciło się to z etyką, aczkolwiek najważniejsze było wszak dobro pacjenta. Crowley zaś liczył sobie już siedemnaście lat, więc Samael respektował jego prośbę. Wynikało to także z pewnej słabości do opowieści chłopaka, uzależnionego od smoczych pazurów. Wykorzystywał ich działanie mądrze... aczkolwiek Avery słuchał tych spowiedzi niezmiennie z marsową miną, potępiając go za dodawanie sobie animuszu w starciach ze szlamami. Z kimkolwiek. Jego rolą było wszak normowanie wszelkich anomalii psychicznych a zalążki sadyzmu, które powinni dostrzegać w zasadzie wszyscy z najbliższego otoczenia Crowleya, należało jak najszybciej wyplenić. Albo podsycić, umiejętnie kierując jego słabościami.
Gdy zatrzaskiwały się za nim drzwi, nie sądził, że cokolwiek go już zaskoczy. Wytrąci z równowagi. Wzbudzi uczucia silniejsze niż dotąd. Miewał trudnych pacjentów, spotykał się z prawdziwymi szaleńcami - oczy wychodzące z orbit, pulsujące żyły na skroni, piana toczona z ust, prawdziwa, z trudem kiełznana furia, chęć mordu oraz jego próby (na pozostałych pensjonariuszach oddziału zamkniętego, na pracownikach, na nim) oraz urokliwych psychopatów, którzy spokojnie i rzeczowo opisywali dokonane przez siebie zbrodnie. Szczegółowo, w idealnym porządku, jakby w punktach przedstawiali przepis na bożonarodzeniowy pudding. Z takimi lubił się spotykać, tkając niewidzialną dla postronnych więź - jak to możliwe, że był tak podobny do tych ubezwłasnowolnionych mężczyzn, a dalej swobodnie chadzał po ulicach i nikt nawet się nie zorientował?
A jednak zaniemówił. Bardzo nieprofesjonalnie i uwłaczająco dla samego siebie okazał emocje, uczucia. Zaskoczenie. Słuchał ze skupieniem i pogłębiającą się bruzdą na czole: brwi marszczyły się coraz bardziej, niemalże zbiegając się w jedną linię, a usta zaciskały się mocno. Zagryzł je prawie do krwi, by nie jęknąć z bólu, który nagle wstrząsnął nim ostrym dreszczem. Siedzący przed nim na twardym krześle młody człowiek pewnie pomyślał, że to obrzydzenie, bo wzdrygnął się i spuścił wzrok, smętnie patrząc się na gołą podłogę. Z własną matką, z własną matką, z własną matką. Urywane zdania dobywające się z ust mężczyzny - zupełnie przeciętnego: czysta krew, płowe włosy, regularne rysy twarzy wzbogacone o złamany nos - doprowadziły Avery'ego do czystego szoku. Nie było mu niedobrze, nie wymiotował, nie rwał sobie włosów z głowy, nie oceniał tego człowieka (który mógł chodzić wraz z nim do Hogwartu) jako degenerata. Nie miał go za zwyrodnialca, zboczeńca, ale... co miał mu powiedzieć? Po raz pierwszy w swej karierze zetknął się z czymś takim: zabrakło mu słów, jakie mógłby skierować do mężczyzny, który ukrył przystojną twarz w dłoniach i cicho łkał. Z żalu nad niemoralnym, nienormalnym pożądaniem przepalającym jego skórę i pulsującym w ciele.
Chciał go spytać, jak długo, czy są szczęśliwi, czy planują ucieczkę, wspólne życie. Zamiast tego milczał, tępo słuchając łkania, a potem kolejnych słów. Gorszych. Ciąża, dziecko, niechęć. Strach. Wątpliwości. Pytania o radę, o środki poronne, o sposób na pozbycie się balastu. Avery wyprostował się na krześle, w tym momencie przerywając zrozpaczony słowotok mężczyzny.
Dość - pokręcił głową, stanowczy, całkowicie opanowany, ponownie odległy. Znał to wyjątkowo z własnej autopsji. Nie mógł podzielić się doświadczeniami rodzicielstwa, ale mógł zrobić coś innego. Uratować dziecko, dziecko takie jak Julienne, zrodzone z podobnej miłości. Nawet w chwilach tak skrajnego zdziwienia, nie dopuszczał do siebie myśli, bo ktoś spośród śmiertelników sięgnął po to, co stworzył z Laidan.
Cicho, lecz ostro zrugał mężczyznę. Wysunął argument Azkabanu. Nie za spółkowanie z własną matką a za rozważanie uśmiercenia jeszcze nienarodzonego dziecka. I chyba odniósł sukces, bo blondyn od przerażenia przeszedł w dziwny stan euforii. Może potrzebował odwagi, by zmierzyć się z tym brzemieniem? On sam to pamiętał doskonale: jemu nie brakło tej brawury. Avery zapewnił mężczyznę o swej dyskrecji. Tajemnica lekarska zazwyczaj będąca niewygodnym brzemieniem stała się idealną wymówką. Pacjent nie popełnił przestępstwa - występek przeciw etyce nie został jeszcze objęty sankcją. Samael słabo dyktował mu swe rady. Zadbać o komfort matki, zająć się nią należycie, stworzyć pozory legalnej ciąży. Czy kobieta ma partnera? Ma. Świetnie. Zatroszczysz się o swoje r o d z e ń s t w o, prawda? Tak.
Był uspokojony i uspokoił także roztrzęsionego Edypa. Pomógł mu. Dla porządku wypisał kwit na odebranie eliksiru uspokajającego. Niewielka dawka, jest pan zdrowy; tak powiedział, wskazując mu drzwi. A gdy mężczyzna wyszedł, Avery otarł wilgotne oczy, narzucił płaszcz i opuścił szpital, oznajmiając że potrzebuje chwili wytchnienia.
|zt
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
|27.03.1956
Sala numer jeden była pusta. Patrzył i patrzył ze zdziwieniem na twarzy, ale nadal nie widział tego, co miało się w niej znajdować: pacjentów.
- Jak to możliwe? - podparty pod boki odwrócił się do stłoczonych w drzwiach pozostałych trzech stażystów (same świeżynki) i strzelił w nich pytaniem. Ci tylko popatrzyli po sobie i kręcąc głowami zaczęli coś mamrotać. Selwyn odwrócił się do nich na powrót plecami i przeszedł pomiędzy łóżkami, kręcąc z niedowierzaniem głową. Zaraz też ze zrezygnowaniem przejechał dłonią po twarzy i rzucił swoim towarzyszom zmęczone spojrzenie.
- Lećcie na parter i upewnijcie się, że nie wyszły ze szpitala - rzucił, a ledwie skończył mówić tych trzech już nie było. Miał teraz posłuch, jako że praktycznie od miesiąca już był mianowanym przydupasem samego ordynatora Avery'ego. A swoją drogą, jakim cudem trójka młodych, niby inteligentnych facetów nie zauważyła, że z oddziału wychodzą trzy czarownice, średnia wieku sto dwadzieścia dwa lata? Przecież Samael rozerwie ich na strzępy jak się dowie.
Westchnął i przysiadł na jednym z łóżek, dumając co też właściwie musiało się stać, żeby kobiety w ogóle wstały z posłań. Ile to razy przecież okazywało się, że "nie były w stanie wstać na siusiu" i musieli ochoczo wziąć się do tego, by babcie i materace doprowadzić do porządku. Czasem bez użycia różdżek, na czego samo wspomnienie przeszedł go dreszcz obrzydzenia. Zły dotyk boli całe życie. Miał wrażenie, że te wiedźmy chyba mają jakąś dziką rozrywkę w dokładaniu im problemów. Oprócz tego bardzo lubiły głośno obgadywać wszystkich pracowników oddziału - głośno pewnie dlatego, że wszystkie trzy były głuche jak te przysłowiowe pniaki. Westchnął i jeszcze raz rozejrzał się po sali, gdy nagle drzwi z impetem się otworzyły. Stał w nich jeden z młodzików, wyraźnie zdenerwowany. Oddychał szybko, najprawdopodobniej wrócił do sali biegiem aż z parteru. Otworzył usta jak ryba, jeden raz, drugi, przy trzecim Selwyn cmoknął ze zirytowania.
- Mówże - ponaglił i wtedy w końcu z urywanej relacji dowiedział się, co też takiego się działo. P-przyjęcie. Aurorka na szkoleniu, si-silny Confundus. Baa-ardzo. Utrata pamięci, ordynator s-stwierdził, że to dla ciebie właściwa. Robota. Hipnoza. Wy-ykaż się, Selwyn. Alexander zacisnął usta. Wiedział, że miał kwalifikacje do odzyskiwania pamięci - pierwszy raz jednak oficjalnie dostał pacjenta. Znaczy się, formalnie na pewno była przypisana Avery'emu, ale jak to bywało, dostała się stażyście. Naprawdę musiał się teraz wykazać.
- Dobra. Daj te akta i wracaj na parter szukać tych trzech starowin. A, po drodze zahacz o dyżurkę pielęgniarską i powiedz, żeby nikt tu nie wchodził dopóki nie skończę. Nikt nie może przeszkadzać - dodał, z nosem już w teczce. Szybki opis sporządzony przez wezwane pogotowie (poznawał pismo Margo?), metryka pacjentki. Poczuł ucisk w gardle, gdy spojrzał na dołączone zdjęcie, a na jego policzkach najprawdopodobniej wykwitł delikatny rumieniec wstydu. Cóż, przeszłość to przeszłość, nie zmieni jej, a sprzeczka w Ministerstwie nie może przekreślić jego dzisiejszego zadania. Zatrzasnął dokumentację, gdy na salę na magicznych noszach wleciała pacjentka, o błędnym, zdezorientowanym spojrzeniu. Zaraz była już na łóżku, a poza ich dwójką nie znajdował się na sali nikt. Uśmiechnął się i zbliżył do dziewczyny, powoli. Obserwowała go.
- Josephine? Tak masz na imię, prawda? Kiwnij proszę głową, jeżeli tak - powiedział wyraźnie, starając wybadać się, jak źle było.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Sala numer jeden była pusta. Patrzył i patrzył ze zdziwieniem na twarzy, ale nadal nie widział tego, co miało się w niej znajdować: pacjentów.
- Jak to możliwe? - podparty pod boki odwrócił się do stłoczonych w drzwiach pozostałych trzech stażystów (same świeżynki) i strzelił w nich pytaniem. Ci tylko popatrzyli po sobie i kręcąc głowami zaczęli coś mamrotać. Selwyn odwrócił się do nich na powrót plecami i przeszedł pomiędzy łóżkami, kręcąc z niedowierzaniem głową. Zaraz też ze zrezygnowaniem przejechał dłonią po twarzy i rzucił swoim towarzyszom zmęczone spojrzenie.
- Lećcie na parter i upewnijcie się, że nie wyszły ze szpitala - rzucił, a ledwie skończył mówić tych trzech już nie było. Miał teraz posłuch, jako że praktycznie od miesiąca już był mianowanym przydupasem samego ordynatora Avery'ego. A swoją drogą, jakim cudem trójka młodych, niby inteligentnych facetów nie zauważyła, że z oddziału wychodzą trzy czarownice, średnia wieku sto dwadzieścia dwa lata? Przecież Samael rozerwie ich na strzępy jak się dowie.
Westchnął i przysiadł na jednym z łóżek, dumając co też właściwie musiało się stać, żeby kobiety w ogóle wstały z posłań. Ile to razy przecież okazywało się, że "nie były w stanie wstać na siusiu" i musieli ochoczo wziąć się do tego, by babcie i materace doprowadzić do porządku. Czasem bez użycia różdżek, na czego samo wspomnienie przeszedł go dreszcz obrzydzenia. Zły dotyk boli całe życie. Miał wrażenie, że te wiedźmy chyba mają jakąś dziką rozrywkę w dokładaniu im problemów. Oprócz tego bardzo lubiły głośno obgadywać wszystkich pracowników oddziału - głośno pewnie dlatego, że wszystkie trzy były głuche jak te przysłowiowe pniaki. Westchnął i jeszcze raz rozejrzał się po sali, gdy nagle drzwi z impetem się otworzyły. Stał w nich jeden z młodzików, wyraźnie zdenerwowany. Oddychał szybko, najprawdopodobniej wrócił do sali biegiem aż z parteru. Otworzył usta jak ryba, jeden raz, drugi, przy trzecim Selwyn cmoknął ze zirytowania.
- Mówże - ponaglił i wtedy w końcu z urywanej relacji dowiedział się, co też takiego się działo. P-przyjęcie. Aurorka na szkoleniu, si-silny Confundus. Baa-ardzo. Utrata pamięci, ordynator s-stwierdził, że to dla ciebie właściwa. Robota. Hipnoza. Wy-ykaż się, Selwyn. Alexander zacisnął usta. Wiedział, że miał kwalifikacje do odzyskiwania pamięci - pierwszy raz jednak oficjalnie dostał pacjenta. Znaczy się, formalnie na pewno była przypisana Avery'emu, ale jak to bywało, dostała się stażyście. Naprawdę musiał się teraz wykazać.
- Dobra. Daj te akta i wracaj na parter szukać tych trzech starowin. A, po drodze zahacz o dyżurkę pielęgniarską i powiedz, żeby nikt tu nie wchodził dopóki nie skończę. Nikt nie może przeszkadzać - dodał, z nosem już w teczce. Szybki opis sporządzony przez wezwane pogotowie (poznawał pismo Margo?), metryka pacjentki. Poczuł ucisk w gardle, gdy spojrzał na dołączone zdjęcie, a na jego policzkach najprawdopodobniej wykwitł delikatny rumieniec wstydu. Cóż, przeszłość to przeszłość, nie zmieni jej, a sprzeczka w Ministerstwie nie może przekreślić jego dzisiejszego zadania. Zatrzasnął dokumentację, gdy na salę na magicznych noszach wleciała pacjentka, o błędnym, zdezorientowanym spojrzeniu. Zaraz była już na łóżku, a poza ich dwójką nie znajdował się na sali nikt. Uśmiechnął się i zbliżył do dziewczyny, powoli. Obserwowała go.
- Josephine? Tak masz na imię, prawda? Kiwnij proszę głową, jeżeli tak - powiedział wyraźnie, starając wybadać się, jak źle było.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Alexander Selwyn dnia 16.02.17 20:49, w całości zmieniany 2 razy
Dzień jak co dzień? Zdecydowanie nie dzisiaj. Rzadko wychodziła na patrole, zaledwie kilka razy w miesiącu, nie śniła o przyuczeniu do faktycznych, bardziej wymagających akcji. Na to przyjdzie czas, nie chciała przecież oberwać pierwszym lepszym zaklęciem. Okolicznościowe pościgi za osobami, które dopiero stawiały kroki w dziedzinie czarnej magii stanowiły doskonałą praktykę; wymagały też o wiele więcej umiejętności niż to, co wyniosła z Hogwartu, dlatego dzień w dzień ćwiczyła – na kursie i na manekinach. Nadszarpnęła nawet zawartość własnej sakiewki, by przyozdobić swój niebieski pokój w figurę, która drastycznie gryzła się ze stylem wnętrza – stelaż starego wieszaka przyozdobiła o przypadkową poduszkę, do której doczepiła uchwyt mający na celu utrzymywać starą różdżkę, która za młodu należała do jej matki. Długo musiała gryźć się z myślami, posądzając samą siebie o profanacje pamiątki; jednak cel uświęcał środki, których de facto nie miała na wydanie u Ollivanderów ponad pół tuzina galeonów na przedmiot zbędny. Ćwiczenia w wolnym czasie – którego miała zatrważająco mało – przynosiły stopniowe efekty. Niestety, zanim opanowała do perfekcji zaklęcie transmutujące w królika, musiała uporać się z rozdrażnieniem pani Dubblepax, gdy jeden z czarów roztrzaskał okno. W taki sposób, oczywiście niespecjalnie, przypomniała sobie Reparo pod groźbą konfiskacji manekina.
Czar, który miał doprawić zbiegowi ogonek niczym pomponik, przemknął tuż nad jego ramieniem. Rzucanie skutecznych zaklęć zbyt rzadko miało wiele wspólnego z celnymi zaklęciami z odwrotną proporcjonalnością dla uciekających. Podejrzana gnida (pani Dubblepax na pewno zadziwiłaby się, skąd ona, panienka z dobrego domu zna takie słownictwo…), którą chciała wraz z Presleyem wyrywczo skontrolować, posłała w jej kierunku zaklęcie paraliżujące. Na nic więcej cię nie stać? – pomyślała kpiąco, gdy uchyliła się przed urokiem. Tyle jednak wystarczyło, by mężczyzna zniknął w jednej z portowych, mocno opustoszałych uliczek.
Może zbytnio skoncentrowała się na tym, by go dorwać, może… Na następny raz będzie o tym wszystkim pamiętać – o ironio! Będzie tak, jeśli tylko dostanie od Percivala raport obrazujący całą sytuację, która skończyła się pobytem w szpitalu. Podstawowy błąd aurora – zachować ostrożność za wyłaniania się z zakrętu. Jak mogła być tak nieostrożna! Nie spodziewała cieczy, która wytrąciła ją z równowagi. Naturalnie tam była, czy może uciekinier rozbił flakonik? Zamachała tylko rozpaczliwie rękoma niczym postaci z kreskówek dla dzieci, które za młodu oglądała wraz z Beniem i Gideonem w kinie wujka. Szczęśliwie udało się jej nawet chwycić czegoś, by nie upaść z hukiem na nierówną kostkę. Cóż z tego, gdy sekundę później rozluźniła uchwyt rażona zaklęciem. Lot zgodnie z prawami grawitacji wydawał się długi, zbyt długi, niczym zawieszenie w pustce; może lepiej, że nie była świadoma rzeczywistości, gdy uderzyła głową w bruk.
Migawki obrazów, zamglonych, pourywanych, których sensu nie potrafiła odnaleźć. Jasne światło dostające się do źrenic przez lekko uchylone powieki. I ból głowy, jakby coś w uderzyła. Jednak nic nie równało się z dezorientacją, przyćmiewającą cały ból. Nie wiedziała, gdzie się znajduje, gdzie jest przenoszona – do tego faktu doszła, gdy część jej mózgu uwolniła się z pod fali paniki i zaczęła analizować. Chyba podali jej też jakieś leki, pewnie uspokajające – czyżby szarpała się z jednym z medyków? Nie wiedziała jednak, po co byli jej potrzebni... Och, na Merlina, co robiła w głuchą noc na jakiejś podejrzanej ulicy, której nie znała? Przecież doprowadziłaby mamę do ataku duszności! Czyżby została uprowadzona, a ci mężczyźni chcą jej pomóc? A może, to właśnie jeden z porywaczy? Przez mgłę zapomnienia skojarzyła ból knykci z uderzeniem osobnika w szczękę. Dawny ból? A może pojawił się dopiero przed chwilą? Nie miała pewności. Teraz jednak znajdowała się w jakimś budynku – jasne światło oślepiało, a zapach sprawiał, że marszczyła nos. Szpital? Może. Oby. W końcu, nagle, straciła całe siły do walki. Minęła godzina, przynajmniej w jej mniemaniu, zanim głosy, słyszalne niczym z pod wody, ponownie nabrały na sile. …akta… trzech starowin… dyżurkę… i powiedz… wchodził dopóki[…] skończę… nie może przeszkadzać. Bezsensu. Im bardziej pragnęła zrozumieć słowa, tym mniej wyłapywała z nich sensu. Niepokojący wydawał się fakt, że ktoś chciał skończyć, bez przeszkadzania. Skończyć co? Skończyć z nią? Całą swoją energię skupiła na podniesieniu się na łokciach, by oświadczyć, że to niepotrzebne, wróci przecież grzecznie do domu i o wszystkim zapomni. Gideonowi nie piśnie ani słówka, na mądrości Morgany, nikomu nic nie powie, jeśli wróci do domu! Jednak próba podniesienia zakończyła się na szybkim opadnięciem na materac, pojawieniem się mroczków przed oczami i uczucia… Jakby ponownie oberwała w głowę. Dlaczego on jej to robi? Znęca się nad nią… I teraz, z wielkim trudem musi pokonywać mdłości. A słowa… Och, psidwacze kostki, jakie słowa? Raczej dźwięk przywodzący na myśl zawodzenie leleka wróżebnika. Czyżby znakomity magizoolog, Gulliver Pokeby, się pomylił i jednak takie odgłosy miały wróżyć śmierć? Ktoś ją zmienił w ptaka? Dlaczego nie potrafiła nic powiedzieć?
Josephine?
Ktoś ją wołał – jak z pod tafli wody. Josephine, tak właśnie, to ona. Była tego pewna. Czego od niej chciał? Musi się o tym przekonać, jednak żadne słowa nie wchodziły w grę. Zacisnęła więc tylko usta, przełykając ślinę, która wcale nie smakowała dobrze. Krew. Przy uderzeniu musiała uszkodzić sobie tkanki. Koniec końców zamknęła oczy, by kiwnąć lekko głową. Miała nadzieję, że w taki sposób świat wokół niej stanie się bardziej stabilny.
Czar, który miał doprawić zbiegowi ogonek niczym pomponik, przemknął tuż nad jego ramieniem. Rzucanie skutecznych zaklęć zbyt rzadko miało wiele wspólnego z celnymi zaklęciami z odwrotną proporcjonalnością dla uciekających. Podejrzana gnida (pani Dubblepax na pewno zadziwiłaby się, skąd ona, panienka z dobrego domu zna takie słownictwo…), którą chciała wraz z Presleyem wyrywczo skontrolować, posłała w jej kierunku zaklęcie paraliżujące. Na nic więcej cię nie stać? – pomyślała kpiąco, gdy uchyliła się przed urokiem. Tyle jednak wystarczyło, by mężczyzna zniknął w jednej z portowych, mocno opustoszałych uliczek.
Może zbytnio skoncentrowała się na tym, by go dorwać, może… Na następny raz będzie o tym wszystkim pamiętać – o ironio! Będzie tak, jeśli tylko dostanie od Percivala raport obrazujący całą sytuację, która skończyła się pobytem w szpitalu. Podstawowy błąd aurora – zachować ostrożność za wyłaniania się z zakrętu. Jak mogła być tak nieostrożna! Nie spodziewała cieczy, która wytrąciła ją z równowagi. Naturalnie tam była, czy może uciekinier rozbił flakonik? Zamachała tylko rozpaczliwie rękoma niczym postaci z kreskówek dla dzieci, które za młodu oglądała wraz z Beniem i Gideonem w kinie wujka. Szczęśliwie udało się jej nawet chwycić czegoś, by nie upaść z hukiem na nierówną kostkę. Cóż z tego, gdy sekundę później rozluźniła uchwyt rażona zaklęciem. Lot zgodnie z prawami grawitacji wydawał się długi, zbyt długi, niczym zawieszenie w pustce; może lepiej, że nie była świadoma rzeczywistości, gdy uderzyła głową w bruk.
Migawki obrazów, zamglonych, pourywanych, których sensu nie potrafiła odnaleźć. Jasne światło dostające się do źrenic przez lekko uchylone powieki. I ból głowy, jakby coś w uderzyła. Jednak nic nie równało się z dezorientacją, przyćmiewającą cały ból. Nie wiedziała, gdzie się znajduje, gdzie jest przenoszona – do tego faktu doszła, gdy część jej mózgu uwolniła się z pod fali paniki i zaczęła analizować. Chyba podali jej też jakieś leki, pewnie uspokajające – czyżby szarpała się z jednym z medyków? Nie wiedziała jednak, po co byli jej potrzebni... Och, na Merlina, co robiła w głuchą noc na jakiejś podejrzanej ulicy, której nie znała? Przecież doprowadziłaby mamę do ataku duszności! Czyżby została uprowadzona, a ci mężczyźni chcą jej pomóc? A może, to właśnie jeden z porywaczy? Przez mgłę zapomnienia skojarzyła ból knykci z uderzeniem osobnika w szczękę. Dawny ból? A może pojawił się dopiero przed chwilą? Nie miała pewności. Teraz jednak znajdowała się w jakimś budynku – jasne światło oślepiało, a zapach sprawiał, że marszczyła nos. Szpital? Może. Oby. W końcu, nagle, straciła całe siły do walki. Minęła godzina, przynajmniej w jej mniemaniu, zanim głosy, słyszalne niczym z pod wody, ponownie nabrały na sile. …akta… trzech starowin… dyżurkę… i powiedz… wchodził dopóki[…] skończę… nie może przeszkadzać. Bezsensu. Im bardziej pragnęła zrozumieć słowa, tym mniej wyłapywała z nich sensu. Niepokojący wydawał się fakt, że ktoś chciał skończyć, bez przeszkadzania. Skończyć co? Skończyć z nią? Całą swoją energię skupiła na podniesieniu się na łokciach, by oświadczyć, że to niepotrzebne, wróci przecież grzecznie do domu i o wszystkim zapomni. Gideonowi nie piśnie ani słówka, na mądrości Morgany, nikomu nic nie powie, jeśli wróci do domu! Jednak próba podniesienia zakończyła się na szybkim opadnięciem na materac, pojawieniem się mroczków przed oczami i uczucia… Jakby ponownie oberwała w głowę. Dlaczego on jej to robi? Znęca się nad nią… I teraz, z wielkim trudem musi pokonywać mdłości. A słowa… Och, psidwacze kostki, jakie słowa? Raczej dźwięk przywodzący na myśl zawodzenie leleka wróżebnika. Czyżby znakomity magizoolog, Gulliver Pokeby, się pomylił i jednak takie odgłosy miały wróżyć śmierć? Ktoś ją zmienił w ptaka? Dlaczego nie potrafiła nic powiedzieć?
Josephine?
Ktoś ją wołał – jak z pod tafli wody. Josephine, tak właśnie, to ona. Była tego pewna. Czego od niej chciał? Musi się o tym przekonać, jednak żadne słowa nie wchodziły w grę. Zacisnęła więc tylko usta, przełykając ślinę, która wcale nie smakowała dobrze. Krew. Przy uderzeniu musiała uszkodzić sobie tkanki. Koniec końców zamknęła oczy, by kiwnąć lekko głową. Miała nadzieję, że w taki sposób świat wokół niej stanie się bardziej stabilny.
Josephine Fenwick
Zawód : przyszła aurorka
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
W całym magicznym świecie gasną światła. Nie ujrzymy ich już za naszego życia.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Patrzył na kobietę niczym sęp obserwujący pełznącego po pustyni człowieka. Nie wypatrywał jednak oznak końca powolnego procesu umierania, a tych świadczących o dotarciu do Josephine dźwięku jego głosu i treści wypowiadanych słów. Po chwili, która wydawała się być wiecznością stało się: z zaciśniętymi oczyma pokiwała głową, a Alexander cichutko wypuścił z małą ulgą powietrze. Sięgnął długa ręką po stojące przy łóżku krzesełko i przestawił je w odrobinę inny sposób, tak by znaleźć się bliżej łóżka zajmowanego przez młodą, niedoszłą aurorkę. Usiadł, raz zamknął i otworzył usta, nie będąc zdecydowanym tak do końca co dokładnie chciałby powiedzieć. Jakoś gdy przyglądał się z boku nagłym wypadkom, albo gdy znajdował się przy nim Samael czy inny magipsychiatra czuł, że posiada w razie czego bufor bezpieczeństwa. I w pewien sposób jakoś zawsze znajdował odpowiednie wyrażenia właśnie wtedy, gdy ktoś mu się przypatrywał, choć przeważnie obecność nauczycieli wpływa na adeptów raczej odwrotnie, nie ważne w jakiej dziedzinie.
Chciał najpierw ułożyć teczkę z dokumentami na kolanach, ale zmarszczył czoło i jednak umiejscowił ją na metalowej szpitalnej szafce. Zaplótł ze sobą palce i w końcu znów się odezwał, gdy poczuł się na to gotowy.
- Jesteś już bezpieczna. Nic ci przy mnie nie grozi - powiedział, a zabrzmiało to w pewien sposób boleśnie dla młodego uzdrowiciela. Nietrudno było mu doprawić prostym dwóm zdaniom znaczenie bardziej prywatne, dotyczące jego życia. Jak szybko jednak pojawiły się takie myśli, tak też prędko je odsunął gdzieś w daleki kąt swojego umysłu - teraz liczyło się tylko dobro jego pacjentki. Trochę abstrakcyjne, w dalszym ciągu, ale musiał zacząć się oswajać z obecnością takich myśli oraz faktami, z których wynikały.
- Możesz już położyć się wygodnie i spróbować rozluźnić. Ale powolutku, nic na siłę. Może zaczniemy od prawej nogi, hm? - zapytał, brzmiąc nie inaczej niż ciepło, spokojnie, a w jego tonie dało się dosłyszeć ten delikatny uśmiech, który błąkał się na jego ustach. Należało wyrobić w Josie (czyż to nie urocze zdrobnienie?) poczucie bezpieczeństwa. Pierwszym krokiem było doprowadzenie ją do stanu, w którym nie będzie bała się otworzyć oczu. Jak już oswoi się z pomieszczeniem, a on pokrótce wytłumaczy jej co się stało, będzie mógł spróbować przejść do bardziej wnikliwych pytań w celu wybadania, ile panna Fenwick pamiętała. W pewnym sensie zaśmiał się w duchu uświadamiając sobie, że miano, które nosiła po ojcu stanowiło również imię nestora jego rodu. Zauważał dość często zbiegi okoliczności, mniej lub bardziej znaczące, ot taka przypadłość nadmiernego kojarzenia.
Nie miał teraz jednak czasu tego wszystkiego roztrząsać - błyskawicznie wrócił myślami do tu i teraz, ponownie się odzywając.
- Czy spróbowałabyś najpierw rozprostować, a później ułożyć luźno tę wspomnianą prawą nogę? Wydaje mi się, że poczujesz się wtedy lepiej. Chyba, że wolisz lewą - zdania zawisły w powietrzu, rozsiewając wokoło swoją magiczną moc sugestii: panujesz nad sytuacją całkowicie, możesz zrobić cokolwiek; zobacz, jak przyjemnie, gdy nie jesteś cała spięta!
Chciał najpierw ułożyć teczkę z dokumentami na kolanach, ale zmarszczył czoło i jednak umiejscowił ją na metalowej szpitalnej szafce. Zaplótł ze sobą palce i w końcu znów się odezwał, gdy poczuł się na to gotowy.
- Jesteś już bezpieczna. Nic ci przy mnie nie grozi - powiedział, a zabrzmiało to w pewien sposób boleśnie dla młodego uzdrowiciela. Nietrudno było mu doprawić prostym dwóm zdaniom znaczenie bardziej prywatne, dotyczące jego życia. Jak szybko jednak pojawiły się takie myśli, tak też prędko je odsunął gdzieś w daleki kąt swojego umysłu - teraz liczyło się tylko dobro jego pacjentki. Trochę abstrakcyjne, w dalszym ciągu, ale musiał zacząć się oswajać z obecnością takich myśli oraz faktami, z których wynikały.
- Możesz już położyć się wygodnie i spróbować rozluźnić. Ale powolutku, nic na siłę. Może zaczniemy od prawej nogi, hm? - zapytał, brzmiąc nie inaczej niż ciepło, spokojnie, a w jego tonie dało się dosłyszeć ten delikatny uśmiech, który błąkał się na jego ustach. Należało wyrobić w Josie (czyż to nie urocze zdrobnienie?) poczucie bezpieczeństwa. Pierwszym krokiem było doprowadzenie ją do stanu, w którym nie będzie bała się otworzyć oczu. Jak już oswoi się z pomieszczeniem, a on pokrótce wytłumaczy jej co się stało, będzie mógł spróbować przejść do bardziej wnikliwych pytań w celu wybadania, ile panna Fenwick pamiętała. W pewnym sensie zaśmiał się w duchu uświadamiając sobie, że miano, które nosiła po ojcu stanowiło również imię nestora jego rodu. Zauważał dość często zbiegi okoliczności, mniej lub bardziej znaczące, ot taka przypadłość nadmiernego kojarzenia.
Nie miał teraz jednak czasu tego wszystkiego roztrząsać - błyskawicznie wrócił myślami do tu i teraz, ponownie się odzywając.
- Czy spróbowałabyś najpierw rozprostować, a później ułożyć luźno tę wspomnianą prawą nogę? Wydaje mi się, że poczujesz się wtedy lepiej. Chyba, że wolisz lewą - zdania zawisły w powietrzu, rozsiewając wokoło swoją magiczną moc sugestii: panujesz nad sytuacją całkowicie, możesz zrobić cokolwiek; zobacz, jak przyjemnie, gdy nie jesteś cała spięta!
Świat się kręcił, a ona spadała. Coraz szybciej i szybciej, i jednocześnie pewniej – głosy nie stanowiły już pourywanych strzępów wypowiedzi. Ktoś do niej mówił, głosem pewnym, ciepłym, troskliwym i uspokajającym. Czyli nie umarła. Ani nie znalazła się w jakimś niebezpiecznym miejscu. O to mogła być pewna, jeśli tylko zaufa temu osobnikowi, którego sylwetka była mocno zamazana, tak jak i reszta sali. To nic dziwnego, skoro wszystko wiruje, a ona spada, to wszystko powinno być rozmazane. Spada mając go u boku. Gideon – jedno słowo dobitniejsze od krzyku, lecz nie głośniejsze od najdelikatniejszego szeptu. Przy nim była bezpieczna, to fakt równie niezaprzeczalny jak obecność Wielkiej Niedźwiedzicy na nocnym niebie. Przez chwilę się myli, wydaje jej się, że jest tuż obok, tuż u jej boku, tak jak zawsze. Dopiero po chwili orientuje się, że głos nie należy do niego, sylwetka także. Jej brat potrafił ją zamknąć w uścisku wielkich, niedźwiedzich ramion, a baryton był niższy, bardziej zachrypnięty. Na Merlina, jak bardzo chciałabym go usłyszeć, gdyby tutaj się pojawił, na pewno złapałby ją w porę, by uchronić przed upadkiem. Jednak ciche głosy podświadomości mówiły jej, że to wielce niedorzeczne – nie pojawi się, a ona nie powinna go wołać. Jednak nie mogła sobie przypomnieć, dlaczego. Może był zajęty pracą? Tym strasznie niebezpiecznym aurorowaniem – drżała o niego za każdym razem, kiedy znikał. Może spotykał się z Delphine? Pokazywał jej pierścionek, jaki wybrał dla swojej ukochanej Francuzki. Może jest zbyt zajęty przygotowywaniem do ślubu? Tak, gdy to się stanie, powinna dawać sobie bardziej radę bez niego.
Spadała. Nie mogło być inaczej, skoro powrót do rzeczywistości był równie przyjemny co mocne uderzenie w ziemię. Głos chciał by się rozluźniła. Czy pamięta jeszcze jak to się robi? Wspomnienia wracają, nieuporządkowane, wybrakowane. Stoi w uliczce, a potem opada na nią całun ciemności, odcinający jej pamięć.
Odruchowo chwyta go za nadgarstek. Zbyt mocno. Ile zapomniała? Co zapomniała poza tym momentem w uliczce. Zmierzchały. Czy wtedy nie powinna być w domu? Ostatnio chyba coraz częściej wychodziła po zachodzie słońca, bo… Wymagała tego praca. Lubił ją? Rozluźnia uścisk, tylko na chwilę, bo odnajduje jego dłoń. Chwyta ją, tym razem delikatniej, w końcu nie chce, by jedyna osoba, która obiecuje jej bezpieczeństwo po prostu zniknęła. I psidwacze kostki, to nie ważne, że go nie zna. W tej chwili ważne było tylko to, że jest obok i być może jest w stanie udzielić jej odpowiedzi na dręczące pytania. Zapełnić luki. To istotne, w tej chwili wręcz najważniejsze. Jednak on wciąż jest przy niej. Przemawia spokojnie, kojąco, by w końcu... Mógłby mówić tak do niej cały czas. - Nie odchodź… Daj mi moment – rozluźnia się, prawie że całkowicie. Pozwala niepokojowi odpłynąć, jednak wciąż potrzebuje czasu: na uspokojenie kołaczącego serca, unormowanie oddechu, otworzenie oczu i przyzwyczajenie go do jasności. Nie przeskoczy tego, nieważne jak bardzo by chciała. Co da jej zadawanie pytań, gdy nie może skupić się na otoczeniu, a co dopiero na samym sensie otrzymywanych odpowiedzi? Dłuższa chwila upływa nim wraca ostrość widzenia, ale nawet gdy się pojawia, wciąż leży spokojnie, patrząc się w punkt na popękanym suficie. - Co się stało? – nie miała wątpliwości co do tego miejsca. Szpital. Była już spokojniejsza, na tyle by zacząć zbierać pytania. Przeniosła wzrok na swojego towarzysza, którego… znała? Nie, to tylko wytwór chaotycznych obrazów, które dopiero co przelatywały, spadając wraz z nią. - Na Merlina, ja cię… Przepraszam bardzo – zmieszała się mocno, gdy zdała sobie sprawę, że naprawdę ściska jego dłoń. Obcej osoby. Natychmiast rozluźniła uścisk, chcąc ją cofnąć. Może tylko żałować, że nic już nie poradzi na napływającą krew, która zaróżowiła jej policzki.
Spadała. Nie mogło być inaczej, skoro powrót do rzeczywistości był równie przyjemny co mocne uderzenie w ziemię. Głos chciał by się rozluźniła. Czy pamięta jeszcze jak to się robi? Wspomnienia wracają, nieuporządkowane, wybrakowane. Stoi w uliczce, a potem opada na nią całun ciemności, odcinający jej pamięć.
Odruchowo chwyta go za nadgarstek. Zbyt mocno. Ile zapomniała? Co zapomniała poza tym momentem w uliczce. Zmierzchały. Czy wtedy nie powinna być w domu? Ostatnio chyba coraz częściej wychodziła po zachodzie słońca, bo… Wymagała tego praca. Lubił ją? Rozluźnia uścisk, tylko na chwilę, bo odnajduje jego dłoń. Chwyta ją, tym razem delikatniej, w końcu nie chce, by jedyna osoba, która obiecuje jej bezpieczeństwo po prostu zniknęła. I psidwacze kostki, to nie ważne, że go nie zna. W tej chwili ważne było tylko to, że jest obok i być może jest w stanie udzielić jej odpowiedzi na dręczące pytania. Zapełnić luki. To istotne, w tej chwili wręcz najważniejsze. Jednak on wciąż jest przy niej. Przemawia spokojnie, kojąco, by w końcu... Mógłby mówić tak do niej cały czas. - Nie odchodź… Daj mi moment – rozluźnia się, prawie że całkowicie. Pozwala niepokojowi odpłynąć, jednak wciąż potrzebuje czasu: na uspokojenie kołaczącego serca, unormowanie oddechu, otworzenie oczu i przyzwyczajenie go do jasności. Nie przeskoczy tego, nieważne jak bardzo by chciała. Co da jej zadawanie pytań, gdy nie może skupić się na otoczeniu, a co dopiero na samym sensie otrzymywanych odpowiedzi? Dłuższa chwila upływa nim wraca ostrość widzenia, ale nawet gdy się pojawia, wciąż leży spokojnie, patrząc się w punkt na popękanym suficie. - Co się stało? – nie miała wątpliwości co do tego miejsca. Szpital. Była już spokojniejsza, na tyle by zacząć zbierać pytania. Przeniosła wzrok na swojego towarzysza, którego… znała? Nie, to tylko wytwór chaotycznych obrazów, które dopiero co przelatywały, spadając wraz z nią. - Na Merlina, ja cię… Przepraszam bardzo – zmieszała się mocno, gdy zdała sobie sprawę, że naprawdę ściska jego dłoń. Obcej osoby. Natychmiast rozluźniła uścisk, chcąc ją cofnąć. Może tylko żałować, że nic już nie poradzi na napływającą krew, która zaróżowiła jej policzki.
Josephine Fenwick
Zawód : przyszła aurorka
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
W całym magicznym świecie gasną światła. Nie ujrzymy ich już za naszego życia.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Praca z ludźmi nigdy nie należała do tych zaliczanych do grona bezproblemowych. Zresztą, tematem na osobną debatę było, czy w ogóle jakikolwiek wykonywany zawód był możliwy do sklasyfikowania jako tylko i wyłącznie przyjemny. Punkt widzenia zmieniał się wraz z zajmowanym przez obserwatora punktem siedzenia, a w tym miejscu był pogrzebany pies dla jednoznacznego określenia tego parametru względem każdego zajęcia zarobkowego. Problem polegał w jego przypadku, czyli przypadku (prawie) magipsychiatry, na tym, że po pacjencie niestabilnym pod względem umysłowym można było spodziewać się dosłownie wszystkiego. Toteż nie powinien się zdziwić, gdy ręka kobiety wystrzeliła w bok, punkt zaczepienia dla pragnących dotyku palców znajdując na jego nadgarstku. Cóż, każdy wybór miał swoje konsekwencje - dla decyzji przyciągnięcia krzesła odrobinę bliżej łóżka było to odcięcie krążenia żylnego w dłoni. Zdziwił się jednak trochę, tym samym pozwalając jednej że swoich smukłych brwi wywędrować odrobinę wyżej na czoło. Nie wiedział jak dokładnie się z tym czuje, ale nie było mu to potrzebne w tym momencie. Jego zadaniem było zapewnić jak najdalej idące poczucie komfortu w tym ciężkim dla Josephine położeniu, toteż wymusił na samym sobie ruch wolnej ręki, którą nakrył tę drobniejszą, należącą do Josie, a następnie jął kciukiem kreślić delikatne kółka na jej gładkiej skórze. Merlinie, miał wrażenie, jakby to nie były jego ręce - tak obcy ostatnimi czasy stał mu się dotyk innych ludzi.
Palce kobiety ledwie po chwili rozluźniły uścisk, zamieniając ten popis godny małego boa dusiciela na dotyk o wiele delikatniejszy - co przyjął bądź co bądź z pewną ulgą, nadal jednak czując się nie do końca komfortowo, ale dobrze to ukrywał; a przynajmniej starał się jak najlepiej. Uniósł lekko prawy kącik ust, gdy Josephine zaczęła mamrotać.
- Masz cały czas, jaki potrzebujesz, nie musisz się spieszyć. Nigdzie się nie wybieram - zapewnił, nakreślając jeszcze jedno kółko na grzbiecie jej dłoni. Miały kolejne minuty, w czasie których Josephine kawałek po kawałku odzyskiwała świadomość i kontrolę tego, co się z nią działo. Niczym posąg siedział w tej samej pozycji, lekko uśmiechnięty i patrzył, jak otworzyła oczy i próbowała przyzwyczaić się do nowych bodźców, które napłynęły do jej umysłu. Z uwagą śledził każde drobne drgnięcie mięśnia na jej twarzy, każdy ruch źrenicy. Leżała tak przez chwilę lub dwie, po czym nieznacznie rozchyliła usta i odezwała się po raz drugi tego dnia. Cóż, tyle przynajmniej był w stanie jej powiedzieć, reszty będą musieli razem dociec.
- Przewróciłaś się - zaczął, nie chcąc od razu w jednym zdaniu zasypać zdezorientowanej kobiety gradem informacji. Zresztą, i tak nie dane mu było kontynuować, bo u Josie wraz z pojęciem tego, co robi ze swoją ręką, nastało wielkie poruszenie. Alexander od razu odsunął tę dłoń, przy której pomocy nakreślał kciukiem koła na jej skórze, a także rozluźnił chwyt drugiej, nie zrywając jednak kontaktu fizycznego, decyzję pozostawiając do podjęcia właśnie jej. - Nic się nie stało, naprawdę. Jeżeli w jakikolwiek sposób ci to pomaga i czujesz się dzięki temu lepiej to nie musisz cofać ręki, spokojnie. Nie stresuj się - uśmiechnął się na koniec, chcąc zapewnić Josie, że był tu tylko i wyłącznie po to, by jej pomóc. Parę lat temu nie spodziewał by się, że w takim stopniu opanuje te wszystkie psychologiczne sposoby pracy z pacjentem, iż zaczną one przesiąkać go do cna i wchodzić w krew. Oswoił się już z dotykiem jej dłoni i faktycznie przestał on mu wadzić i wywoływać poczucie dyskomfortu - teraz naprawdę nie czuł różnicy. Może by poczuł, gdyby ją cofnęła.
Spotkał się z nią spojrzeniem i dalej mówił, tak samo spokojnym i ciepłym głosem.
- Pamiętasz coś przed tym, gdy się tu znalazłaś? Jest to bardzo ważne, Josephine - położył nacisk na przymiotnik, delikatnie poważniejąc na twarzy. Musiał bardzo dobrze dopasowywać do siebie swoją mowę ciała i ton głosu, by nie wysłać biednej dziewczynie jakichkolwiek dwuznacznych sygnałów - te bowiem tylko by ją jeszcze bardziej zdezorientowały.
Palce kobiety ledwie po chwili rozluźniły uścisk, zamieniając ten popis godny małego boa dusiciela na dotyk o wiele delikatniejszy - co przyjął bądź co bądź z pewną ulgą, nadal jednak czując się nie do końca komfortowo, ale dobrze to ukrywał; a przynajmniej starał się jak najlepiej. Uniósł lekko prawy kącik ust, gdy Josephine zaczęła mamrotać.
- Masz cały czas, jaki potrzebujesz, nie musisz się spieszyć. Nigdzie się nie wybieram - zapewnił, nakreślając jeszcze jedno kółko na grzbiecie jej dłoni. Miały kolejne minuty, w czasie których Josephine kawałek po kawałku odzyskiwała świadomość i kontrolę tego, co się z nią działo. Niczym posąg siedział w tej samej pozycji, lekko uśmiechnięty i patrzył, jak otworzyła oczy i próbowała przyzwyczaić się do nowych bodźców, które napłynęły do jej umysłu. Z uwagą śledził każde drobne drgnięcie mięśnia na jej twarzy, każdy ruch źrenicy. Leżała tak przez chwilę lub dwie, po czym nieznacznie rozchyliła usta i odezwała się po raz drugi tego dnia. Cóż, tyle przynajmniej był w stanie jej powiedzieć, reszty będą musieli razem dociec.
- Przewróciłaś się - zaczął, nie chcąc od razu w jednym zdaniu zasypać zdezorientowanej kobiety gradem informacji. Zresztą, i tak nie dane mu było kontynuować, bo u Josie wraz z pojęciem tego, co robi ze swoją ręką, nastało wielkie poruszenie. Alexander od razu odsunął tę dłoń, przy której pomocy nakreślał kciukiem koła na jej skórze, a także rozluźnił chwyt drugiej, nie zrywając jednak kontaktu fizycznego, decyzję pozostawiając do podjęcia właśnie jej. - Nic się nie stało, naprawdę. Jeżeli w jakikolwiek sposób ci to pomaga i czujesz się dzięki temu lepiej to nie musisz cofać ręki, spokojnie. Nie stresuj się - uśmiechnął się na koniec, chcąc zapewnić Josie, że był tu tylko i wyłącznie po to, by jej pomóc. Parę lat temu nie spodziewał by się, że w takim stopniu opanuje te wszystkie psychologiczne sposoby pracy z pacjentem, iż zaczną one przesiąkać go do cna i wchodzić w krew. Oswoił się już z dotykiem jej dłoni i faktycznie przestał on mu wadzić i wywoływać poczucie dyskomfortu - teraz naprawdę nie czuł różnicy. Może by poczuł, gdyby ją cofnęła.
Spotkał się z nią spojrzeniem i dalej mówił, tak samo spokojnym i ciepłym głosem.
- Pamiętasz coś przed tym, gdy się tu znalazłaś? Jest to bardzo ważne, Josephine - położył nacisk na przymiotnik, delikatnie poważniejąc na twarzy. Musiał bardzo dobrze dopasowywać do siebie swoją mowę ciała i ton głosu, by nie wysłać biednej dziewczynie jakichkolwiek dwuznacznych sygnałów - te bowiem tylko by ją jeszcze bardziej zdezorientowały.
Delikatnie cofnęła dłoni, chociaż w początkowym zamiarze chciała ją jak najszybciej wyszarpać. Słowa mężczyzny podziałały, przynajmniej nie czuła się całkowicie głupio ze swoją biernością. Jednak teraz nie była na nią pora, teraz musiała sobie przypomnieć, co się stało. Sam uzdrowiciel właśnie to zasugerował. Historyjkę o upadku nie wzięła nawet pod uwagę – nie przewracała się tak łatwo, a na pewno nie tak bardzo, by trafić do szpitala. Musiała się skupić. Paznokcie uwolnionej dłoni wbiła we wnętrze drugiej, by odrobiną bólu otrzeźwić mózg. Myśl, Josephine, myśl! Powrócił obraz rozsuwających się drzwi windy – ciężkich, pozłacanych… Znała na pamięć dźwięk rozsuwanych krat, wnętrze dusznego, wiecznie przyciasnego pudełka... Łopot ptasich skrzydeł… Chyba jakiś pracownik potrącił ją w ramię… jednak wątpiła, by ten stan skonfundowania był spowodowany tym nic nieznaczącym szturchnięciem. A potem nic. Czarna dziura. Im bardziej próbowała się przez nią przebić, tym czuła się gorzej. Czerń zawirowała, a w gardle poczuła smak napływającej żółci. Taką ceną okrojony był ten ponadprzeciętny wysiłek. Nie mogła zrobić nic innego jak w końcu się poddać… Pokonana przez własne ciało, opadła na poduszkę, która w tej chwili wydawała się niesamowicie miękka. Na Merlina, była w Mungu, poznanie zawirowań drogi, która doprowadziła ją do szpitalnego łóżka, nie stanowiło aż takiego priorytetu.
Wymamrotała, że nic jej nie jest. Potrzebowała po prostu odrobiny spokoju na uspokojenie oddechu, pokonanie zimnych potów, które dreszczami wstrząsnęły jej ciałem. Kolejne minuty upłynęły na odzyskaniu stabilizacji – chyba w jej błędniku musiało się coś mocno pomieszać, skoro odczuwa aż takie zawroty głowy. Jednak one mijały, gdy tylko leżała spokojnie. Porządna dawka snu i powinna stanąć na nogi. O wiele gorszym mankamentem były wspomnienia – ich braki, prześwity i zamieszanie, w którym nie potrafiła się do końca odnaleźć. Jednak spokój tego mężczyzny, jej jedynego towarzysza, działał kojąco. Był uzdrowicielem, na pewno uda mu się cofnąć efekt tego, co zaszkodziło. Odwróciła głowę w jego kierunku, by odnaleźć tam potwierdzenie swoich teorii, oparcie w chwili, gdy po upadku po raz kolejny próbowała stanąć na nogach. Był to też sposób na przyjrzenie się mężczyźnie – jego blond włosy zawijały się w loki, z wyglądu podobnie miękkie jak u dziecka. Przy delikatnym uśmiechu pojawiały się delikatne zmarszczki wokół intensywnie niebieskich oczu, dokładnie jak u osób, które z radością żyją na co dzień. Całość zaburzyło jednak zmęczenie, którego nie dało się zamaskować nawet najbardziej uspokajającym wyrazem twarzy. Jakby… Coś podobnego widziała u Benniego, gdy noce zarywał dla lektury mugolskich komiksów. On szukał superbohaterów na kartkach ozdobionych nieruchomymi obrazkami, a ona miała Gideona… Nie. Ten temat musi zostawić. I to natychmiast, jakby podświadomość wrzeszczała, że z osobą starszego brata wiąże się coś okropnego. Ponownie skupiła się na mężczyźnie, jakby jego osoba stanowiła kotwicę zaczepiającą w rzeczywistości, która nie pozwoli jej na zatonięcie wśród odmętów wspomnień. Zmęczenie tak… Jednak w nim kryło się coś więcej niż tylko kilka nieprzespanych nocy. Z czasem nawet się niepewnie uśmiechnęła, próbując odnaleźć siłę w tym niepozornym grymasie. Będzie dobrze, o ile znów się nie rozhisteryzuje i nie będzie wykonywała żadnych gwałtownych ruchów. Musi być dobrze, dla Jamiego, bo przecież… Ma tylko jego.
- Pamiętam… – przerwała ciszę, nagle przypominając sobie, że uzdrowiciel zadał jej pytanie i pewnie wciąż oczekuje odpowiedzi. - Windę… I… Szliśmy na pa…trol? – głos się załamał, jakby nie była pewna swoich słów, jednak ich wypowiadanie na głos przywracało sens wspomnieniom. Udawała się na standardowy patrol, bo… Właśnie tym była jej praca. - Merlinie... Co się ze mną stało? – nieważne jak bardzo by tego nie chciała, w jej oczach stanęły łzy wywołane zderzeniem z rzeczywistością. Nieważne było, że jej pytanie brzmiało jak oczekiwanie odpowiedzi na wydarzenia dzisiejszego wieczora, których chyba pomału zaczęła się domyślać. Najważniejsze było coś całkiem innego – nie była już stażystką w departamencie Przestrzegania Prawa Czarodziejów. Chociaż tak właściwie była, jednak jej obecną ścieżkę zawodową od nastoletnich marzeń o karierze w Wizengamocie dzieliła ogromna przepaść. Nie była pewna, czy chce w tej chwili analizować, w jaki sposób znalazła się całkowicie po drugiej stronie, stronie niebezpiecznej i niepewnej. - Ciężki dyżur, co? – gwałtownie się pozbierała, odpychając się od tego tematu. - Zawsze tego chciałeś?... Pan chciał? – uśmiechnęła się do niego ponownie, lekko wymuszenie, ukradkiem ocierając łzy.
Wymamrotała, że nic jej nie jest. Potrzebowała po prostu odrobiny spokoju na uspokojenie oddechu, pokonanie zimnych potów, które dreszczami wstrząsnęły jej ciałem. Kolejne minuty upłynęły na odzyskaniu stabilizacji – chyba w jej błędniku musiało się coś mocno pomieszać, skoro odczuwa aż takie zawroty głowy. Jednak one mijały, gdy tylko leżała spokojnie. Porządna dawka snu i powinna stanąć na nogi. O wiele gorszym mankamentem były wspomnienia – ich braki, prześwity i zamieszanie, w którym nie potrafiła się do końca odnaleźć. Jednak spokój tego mężczyzny, jej jedynego towarzysza, działał kojąco. Był uzdrowicielem, na pewno uda mu się cofnąć efekt tego, co zaszkodziło. Odwróciła głowę w jego kierunku, by odnaleźć tam potwierdzenie swoich teorii, oparcie w chwili, gdy po upadku po raz kolejny próbowała stanąć na nogach. Był to też sposób na przyjrzenie się mężczyźnie – jego blond włosy zawijały się w loki, z wyglądu podobnie miękkie jak u dziecka. Przy delikatnym uśmiechu pojawiały się delikatne zmarszczki wokół intensywnie niebieskich oczu, dokładnie jak u osób, które z radością żyją na co dzień. Całość zaburzyło jednak zmęczenie, którego nie dało się zamaskować nawet najbardziej uspokajającym wyrazem twarzy. Jakby… Coś podobnego widziała u Benniego, gdy noce zarywał dla lektury mugolskich komiksów. On szukał superbohaterów na kartkach ozdobionych nieruchomymi obrazkami, a ona miała Gideona… Nie. Ten temat musi zostawić. I to natychmiast, jakby podświadomość wrzeszczała, że z osobą starszego brata wiąże się coś okropnego. Ponownie skupiła się na mężczyźnie, jakby jego osoba stanowiła kotwicę zaczepiającą w rzeczywistości, która nie pozwoli jej na zatonięcie wśród odmętów wspomnień. Zmęczenie tak… Jednak w nim kryło się coś więcej niż tylko kilka nieprzespanych nocy. Z czasem nawet się niepewnie uśmiechnęła, próbując odnaleźć siłę w tym niepozornym grymasie. Będzie dobrze, o ile znów się nie rozhisteryzuje i nie będzie wykonywała żadnych gwałtownych ruchów. Musi być dobrze, dla Jamiego, bo przecież… Ma tylko jego.
- Pamiętam… – przerwała ciszę, nagle przypominając sobie, że uzdrowiciel zadał jej pytanie i pewnie wciąż oczekuje odpowiedzi. - Windę… I… Szliśmy na pa…trol? – głos się załamał, jakby nie była pewna swoich słów, jednak ich wypowiadanie na głos przywracało sens wspomnieniom. Udawała się na standardowy patrol, bo… Właśnie tym była jej praca. - Merlinie... Co się ze mną stało? – nieważne jak bardzo by tego nie chciała, w jej oczach stanęły łzy wywołane zderzeniem z rzeczywistością. Nieważne było, że jej pytanie brzmiało jak oczekiwanie odpowiedzi na wydarzenia dzisiejszego wieczora, których chyba pomału zaczęła się domyślać. Najważniejsze było coś całkiem innego – nie była już stażystką w departamencie Przestrzegania Prawa Czarodziejów. Chociaż tak właściwie była, jednak jej obecną ścieżkę zawodową od nastoletnich marzeń o karierze w Wizengamocie dzieliła ogromna przepaść. Nie była pewna, czy chce w tej chwili analizować, w jaki sposób znalazła się całkowicie po drugiej stronie, stronie niebezpiecznej i niepewnej. - Ciężki dyżur, co? – gwałtownie się pozbierała, odpychając się od tego tematu. - Zawsze tego chciałeś?... Pan chciał? – uśmiechnęła się do niego ponownie, lekko wymuszenie, ukradkiem ocierając łzy.
these violent delights have
violent ends...
Josephine Fenwick
Zawód : przyszła aurorka
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
W całym magicznym świecie gasną światła. Nie ujrzymy ich już za naszego życia.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Obserwował - na tym polegała między innymi jego praca. Chcąc nie chciał musiał więc zauważyć, że kobieta na łóżku jest bardzo ładna, mimo malującego się na jej licu niepokoju i skonfundowania. Nie wiedział, co sam by zrobił, gdyby znalazł się w takim położeniu. Wyobrażał to sobie, oczywiście, jednakże dopóki nie przeżyje się czegoś takiego na własnej skórze to ciężko mówić o całkowitym zrozumieniu sytuacji, w której znajdowała się dana osoba. Pomyślał o tych, którzy tracili pamięć w wyniku zdrady Zakonu. Starał się nie być spiętym, jednak niezbyt mu to wychodziło. Może nie dawał tego po sobie poznać, ale tam w środku czuł gulę formującą się w jego gardle. Musiał raz za razem skupiać się na chwilę na swoim oddechu, by nie wykonać jakiegoś fałszywego ruchu i tym samym zrujnować swój idealnie opanowany obraz, który starał się zbudować przed Josephine. Sięgnął znów po odrzuconą wcześniej na bok teczkę, wyjął z przymocowanego do niej uchwytu pióro i ujął je w swoje zgrabne, długie palce. Powrócił wzrokiem do Josie, na której obliczu malował się wysiłek. Ledwie moment później gwałtownie pobladła.
- Nie przeciążaj się - powiedział szybko, patrząc z troską jak opadła na poduszkę, wyprana na ten moment z sił. Chciał jeszcze coś powiedzieć, jednakże ona go ubiegła - wymamrotała, że nic jej nie jest, toteż jedynie skinął głową, udając iż uwierzył, na powrót skupiając się na dokumentach, kątem oka wciąż jednak bacznie obserwował swoją pacjentkę. Wiedział, że to jaka ponuje wokół niego aura wpływa na Josephine. Postarał się z całych sił odprężyć, wsłuchany w skrobanie pióra po pergaminie, wzrok zafiksowany na pojawiających się czarnych literach i słowach. Musiał zanotować to, co się działo, korzystał z chwili. Zawsze lepiej było uzupełniać kartę na bieżąco, a jako że panna Fenwick potrzebowała momentu wytchnienia, trzeba było nie dać uciec nadarzającej się okazji.
Poczuł, że go obserwuje tymi swoimi oczami o kolorze letniego nieba. Takie rzeczy po prostu nagle się wie, jakby była to pozostałość jakiegoś pierwotnego instynktu, za czasów gdy wszystko zagrażało gatunkowi ludzkiemu, a odkrycie w porę obecności drapieżnika decydowało o być albo nie być takiego człowieczego stworzenia. Ona jednak nie wydawała się być drapieżcą - chyba że takim, który idealnie opanował sztukę kamuflażu. Jak te piękne, egzotyczne kwiaty, kuszące owady feerią barw i kształtem kwiatów, a następnie chwytając je w jakąś zmyślną pułapkę. Musiał w końcu na nią spojrzeć, udając, że wcale nie był świadom tego, iż został dokładnie zlustrowany. I wtedy zaczęła mówić. Ścisnął mocniej pióro w dłoni, nie odrywając od niej spojrzenia, a gdy skończyła, uśmiechnął się ciepło. - Spokojnie, Twoje wspomnienia nigdzie nie uciekły, schowały się tylko. Dalej jesteś sobą, przypomnisz sobie - zapewnił, jeszcze odrobinę szerzej rozciągnął usta w uśmiechu, po czym szybko skreślił kolejne kilka słów na papierze. - Muszę niestety to zapisywać - westchnął, po czym znów odłożył teczkę na bok. Zatrzymał się w pół ruchu - zaskoczyła go swoim pytaniem. Zaraz jednak się rozluźnił, wyczuwając, że kobieta potrzebuje zdjąć na moment uwagę z samej siebie. Nikomu dobrze nie służył nadmiar uwagi.
- Ten jest nawet całkiem przyjemny - odparł, poprawiając się na krześle. Te krótkie oparcia niezbyt służyły kręgosłupom osób o jego wzroście. - Wyjątkowo spokojny - dodał. - Tylko trzy pacjentki w łącznym wieku jakichś pięciuset lat zniknęły z oddziału, nie mieliśmy dziś tutaj żadnego ataku podpalającego wszystko szaleńca, więc dzień jak co dzień - wzruszył ramionami niby z obojętną miną, zaraz jednak się uśmiechnął, dając znać, że żartuje. Zaraz jednak odrobinę się speszył, gdy nazwała go per pan. Merlinie, nawet był przecież od niej młodszy. - Alexander. Alex, Lex - przedstawił się, wyciągając do niej dłoń. Dobrze wiedział, jak kobieta się nazywa, ile ma wzrostu, a nawet że jest leworęczna - jednak dobre wychowanie i szacunek, jakim darzył ludzi, a przede wszystkim własna wola, nakazywały mu zachować tę grzeczność, drobny gest.
Dopiero po paru sekundach uświadomił sobie, że nie miał okazji zrobić tego przy ich pierwszym spotkaniu.
- Nie przeciążaj się - powiedział szybko, patrząc z troską jak opadła na poduszkę, wyprana na ten moment z sił. Chciał jeszcze coś powiedzieć, jednakże ona go ubiegła - wymamrotała, że nic jej nie jest, toteż jedynie skinął głową, udając iż uwierzył, na powrót skupiając się na dokumentach, kątem oka wciąż jednak bacznie obserwował swoją pacjentkę. Wiedział, że to jaka ponuje wokół niego aura wpływa na Josephine. Postarał się z całych sił odprężyć, wsłuchany w skrobanie pióra po pergaminie, wzrok zafiksowany na pojawiających się czarnych literach i słowach. Musiał zanotować to, co się działo, korzystał z chwili. Zawsze lepiej było uzupełniać kartę na bieżąco, a jako że panna Fenwick potrzebowała momentu wytchnienia, trzeba było nie dać uciec nadarzającej się okazji.
Poczuł, że go obserwuje tymi swoimi oczami o kolorze letniego nieba. Takie rzeczy po prostu nagle się wie, jakby była to pozostałość jakiegoś pierwotnego instynktu, za czasów gdy wszystko zagrażało gatunkowi ludzkiemu, a odkrycie w porę obecności drapieżnika decydowało o być albo nie być takiego człowieczego stworzenia. Ona jednak nie wydawała się być drapieżcą - chyba że takim, który idealnie opanował sztukę kamuflażu. Jak te piękne, egzotyczne kwiaty, kuszące owady feerią barw i kształtem kwiatów, a następnie chwytając je w jakąś zmyślną pułapkę. Musiał w końcu na nią spojrzeć, udając, że wcale nie był świadom tego, iż został dokładnie zlustrowany. I wtedy zaczęła mówić. Ścisnął mocniej pióro w dłoni, nie odrywając od niej spojrzenia, a gdy skończyła, uśmiechnął się ciepło. - Spokojnie, Twoje wspomnienia nigdzie nie uciekły, schowały się tylko. Dalej jesteś sobą, przypomnisz sobie - zapewnił, jeszcze odrobinę szerzej rozciągnął usta w uśmiechu, po czym szybko skreślił kolejne kilka słów na papierze. - Muszę niestety to zapisywać - westchnął, po czym znów odłożył teczkę na bok. Zatrzymał się w pół ruchu - zaskoczyła go swoim pytaniem. Zaraz jednak się rozluźnił, wyczuwając, że kobieta potrzebuje zdjąć na moment uwagę z samej siebie. Nikomu dobrze nie służył nadmiar uwagi.
- Ten jest nawet całkiem przyjemny - odparł, poprawiając się na krześle. Te krótkie oparcia niezbyt służyły kręgosłupom osób o jego wzroście. - Wyjątkowo spokojny - dodał. - Tylko trzy pacjentki w łącznym wieku jakichś pięciuset lat zniknęły z oddziału, nie mieliśmy dziś tutaj żadnego ataku podpalającego wszystko szaleńca, więc dzień jak co dzień - wzruszył ramionami niby z obojętną miną, zaraz jednak się uśmiechnął, dając znać, że żartuje. Zaraz jednak odrobinę się speszył, gdy nazwała go per pan. Merlinie, nawet był przecież od niej młodszy. - Alexander. Alex, Lex - przedstawił się, wyciągając do niej dłoń. Dobrze wiedział, jak kobieta się nazywa, ile ma wzrostu, a nawet że jest leworęczna - jednak dobre wychowanie i szacunek, jakim darzył ludzi, a przede wszystkim własna wola, nakazywały mu zachować tę grzeczność, drobny gest.
Dopiero po paru sekundach uświadomił sobie, że nie miał okazji zrobić tego przy ich pierwszym spotkaniu.
Jeśli nie będzie się przeciążać, szybciej powróci do pełni sił. Wspomnienia też z czasem wrócą, wyłonią się niczym skarby odkryte przez morskie fale podczas odpływu. Żadne ponure myśli, panika i nadmierne ruchy nie są teraz wskazane - musiała to zrozumieć, by po opadnięciu na poduszkę pozostać spokojną. Miała opiekę, znajdowała się przecież w szpitalu, gdzie pewnie już nie raz mieli do czynienia z efektami zaklęcia konfundującego. To musiało być to, nie mogło być inaczej - jeśli znajdowała się na patrolu, przeklęła swoją nieuwagę. Wysłuchała swojego uzdrowiciela, starając się odnaleźć w nim oparcie - przecież wystarczyć jej się nie wypadało. Zresztą mężczyzna musiał mieć rację, w końcu posiada w tym kierunku stosowne wykształcenie, a jej wspomnienia były po prostu jak zamarznięta kałuża, ukryte pod cienką warstwą lodu, którą z pewnością uda jej się rozkruszyć. W odpowiednim momencie. Teraz na pewno nie jest na to pora. Oddech się uspokoił, a gdy się roześmiała z historii o dzisiejszym dyżurze, śmiech nie brzmiał rozpaczliwie. - Dobrze wiedzieć, że z tego oddziału nawet staruszki mogą uciec - nie potrafiła sobie wyobrazić, w jaki stało się to sposób. Osobiście też nie miała zamiaru zostawać tutaj na tyle długo, by próbować ucieczek, jednak opowieść sama w sobie była dość... osobliwa. - Josephine. Po prostu Josie - przedstawiła się, gdy w końcu poznała imię mężczyzny, jej własnego uzdrowiciela, przynajmniej na ten jeden dzień. Dziwne było to uczucie, przestać się chociaż na chwilę martwić, oddać się pod czyjąś opiekę - niejasno zdawało jej się, że dawno nie miała ku temu okazji, zbyt zabiegana, skupiona na celu, który sobie obrała i zatroskana o swojego młodszego brata. Porzuciła szybko te myśli, by po raz kolejny nie osłabnąć w walce ze samą sobą. - Byłoby to wielkim nietaktem, gdybym poprosiła cię o herbatę z kleksem mleka? - po raz kolejny zwróciła swoją uwagę na Alexandra. Herbata byłaby idealna, o wiele lepsza niż te wszystkie eliksiry uspokajające. Zwykły napar, a działanie ma iście magiczne, odpowiednie na wszystko - na podsumowanie dnia dobrego lub gorszego, na wylane łzy, na stres przed egzaminami, jako towarzysz dobrej lektury zapewne dotyczącej goblinów albo innego zagadnienia z dziedziny historii magii... Mogłaby tak wymieniać bez końca. Tutaj pewnie też ją mają, lecz jej prośba była nagła i dość nietypowa. Gdyby tylko miała różdżkę, kilkoma machnięciami sama zrobiłaby dla nich herbatę w porcelanowej zastawie i z korzennymi ciasteczkami w ramach dopełnienia. Właśnie, gdzie była jej różdżka...? Wzrok automatycznie powędrował do drzwi, a wątpliwości po raz kolejny wydostały się na powierzchnie. Pewnie ktoś ją ma, ktoś, kto z nią był na patrolu. - Czy ktoś tam... Czy w poczekalni czeka mój ... Gideon? - pytanie ciche i niepewne w końcu wydostało się z pomiędzy jej ust. Nie dawało jej spokoju, więc nie mogłaby regenerować sił, nie wiedząc, czy na nią czeka. Nawet nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo drżą jej dłonie, a szczękę w całym tym napięciu zaciska stanowczo zbyt mocno. W końcu przeniosła wzrok na Alexandra, z którego na pewno magipsychiatra na pewno potrafił odczytać całą niepewność i... narastający strach.
these violent delights have
violent ends...
Josephine Fenwick
Zawód : przyszła aurorka
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
W całym magicznym świecie gasną światła. Nie ujrzymy ich już za naszego życia.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Westchnął kręcąc głową, z uśmiechem na ustach.
- Też nie mam pojęcia jakim cudem trzech mężczyzn w sile wieku i o wzroku co najmniej dobrym nie było w stanie dostrzec tej ucieczki o niewątpliwie zawrotnej prędkości - niby lamentował, niby żartował, ale tak naprawdę nie było mu wcale do śmiechu. W środku zaczynał coraz bardziej zbliżać się do zawału serca ilekroć jego myśli wracały w te obszary umysłu. Samael niewątpliwie ich rozszarpie gdy już się o tym wszystkim dowie, a koniec im pisany będzie wtedy niezwykle marny.
Takiego finału nie przewidywał jednakże dla leżącej na łóżku aurorki (cóż, będąc dokładnym to prawie aurorki, tak samo jak on był prawie uzdrowicielem - ale tego już panna Fenwick wiedzieć nie musiała). Zaklęcie, które w nią uderzyło samo powinno z czasem zacząć wytracać moc. Właściwie to jedynym co mógł zrobić było skonsultowanie się z uzdrowicielem Avery odnośnie terapii eliksiralnej, którą powinni w jej przypadku zastosować; ani nie będzie potrzebna hipnoza, ani wyczerpujące sesje przywoływania wspomnień. Jej stan był naprawdę dobry biorąc pod uwagę fakt, jak szybko wracała do samoświadomości i w jakim stopniu reagowała na kolejne bodźce dochodzące do niej ze świata.
- Josie, w takim razie - powtórzył po niej, znów sięgając po teczkę. - Właściwie to chyba jest dość rzadko spotykane imię...? - zawiesił pytanie w powietrzu, szybko zbierając resztę myśli i precyzując swoje słowa. - Przynajmniej sam się z nim wcześniej nie spotkałem - wychylił kąciki ust minimalnie wyżej na parę chwil, znów się gając po teczkę by zanotować swoje spostrzeżenia o stabilnym stanie Josephine. Przerwał jednak skrobanie piórem po pergaminie gdy jego pacjentka wyartykułowała z siebie prośbę, której spełnienia nie śmiałby odmówić.
- Oczywiście, że nie będzie to nietaktem - odparł lekko i stawiając ostatnią kropkę kończącą zdanie wymienił przybory do pisania na własną różdżkę. Skoncentrował się na chwilę mocniej i pozwolił swojemu najszczęśliwszemu wspomnieniu wypełnić się od stóp po głowę, po czym wymamrotał Expecto Patronum. Świetlisty kruk wystrzelił z jego różdżki i po zatoczeniu niewielkiego koła pod sufitem wylądował na poręczy łóżka, na którym spoczywała Josephine. Ptak przechylił głowę, oczekując na wiadomość do przekazania.
- Młodszy uzdrowiciel Selwyn prosi o dzbanek herbaty, dwie filiżanki i dzbanuszek mleka na salę numer jeden, piętro trzecie. Będę bardzo wdzięczny za coś słodkiego do herbaty. Przy najbliższej okazji przyjdę - powiedział wyraźnie, a po chwili kruk wyleciał przez ścianę i pomknął do herbaciarni na najwyższym poziomie szpitala. Alexander wrócił spojrzeniem do Josephine i wzruszył lekko ramionami. - Na siódmym piętrze jest herbaciarnia - wyjaśnił pokrótce.
Po chwili do sali wleciała taca a na niej wszystko, o co Lex poprosił. Rozlał herbaty sobie i Josie, dodatkowo wkraplając do jej filiżanki mleko. Postawił napój na szafce nocnej sąsiadującej z łóżkiem, a obok talerzyk maślanych ciasteczek z makiem.
- Nie podnoś się za szybko. I uważaj, jest gorąca - dodał po tym, jak sam zbyt szybko połasił się na napar. Nie pamiętał kiedy dziś pił herbatę. Chyba w ogóle.
Zmarszczył delikatnie brwi, gdy usłyszał jej pytanie. Zdążył przeczytać w dokumentacji, że jej starszy brat nie żył. Mieli odnotowane takie zdarzenia dla szerszego zrozumienia profili psychologicznych pacjentów. Nie mógł jednak tego powiedzieć pannie Fenwick, wywołało by to u niej niepotrzebny szok.
- Obawiam się, że wszyscy którzy Cię tutaj eskortowali musieli wrócić do swoich obowiązków - powiedział lekko zasmucony, spotykając się z Josie spojrzeniem. Tak właściwie nawet nie kłamał. Aurorzy wrócili albo do biura zdać raport, albo dalej uganiać się za kimkolwiek kogo ścigali nim Josephine uległa wypadkowi.
- Też nie mam pojęcia jakim cudem trzech mężczyzn w sile wieku i o wzroku co najmniej dobrym nie było w stanie dostrzec tej ucieczki o niewątpliwie zawrotnej prędkości - niby lamentował, niby żartował, ale tak naprawdę nie było mu wcale do śmiechu. W środku zaczynał coraz bardziej zbliżać się do zawału serca ilekroć jego myśli wracały w te obszary umysłu. Samael niewątpliwie ich rozszarpie gdy już się o tym wszystkim dowie, a koniec im pisany będzie wtedy niezwykle marny.
Takiego finału nie przewidywał jednakże dla leżącej na łóżku aurorki (cóż, będąc dokładnym to prawie aurorki, tak samo jak on był prawie uzdrowicielem - ale tego już panna Fenwick wiedzieć nie musiała). Zaklęcie, które w nią uderzyło samo powinno z czasem zacząć wytracać moc. Właściwie to jedynym co mógł zrobić było skonsultowanie się z uzdrowicielem Avery odnośnie terapii eliksiralnej, którą powinni w jej przypadku zastosować; ani nie będzie potrzebna hipnoza, ani wyczerpujące sesje przywoływania wspomnień. Jej stan był naprawdę dobry biorąc pod uwagę fakt, jak szybko wracała do samoświadomości i w jakim stopniu reagowała na kolejne bodźce dochodzące do niej ze świata.
- Josie, w takim razie - powtórzył po niej, znów sięgając po teczkę. - Właściwie to chyba jest dość rzadko spotykane imię...? - zawiesił pytanie w powietrzu, szybko zbierając resztę myśli i precyzując swoje słowa. - Przynajmniej sam się z nim wcześniej nie spotkałem - wychylił kąciki ust minimalnie wyżej na parę chwil, znów się gając po teczkę by zanotować swoje spostrzeżenia o stabilnym stanie Josephine. Przerwał jednak skrobanie piórem po pergaminie gdy jego pacjentka wyartykułowała z siebie prośbę, której spełnienia nie śmiałby odmówić.
- Oczywiście, że nie będzie to nietaktem - odparł lekko i stawiając ostatnią kropkę kończącą zdanie wymienił przybory do pisania na własną różdżkę. Skoncentrował się na chwilę mocniej i pozwolił swojemu najszczęśliwszemu wspomnieniu wypełnić się od stóp po głowę, po czym wymamrotał Expecto Patronum. Świetlisty kruk wystrzelił z jego różdżki i po zatoczeniu niewielkiego koła pod sufitem wylądował na poręczy łóżka, na którym spoczywała Josephine. Ptak przechylił głowę, oczekując na wiadomość do przekazania.
- Młodszy uzdrowiciel Selwyn prosi o dzbanek herbaty, dwie filiżanki i dzbanuszek mleka na salę numer jeden, piętro trzecie. Będę bardzo wdzięczny za coś słodkiego do herbaty. Przy najbliższej okazji przyjdę - powiedział wyraźnie, a po chwili kruk wyleciał przez ścianę i pomknął do herbaciarni na najwyższym poziomie szpitala. Alexander wrócił spojrzeniem do Josephine i wzruszył lekko ramionami. - Na siódmym piętrze jest herbaciarnia - wyjaśnił pokrótce.
Po chwili do sali wleciała taca a na niej wszystko, o co Lex poprosił. Rozlał herbaty sobie i Josie, dodatkowo wkraplając do jej filiżanki mleko. Postawił napój na szafce nocnej sąsiadującej z łóżkiem, a obok talerzyk maślanych ciasteczek z makiem.
- Nie podnoś się za szybko. I uważaj, jest gorąca - dodał po tym, jak sam zbyt szybko połasił się na napar. Nie pamiętał kiedy dziś pił herbatę. Chyba w ogóle.
Zmarszczył delikatnie brwi, gdy usłyszał jej pytanie. Zdążył przeczytać w dokumentacji, że jej starszy brat nie żył. Mieli odnotowane takie zdarzenia dla szerszego zrozumienia profili psychologicznych pacjentów. Nie mógł jednak tego powiedzieć pannie Fenwick, wywołało by to u niej niepotrzebny szok.
- Obawiam się, że wszyscy którzy Cię tutaj eskortowali musieli wrócić do swoich obowiązków - powiedział lekko zasmucony, spotykając się z Josie spojrzeniem. Tak właściwie nawet nie kłamał. Aurorzy wrócili albo do biura zdać raport, albo dalej uganiać się za kimkolwiek kogo ścigali nim Josephine uległa wypadkowi.
- Dziwisz się im? Być może chciały mieć jeszcze coś z życia, więcej niż te obdarte ściany. Ta ucieczka zapewne była planem misternie opracowywanym przez wiele miesięcy - za żartami kryła się prawda dość okrutna, Szpital Świętego Munga na pewno nie był miejscem, w którym chciałaby spędzić starość. Szczęśliwie wiekowość rzadko kiedy tyczy się aurorów, szczególnie tych "z przypadku", a nie wątpliwie zaliczała się do właśnie tej kategorii.
- Skoro tak mówisz... Będę twoją unikalną pacjentką - imię jak imię, swoje nawet lubiła, za oficjalną wersję i liczną ilość zdrobnień, które przylegały do niej w zależności od rozmówcy. - Ojej... Ile zamieszania... Naprawdę nie trzeba było... - wydukała, gdy kruk, na którego się zagapiła, zniknął z sali. Było jednak już za późno, bo wkrótce otrzymała herbatę, mającą być lekarstwem na całe zło.
Chciała potwierdzenia. Zapewnienia, że ma rację. Jednak śmierć to potężna siła, wyczuwalna nawet w momencie błogiego zapomnienia, powodowanego zaklęciem. Czuła jej obecność niczym nieprzyjemne mrowienie pod skórą. Czarnoksiężnik nawet nie był świadomy, jak wielką krzywdę jej uczynił, po raz kolejny wpychając w wir wspomnień, które za niedługo powrócą. Po raz kolejny wpychając ją w objęcia śmierci, nadającej rytm jej doczesnemu życiu. Ponownie się pojawi, a ona stawi czoła sile niezmiennej, konsekwentnej i nieulegającej wpływom. Nauczy się z nią żyć - bez kłamstw o świecie, w którym miłość wszystko zwycięża. On, jej Gideon, nie czeka na nią za drzwiami, nieważne jak mocno chciałaby w to wierzyć. Walcząc z niekomfortowym poczuciem straty, dopiero po dłużej chwili oderwała wzrok od białego płynu w filiżance, by spojrzeć na Alexandra. - Nie zostawisz mnie z tym samą, prawda? - chciała go mieć przy sobie, niczym stały punkt, niczym światło wśród szalejących fal oceanu, niosące obietnicę bezpiecznego lądu. - Podasz eliksiry i to wszystko wróci, tak od razu? - dopytywała niczym mała dziewczynka, pomału rozumiejąca, że chociaż potwór w szafie był tylko urojeniem, inne stwory są całkiem realne - oplatają ją w ciasnym uścisku niczym bolesne ciernie, o których nie sposób zapomnieć, a jeszcze trudniej zaakceptować. Lecz musi przez to przejść, by znów zacząć żyć, po raz kolejny spróbować kochać całą sobą, intensywnie, ze świadomością, że to wszystko może zostać odebrane.
- Skoro tak mówisz... Będę twoją unikalną pacjentką - imię jak imię, swoje nawet lubiła, za oficjalną wersję i liczną ilość zdrobnień, które przylegały do niej w zależności od rozmówcy. - Ojej... Ile zamieszania... Naprawdę nie trzeba było... - wydukała, gdy kruk, na którego się zagapiła, zniknął z sali. Było jednak już za późno, bo wkrótce otrzymała herbatę, mającą być lekarstwem na całe zło.
Chciała potwierdzenia. Zapewnienia, że ma rację. Jednak śmierć to potężna siła, wyczuwalna nawet w momencie błogiego zapomnienia, powodowanego zaklęciem. Czuła jej obecność niczym nieprzyjemne mrowienie pod skórą. Czarnoksiężnik nawet nie był świadomy, jak wielką krzywdę jej uczynił, po raz kolejny wpychając w wir wspomnień, które za niedługo powrócą. Po raz kolejny wpychając ją w objęcia śmierci, nadającej rytm jej doczesnemu życiu. Ponownie się pojawi, a ona stawi czoła sile niezmiennej, konsekwentnej i nieulegającej wpływom. Nauczy się z nią żyć - bez kłamstw o świecie, w którym miłość wszystko zwycięża. On, jej Gideon, nie czeka na nią za drzwiami, nieważne jak mocno chciałaby w to wierzyć. Walcząc z niekomfortowym poczuciem straty, dopiero po dłużej chwili oderwała wzrok od białego płynu w filiżance, by spojrzeć na Alexandra. - Nie zostawisz mnie z tym samą, prawda? - chciała go mieć przy sobie, niczym stały punkt, niczym światło wśród szalejących fal oceanu, niosące obietnicę bezpiecznego lądu. - Podasz eliksiry i to wszystko wróci, tak od razu? - dopytywała niczym mała dziewczynka, pomału rozumiejąca, że chociaż potwór w szafie był tylko urojeniem, inne stwory są całkiem realne - oplatają ją w ciasnym uścisku niczym bolesne ciernie, o których nie sposób zapomnieć, a jeszcze trudniej zaakceptować. Lecz musi przez to przejść, by znów zacząć żyć, po raz kolejny spróbować kochać całą sobą, intensywnie, ze świadomością, że to wszystko może zostać odebrane.
these violent delights have
violent ends...
Josephine Fenwick
Zawód : przyszła aurorka
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
W całym magicznym świecie gasną światła. Nie ujrzymy ich już za naszego życia.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Pokręcił głową i uśmiechnął się, patrząc na Josie.
- Uciekają nam raz na jakiś czas, jednak przeważnie ktoś się orientuje najpóźniej wtedy, gdy próbują opuścić piętro - zaprzeczył w ten sposób jej teorii o misternym opracowywaniu planu ucieczki przez jakiś niestworzenie długi czas. Te staruszki dawały im się we znaki jak wszyscy pozostali pacjenci na tym piętrze razem wzięci. Pozostali byli przeważnie przykuci do łóżek albo bezpiecznie zamknięci w pokojach. Te wiedźmy jednakże nie były tak dokładnie chore psychicznie - były po prostu stare, z demencją i nikt z ich rodzin nie chciał się nimi zająć. Wylądowały więc na stałe w Mungu, a odesłanie ich ze względu na uciążliwą dokumentację było niezwykle trudne. Raz im się to udało, jednakże po kilku dniach ich byłe podopieczne wróciły na salę. Jak bumerangi. Kobiety na pewno nie chciały spędzić tu swoich ostatnich dni, jednakże prawda była o wiele bardziej okrutna: na razie nie zapowiadało się, by opuściły to miejsce przed śmiercią.
- To żaden kłopot, naprawdę - odparł przekonująco, ucinając tym samym dalszą rozmowę uśmiechem. Herbata była tym, co Selwyn traktował jako lek stojący na równi z każdym innym eliksirem używanym na jego ukochanym trzecim piętrze. Zresztą czuł potrzebę zadośćuczynienia Josephine: tamta sytuacja z Ministerstwa w dalszym ciągu kładła się cieniem na jego sumienie, nie pozwalając Selwynowi zapomnieć o tym, że zachował się przynajmniej grubiańsko względem niewiasty. Miał wtedy paskudny dzień, to prawda, lecz nie pozwalał samemu sobie się tym usprawiedliwić.
Następne słowa Josie strawiły, że zabolało go serce. Ach, ludzie czasem tak naiwnie uważali, że wystarczy uzdrowicielowi pstryknąć palcami i jego pacjenci cudownie ozdrowieją - szybciej, niż byliby w stanie powiedzieć "groszopryszczka".
- Zrobię co w mojej mocy, Josephine, żebyś wyszła stąd jak najszybciej - powiedział zgodnie z prawdą, starając się utrzymać łagodny wyraz twarzy. - Odzyskiwanie wspomnień nie jest kwestią wypicia pojedynczego eliksiru, ale obiecuję, że nie zostawię cię samej - zapewnił ją, ujmując jej dłoń i delikatnie ją ściskając w ramach zapewnienia jej o tym, że może na niego liczyć.
Nie wiedział jednak, że jego zapewnienie miało okazać się o wiele bardziej wiążące niż mogłoby się wydawać.
|zt x2[bylobrzydkobedzieladnie]
- Uciekają nam raz na jakiś czas, jednak przeważnie ktoś się orientuje najpóźniej wtedy, gdy próbują opuścić piętro - zaprzeczył w ten sposób jej teorii o misternym opracowywaniu planu ucieczki przez jakiś niestworzenie długi czas. Te staruszki dawały im się we znaki jak wszyscy pozostali pacjenci na tym piętrze razem wzięci. Pozostali byli przeważnie przykuci do łóżek albo bezpiecznie zamknięci w pokojach. Te wiedźmy jednakże nie były tak dokładnie chore psychicznie - były po prostu stare, z demencją i nikt z ich rodzin nie chciał się nimi zająć. Wylądowały więc na stałe w Mungu, a odesłanie ich ze względu na uciążliwą dokumentację było niezwykle trudne. Raz im się to udało, jednakże po kilku dniach ich byłe podopieczne wróciły na salę. Jak bumerangi. Kobiety na pewno nie chciały spędzić tu swoich ostatnich dni, jednakże prawda była o wiele bardziej okrutna: na razie nie zapowiadało się, by opuściły to miejsce przed śmiercią.
- To żaden kłopot, naprawdę - odparł przekonująco, ucinając tym samym dalszą rozmowę uśmiechem. Herbata była tym, co Selwyn traktował jako lek stojący na równi z każdym innym eliksirem używanym na jego ukochanym trzecim piętrze. Zresztą czuł potrzebę zadośćuczynienia Josephine: tamta sytuacja z Ministerstwa w dalszym ciągu kładła się cieniem na jego sumienie, nie pozwalając Selwynowi zapomnieć o tym, że zachował się przynajmniej grubiańsko względem niewiasty. Miał wtedy paskudny dzień, to prawda, lecz nie pozwalał samemu sobie się tym usprawiedliwić.
Następne słowa Josie strawiły, że zabolało go serce. Ach, ludzie czasem tak naiwnie uważali, że wystarczy uzdrowicielowi pstryknąć palcami i jego pacjenci cudownie ozdrowieją - szybciej, niż byliby w stanie powiedzieć "groszopryszczka".
- Zrobię co w mojej mocy, Josephine, żebyś wyszła stąd jak najszybciej - powiedział zgodnie z prawdą, starając się utrzymać łagodny wyraz twarzy. - Odzyskiwanie wspomnień nie jest kwestią wypicia pojedynczego eliksiru, ale obiecuję, że nie zostawię cię samej - zapewnił ją, ujmując jej dłoń i delikatnie ją ściskając w ramach zapewnienia jej o tym, że może na niego liczyć.
Nie wiedział jednak, że jego zapewnienie miało okazać się o wiele bardziej wiążące niż mogłoby się wydawać.
|zt x2[bylobrzydkobedzieladnie]
|1 maja, noc
(bo nie było innej sali)
Tej nocy nic nie było w porządku. Świat stanął na głowie, wywracając dotychczasowe - względnie - spokojne życie do góry nogami. Również i życie starszej z sióstr Slughorn diametralnie zmieniło się, gdy pielęgniarka po raz kolejny sprawdzała jej stan zdrowia, podając kolejną fiolkę eliksiru wzmacniającego, by choć trochę poprawić jej samopoczucie. Choroba zaostrzyła się, pokazując nieznane dotąd strony w postaci krótkiego zaniku pamięci zaraz po ocknięciu się kobiety. Niby nic, niby dałoby się to wytłumaczyć racjonalnie w inny sposób, choćby nagłym szokiem, czy osłabieniem organizmu, jednak nadopiekuńczość rodziców i zdziwienie uzdrowicieli dziwnymi zjawiskami poskutkowało zostawieniem jej na obserwacji.
Sama pacjentka nie była pewna w której z sal się znajduje, chociaż ta różniła się od tej, w której znalazła się po felernej napaści w salonie piękności. Przesiąknięta nieznaną aurą, zapachem strachu i z pewnością smrodem poprzedniego pacjenta w ogóle nie zachęcała jej do podjęcia próby zaśnięcia, mimo to z drugiej strony nie miała sił do walki o zmianę sali. Brała to co dawali, niezależnie od statusu majątkowego i noszonego nazwiska; była też wdzięczna za wyproszenie rodziny, której nie chciała w tej chwili oglądać. Chciała pobyć sama, ze swoimi myślami i poczuciem porażki, że wciąż nie udało jej się odnaleźć złotego środku, eliksiru, na śmiertelną bladość. Być może gdyby znalazła to teraz byłaby zdrowa, pomagałaby na oddziale przy coraz nowszych przypadkach pojawiających się non stop w izbie przyjęć. Osłabienie organizmu nie przyćmiło jej do końca zdrowego rozsądku, choć ten kłócił się znacznie z miłością do alchemii - chciała wrócić do pracy, ale to wydawało jej się w tej chwili zdarzeniem bardzo odległym w czasie. Odwróciwszy się na bok - twarzą w stronę ściany - drżącą dłonią naciągnęła na siebie ciepły koc, próbując nie zwracać uwagi na świszczący przez nieszczelne okno wiatr.
(bo nie było innej sali)
Tej nocy nic nie było w porządku. Świat stanął na głowie, wywracając dotychczasowe - względnie - spokojne życie do góry nogami. Również i życie starszej z sióstr Slughorn diametralnie zmieniło się, gdy pielęgniarka po raz kolejny sprawdzała jej stan zdrowia, podając kolejną fiolkę eliksiru wzmacniającego, by choć trochę poprawić jej samopoczucie. Choroba zaostrzyła się, pokazując nieznane dotąd strony w postaci krótkiego zaniku pamięci zaraz po ocknięciu się kobiety. Niby nic, niby dałoby się to wytłumaczyć racjonalnie w inny sposób, choćby nagłym szokiem, czy osłabieniem organizmu, jednak nadopiekuńczość rodziców i zdziwienie uzdrowicieli dziwnymi zjawiskami poskutkowało zostawieniem jej na obserwacji.
Sama pacjentka nie była pewna w której z sal się znajduje, chociaż ta różniła się od tej, w której znalazła się po felernej napaści w salonie piękności. Przesiąknięta nieznaną aurą, zapachem strachu i z pewnością smrodem poprzedniego pacjenta w ogóle nie zachęcała jej do podjęcia próby zaśnięcia, mimo to z drugiej strony nie miała sił do walki o zmianę sali. Brała to co dawali, niezależnie od statusu majątkowego i noszonego nazwiska; była też wdzięczna za wyproszenie rodziny, której nie chciała w tej chwili oglądać. Chciała pobyć sama, ze swoimi myślami i poczuciem porażki, że wciąż nie udało jej się odnaleźć złotego środku, eliksiru, na śmiertelną bladość. Być może gdyby znalazła to teraz byłaby zdrowa, pomagałaby na oddziale przy coraz nowszych przypadkach pojawiających się non stop w izbie przyjęć. Osłabienie organizmu nie przyćmiło jej do końca zdrowego rozsądku, choć ten kłócił się znacznie z miłością do alchemii - chciała wrócić do pracy, ale to wydawało jej się w tej chwili zdarzeniem bardzo odległym w czasie. Odwróciwszy się na bok - twarzą w stronę ściany - drżącą dłonią naciągnęła na siebie ciepły koc, próbując nie zwracać uwagi na świszczący przez nieszczelne okno wiatr.
better never means better for everyone. it always means worse for some.
Estelle Slughorn
Zawód : alchemik w św. Mungu
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
better never means better for everyone. it always means worse for some.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Tej nocy panował chaos. Pacjentów było bez liku, nie nadążaliśmy z nimi nawet z pełną obsadą oraz stażystami. Okrutny los nie oszczędził też Victorii, którą osobiście musiałem składać. Na szczęście udało się ją całkowicie wyleczyć, musiała tylko wcierać w siebie maść na oparzenia oraz pić eliksiry wzmacniające. Było trudno, czułem się wykończony fizycznie. Psychicznie trochę też; nie miałem nawet czasu dowiedzieć się co w domu. Czy wszyscy są cali i zdrowi? Nie widziałem ich w szpitalu, więc pozostało mi wierzyć, że tak właśnie było.
Właśnie zaczynał się obchód. Część z czarodziejów, którzy naprawdę musieli zostać w Świętym Mungu, leżała nawet na korytarzach. Stąd paliła się tylko niewielka ilość świateł, by nie przeszkadzać chorym w spokojnym śnie. Zabrakło gdzieś pewnego rodzaju intymności, prywatności, co dodatkowo mnie denerwowało. Chodziłem po krętych alejkach trochę jak struty; stażyści pochowali się w dziurach próbując niezauważenie przespać przynajmniej część dyżuru. A ja nie mogłem zasnąć. Nie mogłem i nie chciałem. Dziwnie było musieć samemu sobie zrobić kawę, nigdy tego nie robiłem. Na szczęście ktoś wcześniej przygotował zarówno kawę jak i herbatę w dzbankach, mogłem więc się poświęcić i nalać napojów do kubków. Potem wystarczyło podgrzanie zaklęciem, choć i to nie było prostą sprawą. Mój napar najpierw był przeraźliwie zimny, dopiero później się rozgrzał do odpowiedniej temperatury. Na szczęście smakował zwyczajnie, nawet jeśli nie zaliczyłbym go w poczet najlepszych kaw jakie do tej pory piłem. Brakowało mi usługiwania skrzatów, zdecydowanie.
Wreszcie zabrałem oba naczynia i powoli snułem się do przodu. Słyszałem, że Estelle leży na urazach magipsychiatrycznych, co zapewne nie pomogło jej w szybszej rekonwalescencji. Nie lubiłem tamtego piętra, domyślałem się, że może czuć się w tamtym miejscu źle. Co więcej, podejrzewałem, że wcale nie śpi. Ten typ tak ma.
Dlatego bez skrępowania zszedłem po schodach w dół, skręciłem w odpowiedni korytarz oraz doczłapałem się do docelowej sali. Otworzyłem ją z pomocą magii; drzwi skrzypnęły głośno. O dziwo w środku panował mrok. Czyżbym jednak się pomylił i naprawdę lady Slughorn spała w najlepsze?
Westchnąłem, po czym odłożyłem kubek na stolik, w który przed chwilą uderzyłem z cichym sykiem nogą. Potem poszło już lepiej, po omacku odnalazłem krzesło dla odwiedzających, na którym usiadłem. Przystawiłem naczynie do ust; cicho popijając kawę patrzyłem się w ciemność obrazu za oknem, wsłuchiwałem się w świszczenie wiatru.
Właśnie zaczynał się obchód. Część z czarodziejów, którzy naprawdę musieli zostać w Świętym Mungu, leżała nawet na korytarzach. Stąd paliła się tylko niewielka ilość świateł, by nie przeszkadzać chorym w spokojnym śnie. Zabrakło gdzieś pewnego rodzaju intymności, prywatności, co dodatkowo mnie denerwowało. Chodziłem po krętych alejkach trochę jak struty; stażyści pochowali się w dziurach próbując niezauważenie przespać przynajmniej część dyżuru. A ja nie mogłem zasnąć. Nie mogłem i nie chciałem. Dziwnie było musieć samemu sobie zrobić kawę, nigdy tego nie robiłem. Na szczęście ktoś wcześniej przygotował zarówno kawę jak i herbatę w dzbankach, mogłem więc się poświęcić i nalać napojów do kubków. Potem wystarczyło podgrzanie zaklęciem, choć i to nie było prostą sprawą. Mój napar najpierw był przeraźliwie zimny, dopiero później się rozgrzał do odpowiedniej temperatury. Na szczęście smakował zwyczajnie, nawet jeśli nie zaliczyłbym go w poczet najlepszych kaw jakie do tej pory piłem. Brakowało mi usługiwania skrzatów, zdecydowanie.
Wreszcie zabrałem oba naczynia i powoli snułem się do przodu. Słyszałem, że Estelle leży na urazach magipsychiatrycznych, co zapewne nie pomogło jej w szybszej rekonwalescencji. Nie lubiłem tamtego piętra, domyślałem się, że może czuć się w tamtym miejscu źle. Co więcej, podejrzewałem, że wcale nie śpi. Ten typ tak ma.
Dlatego bez skrępowania zszedłem po schodach w dół, skręciłem w odpowiedni korytarz oraz doczłapałem się do docelowej sali. Otworzyłem ją z pomocą magii; drzwi skrzypnęły głośno. O dziwo w środku panował mrok. Czyżbym jednak się pomylił i naprawdę lady Slughorn spała w najlepsze?
Westchnąłem, po czym odłożyłem kubek na stolik, w który przed chwilą uderzyłem z cichym sykiem nogą. Potem poszło już lepiej, po omacku odnalazłem krzesło dla odwiedzających, na którym usiadłem. Przystawiłem naczynie do ust; cicho popijając kawę patrzyłem się w ciemność obrazu za oknem, wsłuchiwałem się w świszczenie wiatru.
Lupus Black
Zawód : Uzdrowiciel na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Szedł podróżny w wilczurze, zaszedł mu wilk drogę.
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Sala numer jeden
Szybka odpowiedź