Sala numer jeden
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Sala numer jeden
Wszyscy wiemy, jak ma się rzeczywistość w Mungu i że nie jest ona lepsza od tej poza jego murami. Niedawna wojna zrobiła swoje - znaczna większość pomieszczeń potrzebuje remontu dosłownie na gwałt. Pociemniała biała farba na sufitach, którą bardziej określić można jako szaro-żółtą lub zwyczajnie szarą, w zależności od oświetlenia, parapety pomalowane paskudną olejną farbą, wszelkiego rodzaju rysy, obdrapania, ślady po stuknięciach... Chybotliwe łóżka, pod których nogi częstokroć podstawiane są drewniane klocki lub kawałki gazet, by jakoś je ustabilizować, z lekka nieszczelne okna, na które niby rzucane są wszelkiego rodzaju zaklęcia, lecz raczej z dosyć marnym skutkiem... Długo by wymieniać wszelkie mankamenty.
Drzwi otworzyły się, a Michael cofnął się instynktownie, spodziewając się nowych horrorów i niebezpieczeństw. Za progiem stała jednak tylko kobieta, w dodatku znajoma. Belinda...Belvina? Tak, chyba nazywała się Belvina. Pomimo przerażenia, uświadomił sobie, że kojarzy uzdrowicielkę, że podawała mu kilkakrotnie eliksir tojadowy.
Odskoczył jednak, gdy tylko go dotknęła - nie był gotowy na próby uspokajania strachu, nawet jeśli podane przez Belvinę informacje łagodziły nieco jego przerażenie.
-Nie, nie, nie mogę tutaj zostać, oni wszyscy są w niebezpieczeństwie...! - zaprotestował, usiłując wyminąć kobietę. Jak długo był nieprzytomny? Był trochę osłabiony, a nogi się pod nim uginały, ale górował nad uzdrowicielką wzrostem i zapewne siłą. Nie da się tutaj zatrzymać, nie! Musiał natychmiast biec do Just, do Hannah, do Gabriela, do Biura Aurorów...
-Co z rodziną w chatce... - wymamrotał z błędnym wzrokiem, uświadamiając sobie, że najpierw musi wrócić na miejsce pojedynku i ostrzec rodzinę, która lada moment padnie ofiarą czarnomagicznej klątwy... a może już padła? Jak długo tutaj był?
Jego wahanie dało Belvinie trochę czasu. Zanim zdążył uciec z sali, uzdrowicielka rzuciła udane zaklęcie. Michael poczuł, jak rytm jego serca uspokaja się, napięcie opada z mięśni, a myśli zwalniają. Lęk już nie miał nad nim władzy i wreszcie mógł zacząć myśleć logicznie oraz zrozumieć słowa Belviny. Odetchnął głęboko i posłusznie usiadł na łóżku, wpatrując się w uzdrowicielkę z tłumionym niepokojem.
-Jak...jak długo tu jestem? - zaczął, przejeżdżając dłonią po policzku, na którym czuł kilkudniowy zarost. Ale to niemożliwe, nie minęło chyba aż kilka dni? Zaledwie kilka minut temu czarnoksiężnik wywołał tamtą straszną mgłę, a potem zaczęły się koszmary...
-Proszę posłuchać, jestem aurorem... - przypomniał jej bezsensownie, bo przecież od dawna bywał u niej jako pacjent -...i byłem na akcji, wielu ludziom grozi niebezpieczeństwo. Całej rodzinie na obrzeżach Londynu i... mój partner w akcji, Samuel Skamander, czy on też tutaj trafił? - zaczął wyrzucać z siebie słowa, nieco gorączkowo. Na pewno rozmawiał z nią jednak spokojniej niż dałby radę bez pomocy zaklęcia.
Odskoczył jednak, gdy tylko go dotknęła - nie był gotowy na próby uspokajania strachu, nawet jeśli podane przez Belvinę informacje łagodziły nieco jego przerażenie.
-Nie, nie, nie mogę tutaj zostać, oni wszyscy są w niebezpieczeństwie...! - zaprotestował, usiłując wyminąć kobietę. Jak długo był nieprzytomny? Był trochę osłabiony, a nogi się pod nim uginały, ale górował nad uzdrowicielką wzrostem i zapewne siłą. Nie da się tutaj zatrzymać, nie! Musiał natychmiast biec do Just, do Hannah, do Gabriela, do Biura Aurorów...
-Co z rodziną w chatce... - wymamrotał z błędnym wzrokiem, uświadamiając sobie, że najpierw musi wrócić na miejsce pojedynku i ostrzec rodzinę, która lada moment padnie ofiarą czarnomagicznej klątwy... a może już padła? Jak długo tutaj był?
Jego wahanie dało Belvinie trochę czasu. Zanim zdążył uciec z sali, uzdrowicielka rzuciła udane zaklęcie. Michael poczuł, jak rytm jego serca uspokaja się, napięcie opada z mięśni, a myśli zwalniają. Lęk już nie miał nad nim władzy i wreszcie mógł zacząć myśleć logicznie oraz zrozumieć słowa Belviny. Odetchnął głęboko i posłusznie usiadł na łóżku, wpatrując się w uzdrowicielkę z tłumionym niepokojem.
-Jak...jak długo tu jestem? - zaczął, przejeżdżając dłonią po policzku, na którym czuł kilkudniowy zarost. Ale to niemożliwe, nie minęło chyba aż kilka dni? Zaledwie kilka minut temu czarnoksiężnik wywołał tamtą straszną mgłę, a potem zaczęły się koszmary...
-Proszę posłuchać, jestem aurorem... - przypomniał jej bezsensownie, bo przecież od dawna bywał u niej jako pacjent -...i byłem na akcji, wielu ludziom grozi niebezpieczeństwo. Całej rodzinie na obrzeżach Londynu i... mój partner w akcji, Samuel Skamander, czy on też tutaj trafił? - zaczął wyrzucać z siebie słowa, nieco gorączkowo. Na pewno rozmawiał z nią jednak spokojniej niż dałby radę bez pomocy zaklęcia.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Pracując od kilku już lat na oddziale pozaklęciowym, była przygotowana na każdą sytuację i spodziewała się już wszystkiego po pacjentach. Mając do czynienia z kolejnymi przypadkami, nie łatwo było wprawić ja w zaskoczenie, nawet gdy działo się coś, co wyłamywało się z rutyny dnia. Jednak Tonks zdecydowanie osiągnął sukces na tym poziomie, gdy narobił hałasu w chwili, gdy kompletnie nie spodziewała się tego po Nim.
Minimalnie skrzywiła się, kiedy odskoczył. Z jednej strony pomogło to zatrzymać mężczyznę w pomieszczeniu i skłonić do cofnięcia się, ale z drugiej chciała go uspokoić, a nie przysparzać dodatkowego stresu.
- Musisz tutaj zostać – powiedziała jedynie, ignorując jego protesty.- Jeśli ktoś był w niebezpieczeństwie… Już mu nie pomożesz – dodała poważnie, nie pozwalając wyminąć się, chociaż zdecydowanie nie mogła zasłonić sobą drzwi. Była na to za drobna.
Wiedziała, że nie osiągnie nic, jeśli nie sięgnie po zaklęcia. Mogła użyć czegoś mocniejszego, ale nie sądziła, aby była taka potrzeba i szybko upewniła się, że miała rację.
Obserwowała jak Tonks posłusznie zajmuje wskazane miejsce. W duchu odetchnęła, bo nie miała najmniejszych szans w siłowym starciu z aurorem, dlatego cieszyła się z rezultatu, jaki osiągnęła.
Zerknęła jeszcze raz na zamknięte drzwi i podeszła bliżej swojego pacjenta. Przyjrzała mu się uważnie, upewniając, że ten nie zrobił sobie żadnej krzywdy w czasie próby ucieczki stąd.
- Trafiłeś tu dziś rano, jest 30 marca. Znaleziono Cię nieprzytomnego – odparła, decydując się na podanie mu konkretnych informacji. Co prawda nie raz widziała jak pacjenci oddziału magipsychiatrycznego po poważnych urazach mieli problem z najprostszymi rzeczami, nawet przeliczeniem kilku godzin, ale na sprawdzenie jak jest z tym u niego jeszcze przyjdzie pora.
Sięgnęła po kartę pacjenta, która wisiała na ramie łóżka. Sukcesywnie była uzupełniana przy każdej wizycie uzdrowiciela od momentu, gdy Michael pojawił się tu. Zapisała godzinę, o której obudził się, wątpiąc, aby minęło dużo czasu odkąd narobił rabanu poddając się panice.
- Coś cię boli? Coś ci dokucza? – spytała, zapisując w tym czasie skołowanie, którego była świadkiem przed chwilą.
Kiedy przypomniał jej kim jest, przerwała pisanie i spojrzała na niego. Poza pracą pewnie potraktowałaby go z politowaniem, ale teraz nie pozwoliła sobie na to… była w pracy.
- Wiem kim jesteś, nie musisz przypominać o tym – zapewniła go spokojnie, uśmiechnęła się lekko, ale zaraz spoważniała.- Tak, również tutaj trafił, lecz nie jestem w stanie powiedzieć Ci, co z Nim. Jest pod opieką innego uzdrowiciela – wyjaśniła. Nie miała czasu, aby interesować się innymi pacjentami, jeśli ci już mieli uzdrowiciela, który czuwał nad ich stanem.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Minimalnie skrzywiła się, kiedy odskoczył. Z jednej strony pomogło to zatrzymać mężczyznę w pomieszczeniu i skłonić do cofnięcia się, ale z drugiej chciała go uspokoić, a nie przysparzać dodatkowego stresu.
- Musisz tutaj zostać – powiedziała jedynie, ignorując jego protesty.- Jeśli ktoś był w niebezpieczeństwie… Już mu nie pomożesz – dodała poważnie, nie pozwalając wyminąć się, chociaż zdecydowanie nie mogła zasłonić sobą drzwi. Była na to za drobna.
Wiedziała, że nie osiągnie nic, jeśli nie sięgnie po zaklęcia. Mogła użyć czegoś mocniejszego, ale nie sądziła, aby była taka potrzeba i szybko upewniła się, że miała rację.
Obserwowała jak Tonks posłusznie zajmuje wskazane miejsce. W duchu odetchnęła, bo nie miała najmniejszych szans w siłowym starciu z aurorem, dlatego cieszyła się z rezultatu, jaki osiągnęła.
Zerknęła jeszcze raz na zamknięte drzwi i podeszła bliżej swojego pacjenta. Przyjrzała mu się uważnie, upewniając, że ten nie zrobił sobie żadnej krzywdy w czasie próby ucieczki stąd.
- Trafiłeś tu dziś rano, jest 30 marca. Znaleziono Cię nieprzytomnego – odparła, decydując się na podanie mu konkretnych informacji. Co prawda nie raz widziała jak pacjenci oddziału magipsychiatrycznego po poważnych urazach mieli problem z najprostszymi rzeczami, nawet przeliczeniem kilku godzin, ale na sprawdzenie jak jest z tym u niego jeszcze przyjdzie pora.
Sięgnęła po kartę pacjenta, która wisiała na ramie łóżka. Sukcesywnie była uzupełniana przy każdej wizycie uzdrowiciela od momentu, gdy Michael pojawił się tu. Zapisała godzinę, o której obudził się, wątpiąc, aby minęło dużo czasu odkąd narobił rabanu poddając się panice.
- Coś cię boli? Coś ci dokucza? – spytała, zapisując w tym czasie skołowanie, którego była świadkiem przed chwilą.
Kiedy przypomniał jej kim jest, przerwała pisanie i spojrzała na niego. Poza pracą pewnie potraktowałaby go z politowaniem, ale teraz nie pozwoliła sobie na to… była w pracy.
- Wiem kim jesteś, nie musisz przypominać o tym – zapewniła go spokojnie, uśmiechnęła się lekko, ale zaraz spoważniała.- Tak, również tutaj trafił, lecz nie jestem w stanie powiedzieć Ci, co z Nim. Jest pod opieką innego uzdrowiciela – wyjaśniła. Nie miała czasu, aby interesować się innymi pacjentami, jeśli ci już mieli uzdrowiciela, który czuwał nad ich stanem.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Chodź, pocałuję cię tam, gdzie się kończysz i zaczynasz. Chodź, pocałuję cię w czoło, w duszę. Pocałuję cię w twoje serce. Na dzień dobry. Na dobranoc. Na zawsze. Na nigdy. Na teraz. Na kiedyś.
Ostatnio zmieniony przez Belvina Blythe dnia 19.01.20 21:26, w całości zmieniany 1 raz
Belvina Blythe
Zawód : Uzdrowicielka na urazach pozaklęciowych, prywatny uzdrowiciel
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Nasze miejsce jest tutaj
W nocy
Bez nikogo
W nocy
Bez nikogo
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Zacisnął ze złością usta, gdy Belvina wytknęła mu, że nie może już nikomu pomóc. Był aurorem, był mężczyzną, był sojusznikiem Zakonu Feniksa, pomoc to jego obowiązek! Nie miał zamiaru siedzieć bezczynnie i użalać się nad sobą z powodu kilku koszmarów i zawrotów głowy. Zaklęcie panny Blythe podziałało, więc lęk osłabł na chwilę - a Mike natychmiast zaczął go bagatelizować i przeceniać własne możliwości po zetknięciu z czarnomagicznym zaklęciem. Chciał jak najprędzej zapomnieć o strasznych wizjach, upewnić się, że z jego najbliższymi wszystko w porządku i wyjść ze szpitala. Nie znosił wizyt w Mungu, od zawsze kojarzyły mu się ze słabością i przymusem, a od niedawna również z konsekwencjami ugryzienia wilkołaka. Spędził wtedy w norweskim szpitalu kilkanaście nieznośnych dni. Nigdy więcej.
...aż dowiedział się, że był tutaj prawie cztery dni. Spojrzał na Belvinę z mieszanką złości i niedowierzania.
-Niemożliwe, tylko na chwilę straciłem przytomność i miałem kilka koszmarów. Co robiłbym tutaj tak długo? - wytknął jej nieufnie. Wziął głęboki oddech, procesując tą informację.
-Jeśli minęły trzy dni od tamtego starcia, bo przytomny byłem dwudziestego siódmego...to muszę iść do domu, napisać do siostry... muszę stąd wyjść! - zarządził.
-Nic mnie nie boli, już wszystko w porządku! - zapewnił pośpiesznie, chociaż serce mu kołatało, a do głowy znów zaczynały napływać niespokojne myśli. Ale był przecież silny, poradzi sobie.
-Muszę znaleźć Skamandra, sprawdzić co z nim. To sprawa Biura Aurorów, nie cierpiąca zwłoki. - oznajmił, znów zrywając się z łóżka. Może i był w szpitalu i to Belvina tutaj rządziła, ale nie zamierzał bezczynnie siedzieć i dać się rozstawiać po kątach. Dopiero po kilku sekundach uświadomił sobie, że może zdziała tutaj więcej dyplomacją niż żądaniami, więc spojrzał na Belvinę łagodniej, pozorując spokój.
-Proszę, to bardzo, bardzo ważne. Czy mogę go poszukać? Będę szybki i dyskretny. - zwrócił się do uzdrowicielki, która mogła dojrzeć obłęd w jego spojrzeniu i niespokojne tiki na twarzy. Zaklęcie uspokajające przestawało działać, a nadmierna aktywność pacjenta wydawała się nieco chorobliwa.
...aż dowiedział się, że był tutaj prawie cztery dni. Spojrzał na Belvinę z mieszanką złości i niedowierzania.
-Niemożliwe, tylko na chwilę straciłem przytomność i miałem kilka koszmarów. Co robiłbym tutaj tak długo? - wytknął jej nieufnie. Wziął głęboki oddech, procesując tą informację.
-Jeśli minęły trzy dni od tamtego starcia, bo przytomny byłem dwudziestego siódmego...to muszę iść do domu, napisać do siostry... muszę stąd wyjść! - zarządził.
-Nic mnie nie boli, już wszystko w porządku! - zapewnił pośpiesznie, chociaż serce mu kołatało, a do głowy znów zaczynały napływać niespokojne myśli. Ale był przecież silny, poradzi sobie.
-Muszę znaleźć Skamandra, sprawdzić co z nim. To sprawa Biura Aurorów, nie cierpiąca zwłoki. - oznajmił, znów zrywając się z łóżka. Może i był w szpitalu i to Belvina tutaj rządziła, ale nie zamierzał bezczynnie siedzieć i dać się rozstawiać po kątach. Dopiero po kilku sekundach uświadomił sobie, że może zdziała tutaj więcej dyplomacją niż żądaniami, więc spojrzał na Belvinę łagodniej, pozorując spokój.
-Proszę, to bardzo, bardzo ważne. Czy mogę go poszukać? Będę szybki i dyskretny. - zwrócił się do uzdrowicielki, która mogła dojrzeć obłęd w jego spojrzeniu i niespokojne tiki na twarzy. Zaklęcie uspokajające przestawało działać, a nadmierna aktywność pacjenta wydawała się nieco chorobliwa.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Ostatnio zmieniony przez Michael Tonks dnia 20.01.20 5:09, w całości zmieniany 1 raz
Zaczynał działać jej na nerwy i to coraz bardziej, a przy tym upewniał ją jak bardzo irytujący byli aurorzy, gdy trafiając do szpitala nadal zgrywali niepokonanych. Każdy uzdrowiciel tutaj, chciał pomóc, ale oczywiście żadne argumenty nie docierały. Ewentualnie to ona miała to wątpliwe szczęście trafiać na przypadki takie jak Tonks.
Westchnęła ciężko, gdy mimo że wyraźnie spokojniejszy to nadal nie był zbyt współpracujący, bagatelizując swój stan i najpewniej objawy, które musiały mu dokuczać, ale nie chciał tego przyznać.
- Nie wiemy ile czasu byłeś nieprzytomny, ale zaklęcie którym cię trafiono, narobiło spustoszenia w twojej psychice – podjęła spokojnie, zauważając nieufność, która wręcz emanowała z mężczyzny.- Co trzy godziny, podawano ci dawkę eliksirów oraz podtrzymywano zaklęcia, które stabilizowały Cię i nie pogłębiały urazu – dodała, podając mu nieco więcej informacji. Musiał jej zaufać i przestać udawać, że nic się nie stało.
- Najpewniej twoi bliscy zostali poinformowani o sytuacji, ta kwestia leżała w gestii biura aurorów. Jeśli faktycznie nic ci już nie dolega, zostaniesz wypisany do końca dnia – próbowała go uspokoić, zapewnić, że może już usiąść i przebrnąć przez procedury nim zostanie wypuszczony ze szpitala.
Spoglądała na niego z wyraźnym powątpieniem. Nie raz już była świadkiem, jak Ci, którzy najgłośniej zapewniali o dobrym samopoczuciu, wracali po kilku godzinach w jeszcze gorszym stanie, bo objawy nasilały się dając podstawę do dłuższej hospitalizacji.
Stanęła mu na drodze, kiedy znów zerwał się na równe nogi, najwyraźniej gotów opuścić sale.
- Siadaj na łóżku – syknęła, tracąc w końcu cierpliwość. Tym razem to ona potrzebowała spokoju, a chwilowo był poza zasięgiem.- Dowiem się co z Nim, ale najpierw muszę mieć pewność, ze z Tobą wszystko w porządku – wyjaśniła, odzyskując opanowanie. Miała priorytety, ale mogła dowiedzieć się co z drugim aurorem, jeśli to było tak istotne.- Jednak póki co, utwierdzasz mnie w przekonaniu, że nie nadajesz się do wypisania ze szpitala i najpewniej właśnie taka informacja zostanie zapisana w twojej karcie – uświadomiła go, jak bardzo działa na swoją niekorzyść. Wątpliwości jednego uzdrowiciela, mogły odsunąć Tonksa na dłużej od pracy, a jeśli tak samo będzie zachowywał się przy pozostałych medykach, najpewniej poprą jej zdanie i inni.
- Nie, nie możesz – odparła, po raz drugi sięgając po różdżkę.- Paxo Maxima – wypowiedziała łagodnie, decydując się na silniejszy odpowiedni poprzedniego zaklęcia, zwłaszcza, gdy zauważyła nerwowość jego ruchów. Póki była tu z nim sama, nie mogła dopuścić do sytuacji, kiedy w ruch poszłaby siła… nie miała wtedy najmniejszych szans.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Westchnęła ciężko, gdy mimo że wyraźnie spokojniejszy to nadal nie był zbyt współpracujący, bagatelizując swój stan i najpewniej objawy, które musiały mu dokuczać, ale nie chciał tego przyznać.
- Nie wiemy ile czasu byłeś nieprzytomny, ale zaklęcie którym cię trafiono, narobiło spustoszenia w twojej psychice – podjęła spokojnie, zauważając nieufność, która wręcz emanowała z mężczyzny.- Co trzy godziny, podawano ci dawkę eliksirów oraz podtrzymywano zaklęcia, które stabilizowały Cię i nie pogłębiały urazu – dodała, podając mu nieco więcej informacji. Musiał jej zaufać i przestać udawać, że nic się nie stało.
- Najpewniej twoi bliscy zostali poinformowani o sytuacji, ta kwestia leżała w gestii biura aurorów. Jeśli faktycznie nic ci już nie dolega, zostaniesz wypisany do końca dnia – próbowała go uspokoić, zapewnić, że może już usiąść i przebrnąć przez procedury nim zostanie wypuszczony ze szpitala.
Spoglądała na niego z wyraźnym powątpieniem. Nie raz już była świadkiem, jak Ci, którzy najgłośniej zapewniali o dobrym samopoczuciu, wracali po kilku godzinach w jeszcze gorszym stanie, bo objawy nasilały się dając podstawę do dłuższej hospitalizacji.
Stanęła mu na drodze, kiedy znów zerwał się na równe nogi, najwyraźniej gotów opuścić sale.
- Siadaj na łóżku – syknęła, tracąc w końcu cierpliwość. Tym razem to ona potrzebowała spokoju, a chwilowo był poza zasięgiem.- Dowiem się co z Nim, ale najpierw muszę mieć pewność, ze z Tobą wszystko w porządku – wyjaśniła, odzyskując opanowanie. Miała priorytety, ale mogła dowiedzieć się co z drugim aurorem, jeśli to było tak istotne.- Jednak póki co, utwierdzasz mnie w przekonaniu, że nie nadajesz się do wypisania ze szpitala i najpewniej właśnie taka informacja zostanie zapisana w twojej karcie – uświadomiła go, jak bardzo działa na swoją niekorzyść. Wątpliwości jednego uzdrowiciela, mogły odsunąć Tonksa na dłużej od pracy, a jeśli tak samo będzie zachowywał się przy pozostałych medykach, najpewniej poprą jej zdanie i inni.
- Nie, nie możesz – odparła, po raz drugi sięgając po różdżkę.- Paxo Maxima – wypowiedziała łagodnie, decydując się na silniejszy odpowiedni poprzedniego zaklęcia, zwłaszcza, gdy zauważyła nerwowość jego ruchów. Póki była tu z nim sama, nie mogła dopuścić do sytuacji, kiedy w ruch poszłaby siła… nie miała wtedy najmniejszych szans.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Chodź, pocałuję cię tam, gdzie się kończysz i zaczynasz. Chodź, pocałuję cię w czoło, w duszę. Pocałuję cię w twoje serce. Na dzień dobry. Na dobranoc. Na zawsze. Na nigdy. Na teraz. Na kiedyś.
Ostatnio zmieniony przez Belvina Blythe dnia 19.01.20 21:29, w całości zmieniany 2 razy
Belvina Blythe
Zawód : Uzdrowicielka na urazach pozaklęciowych, prywatny uzdrowiciel
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Nasze miejsce jest tutaj
W nocy
Bez nikogo
W nocy
Bez nikogo
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Belvina Blythe' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 2
'k100' : 2
Zaczynała działać mu na nerwy, próbując zatrzymać go tu wbrew jego woli. Przecież nawet nie chciał wyjść ze szpitala, chciał tylko wyjść z tej cholernej sali i poszukać Samuela. Musiał dowiedzieć się, co się stało, co z rodziną, której mieli pomóc, co z napastnikami... Na pewno nie przeszkodzą mu w tym przyśpieszone bicie serca ani zawroty głowy, to przecież żadne objawy!
Dopiero gdy Belvina raczyła podzielić się bardziej szczegółowymi informacjami o jego stanie, spojrzał na nią przytomniej i z narastającym niedowierzaniem.
-Odkąd straciłem przytomność minęły trzy dni? - wychrypiał, kręcąc głową. Niemożliwe, to niemożliwe. -Co to znaczy... spustoszenia w psychice? - dopytał, wzdrygając się. Koszmary, pamiętał koszmary. Swoje najgorsze lęki, krew, martwych bliskich. To była nieprawda... prawda? A może...?
-Jeśli moi bliscy zostaliby poinformowani, już by tu byli. - uświadomił sobie, blednąc. A to znaczyło...
-Czy... z nimi wszystko w porządku? Just, Gabriel, Hannah... czy oni żyją? Widziałem jak umierali. - opowiadał Belvinie coraz bardziej gorączkowo, co jakiś czas wlepiając w nią rozbiegane oczy. Uzdrowicielka mogła poznać, że jej zaklęcie nie zadziałało, a efekty poprzedniego właśnie bledną. Dłonie Tonksa zaczęły drżeć, a na twarzy pojawił się wyraz zagubienia i przerażenia. Przez chwilę wydawał się bezradny, ale nagle zmarszczył ze złością brwi i posłał Belvinie gniewne spojrzenie. Zdawała się nie rozumieć jego sytuacji i tego, że nie mógł siedzieć w takiej chwili!
-To sprawa życia i śmierci, nie rozumie pani?! Jeśli byłem tu cztery dni to nie mamy czasu do stracenia! - warknął, próbując wyminąć uzdrowicielkę i znaleźć się bliżej drzwi.
-Chyba że... - przystanął, spoglądając na nią z nagłą wściekłością. -Kłamiesz. - uświadomił sobie. Te "cztery dni" wydawały mu się nieprawdopodobne i już wiedział dlaczego. -Kłamiesz, bo jesteś po ich stronie! A ja... ja nie jestem nawet w Mungu, prawda? To kolejny koszmar, kolejna iluzja! - olśniło go. Wycelował w Belvinę palcem, oskarżycielsko.
-Przestań się skrywać za zasłoną iluzji, tchórzliwy czarnoksiężniku i zalatwmy to jak mężczyźni! - zażądał, nie wierząc już, że stoi przed nim znajoma uzdrowicielka. To pewnie tamten zamaskowany mężczyzna z lasu, ten, który wywołał koszmarną mgłę!
Dopiero gdy Belvina raczyła podzielić się bardziej szczegółowymi informacjami o jego stanie, spojrzał na nią przytomniej i z narastającym niedowierzaniem.
-Odkąd straciłem przytomność minęły trzy dni? - wychrypiał, kręcąc głową. Niemożliwe, to niemożliwe. -Co to znaczy... spustoszenia w psychice? - dopytał, wzdrygając się. Koszmary, pamiętał koszmary. Swoje najgorsze lęki, krew, martwych bliskich. To była nieprawda... prawda? A może...?
-Jeśli moi bliscy zostaliby poinformowani, już by tu byli. - uświadomił sobie, blednąc. A to znaczyło...
-Czy... z nimi wszystko w porządku? Just, Gabriel, Hannah... czy oni żyją? Widziałem jak umierali. - opowiadał Belvinie coraz bardziej gorączkowo, co jakiś czas wlepiając w nią rozbiegane oczy. Uzdrowicielka mogła poznać, że jej zaklęcie nie zadziałało, a efekty poprzedniego właśnie bledną. Dłonie Tonksa zaczęły drżeć, a na twarzy pojawił się wyraz zagubienia i przerażenia. Przez chwilę wydawał się bezradny, ale nagle zmarszczył ze złością brwi i posłał Belvinie gniewne spojrzenie. Zdawała się nie rozumieć jego sytuacji i tego, że nie mógł siedzieć w takiej chwili!
-To sprawa życia i śmierci, nie rozumie pani?! Jeśli byłem tu cztery dni to nie mamy czasu do stracenia! - warknął, próbując wyminąć uzdrowicielkę i znaleźć się bliżej drzwi.
-Chyba że... - przystanął, spoglądając na nią z nagłą wściekłością. -Kłamiesz. - uświadomił sobie. Te "cztery dni" wydawały mu się nieprawdopodobne i już wiedział dlaczego. -Kłamiesz, bo jesteś po ich stronie! A ja... ja nie jestem nawet w Mungu, prawda? To kolejny koszmar, kolejna iluzja! - olśniło go. Wycelował w Belvinę palcem, oskarżycielsko.
-Przestań się skrywać za zasłoną iluzji, tchórzliwy czarnoksiężniku i zalatwmy to jak mężczyźni! - zażądał, nie wierząc już, że stoi przed nim znajoma uzdrowicielka. To pewnie tamten zamaskowany mężczyzna z lasu, ten, który wywołał koszmarną mgłę!
Can I not save one
from the pitiless wave?
Ostatnio zmieniony przez Michael Tonks dnia 20.01.20 5:10, w całości zmieniany 1 raz
Patrzyła na niego uważnie, widząc, że zirytowanie sytuacją jest najwyraźniej obustronne. Odetchnęła cicho, próbując nie dać się zdenerwowaniu i wrócić do profesjonalizmu, a przynajmniej pod względem opanowania. Przecież nigdy nie dawała wytrącić się z równowagi przez pacjentów, a wręcz jej podstawową zasadą stało się, aby zawsze zachować spokój i być wyrozumiałą. Inaczej nie przetrwała by tych paru lat jako uzdrowicielka.
- Zaklęcie, którym cię potraktowano, nie zostawiło ran fizycznych, lecz nie oszczędziło psychicznych – wyjaśniła spokojnie, wyraźnie rozluźniając się.- Miotałeś się i majaczyłeś, a gdy ktoś próbował cię przytrzymać, abyś nie zrobił sobie krzywdy, było tylko gorzej – zdradziła mu jak ciekawie mieli z nim w pierwszych godzinach.
- Próbowaliśmy jak najbardziej ograniczyć obrażenia jakie powstały, dlatego teraz muszę dowiedzieć się, jak naprawdę się czujesz i jeśli zajdzie taka konieczność, trzeba będzie przedłużyć twój pobyt tutaj, abyś w przyszłości nie odczuwał skutków tego co się stało– zacisnęła mocniej dłonie na trzymanej w dłoni karcie.- Dlatego proszę, usiądź i chociaż trochę współpracuj – ponowiła tą prośbę.- Później, będę mogła pomóc ci z ustaleniem co z twoim kolegą – miała nadzieje, że go przekona.
Kiedy zapytał o stan bliskich, pokręciła głową.
- Nie wiem co z nimi, tak jak mówiłam, kontakt z twoimi bliskimi leżał w gestii biura aurorów, a nie szpitala – teoretycznie mogła skłamać, ale wolała nie ryzykować.- Jeśli widziałeś ich śmierć, najpewniej jest to skutek zaklęcia i było wytworem koszmarów… nic więcej – kiedy zaklęcie się nieudało, mogła tylko uspokoić go słownie, ale nie zamierzała się poddać.
Widziała jak się denerwuje, jak poprzednie zaklęcie słabnie coraz bardziej i już w żaden sposób nie wpływa na mężczyznę. Słuchała jego słów, tej pokrętnej oceny sytuacji. Miała już pewność, że Tonks nie wyjdzie dziś ze szpitala, najpewniej jutro również nie. Próbowali pomóc mu, gdy był nieprzytomny, ale widać nie udało się ograniczyć urazu psychicznego.
- Po ich stronie? – dopiero po chwili zareagowała. Nie powinna się tym interesować, wiedziała dobrze, ale mimo to spytała. Chciała jedynie wiedzieć czy to co teraz wyrzucił z siebie w gniewie Tonks to kolejne urojenia czy coś co wydarzyło się naprawdę, a czego konsekwencją był jego stan. Nie dopytywała dalej, nie zamierzając tracić czasu.
- Paxo Maxima – wypowiedziała, zbliżając się do niego i przesuwając różdżką przy jego skroni. Chciała go wyciszyć jak najbardziej i jak najszybciej. Nie mogła pozwolić, aby wpadł w większy gniew.- Paxo Maxima – powtórzyła, wykonując identyczny gest. Była gotowa zaryzykować, że otępi go za mocno i niczego więcej nie dowie się, ale tak będzie bezpieczniej dla niego i dla niej.
- Znajdujesz się w szpitalu.- zapewniła go, licząc, że oba rzucone przed chwila wzmocnione paxo, zdadzą egzamin i zniwelują złość.- Pomogę ci, jak tylko będę mogła – zapewniła Go.
- Zaklęcie, którym cię potraktowano, nie zostawiło ran fizycznych, lecz nie oszczędziło psychicznych – wyjaśniła spokojnie, wyraźnie rozluźniając się.- Miotałeś się i majaczyłeś, a gdy ktoś próbował cię przytrzymać, abyś nie zrobił sobie krzywdy, było tylko gorzej – zdradziła mu jak ciekawie mieli z nim w pierwszych godzinach.
- Próbowaliśmy jak najbardziej ograniczyć obrażenia jakie powstały, dlatego teraz muszę dowiedzieć się, jak naprawdę się czujesz i jeśli zajdzie taka konieczność, trzeba będzie przedłużyć twój pobyt tutaj, abyś w przyszłości nie odczuwał skutków tego co się stało– zacisnęła mocniej dłonie na trzymanej w dłoni karcie.- Dlatego proszę, usiądź i chociaż trochę współpracuj – ponowiła tą prośbę.- Później, będę mogła pomóc ci z ustaleniem co z twoim kolegą – miała nadzieje, że go przekona.
Kiedy zapytał o stan bliskich, pokręciła głową.
- Nie wiem co z nimi, tak jak mówiłam, kontakt z twoimi bliskimi leżał w gestii biura aurorów, a nie szpitala – teoretycznie mogła skłamać, ale wolała nie ryzykować.- Jeśli widziałeś ich śmierć, najpewniej jest to skutek zaklęcia i było wytworem koszmarów… nic więcej – kiedy zaklęcie się nieudało, mogła tylko uspokoić go słownie, ale nie zamierzała się poddać.
Widziała jak się denerwuje, jak poprzednie zaklęcie słabnie coraz bardziej i już w żaden sposób nie wpływa na mężczyznę. Słuchała jego słów, tej pokrętnej oceny sytuacji. Miała już pewność, że Tonks nie wyjdzie dziś ze szpitala, najpewniej jutro również nie. Próbowali pomóc mu, gdy był nieprzytomny, ale widać nie udało się ograniczyć urazu psychicznego.
- Po ich stronie? – dopiero po chwili zareagowała. Nie powinna się tym interesować, wiedziała dobrze, ale mimo to spytała. Chciała jedynie wiedzieć czy to co teraz wyrzucił z siebie w gniewie Tonks to kolejne urojenia czy coś co wydarzyło się naprawdę, a czego konsekwencją był jego stan. Nie dopytywała dalej, nie zamierzając tracić czasu.
- Paxo Maxima – wypowiedziała, zbliżając się do niego i przesuwając różdżką przy jego skroni. Chciała go wyciszyć jak najbardziej i jak najszybciej. Nie mogła pozwolić, aby wpadł w większy gniew.- Paxo Maxima – powtórzyła, wykonując identyczny gest. Była gotowa zaryzykować, że otępi go za mocno i niczego więcej nie dowie się, ale tak będzie bezpieczniej dla niego i dla niej.
- Znajdujesz się w szpitalu.- zapewniła go, licząc, że oba rzucone przed chwila wzmocnione paxo, zdadzą egzamin i zniwelują złość.- Pomogę ci, jak tylko będę mogła – zapewniła Go.
Chodź, pocałuję cię tam, gdzie się kończysz i zaczynasz. Chodź, pocałuję cię w czoło, w duszę. Pocałuję cię w twoje serce. Na dzień dobry. Na dobranoc. Na zawsze. Na nigdy. Na teraz. Na kiedyś.
Belvina Blythe
Zawód : Uzdrowicielka na urazach pozaklęciowych, prywatny uzdrowiciel
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Nasze miejsce jest tutaj
W nocy
Bez nikogo
W nocy
Bez nikogo
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Belvina Blythe' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 46, 90
'k100' : 46, 90
Nie potrafił logicznie zauważyć i zrozumieć irytacji Belviny, którą zresztą starała się ukrywać, jako profesjonalistka. Jego myśli błądziły teraz własnym, chaotycznym torem, nie pozwalając mu nawet wysilić się na empatię wobec cierpliwej uzdrowicielki. Podejrzliwość mieszała się w nim z chęcią błagania o pomoc. Oddychał ciężko, tętno miał przyśpieszone, a spojrzenie rozbiegane.
-Nic nie pamiętam… - jęknął w odpowiedzi na jej wyjaśnienia, rozpaczliwie przyciskając dłonie do skroni, tak jakby ten prosty gest miał uspokoić bałagan w jego głowie.
-Ale to nie ja jestem w niebezpieczeństwie, tylko oni. Fidelius, jego rodzina, Skamander… - upierał się, bo pamięć o towarzyszu i rodzinie, którą mieli uratować, tylko pogłębiała jego panikę. Przypominał sobie, że wróg powalił go jednym czarnomagicznym zaklęciem. Kim był ten potężny czarnoksiężnik? Sojusznikiem Czarnego Pana? A może samym Voldemortem? Z całą pewnością, przyszli dać nauczkę promugolskiemu felietoniście, a niepokój o losy działacza mieszał się ze wspomnieniami strasznych wizji, wywołanych przez upiorną mgłę. Obrazy rozszarpanych zwłok wciąż migały Tonksowi przed oczami, uniemożliwiając mu skupienie się na słowach Belviny.
-Najpewniej? - jęknął tylko głucho, gdy w niejednoznaczny sposób zapewniła go o bezpieczeństwie jego rodziny. Widział śmierć Just i Gabriela i nie potrafił już odróżnić jawy od koszmarów, tamte wizje były w końcu tak rzeczywiste…
-Ukrywasz coś przede mną, ukrywasz ich śmierć! Puść mnie, muszę iść do Biura, albo wrócić pod chatę, albo…Nieważne, nie będę gadał z sojusznikami Czarnego Pana! - postąpił krok do przodu, usiłując wyglądać groźnie, ale wciąż sprawiał tylko wrażenie kłębka nerwów.
Dłonie mu drżały, ledwo trzymał się na nogach - nie był więc w stanie uniknąć przytomnie rzuconych zaklęć Belviny. Pierwsze Paxo Maxima zdezorientowało go i zahamowało jego pochód w stronę kobiety i drzwi.
-Nie… - jęknął, widząc skierowaną na siebie różdżkę i spodziewając się Cruciatusa albo Avady. Nadal w końcu widział w dziewczynie wroga. Ugodziło w niego jednak tylko kolejne zaklęcie uspokajające. Tak potężne, że dosłownie zwaliło go z nóg.
-Nie… - mruknął ciszej, gdy nogi się pod nim ugięły i opadł na łóżko. -Jestem…potrzebny… - wymamrotał, bezskutecznie walcząc z narastającą sennością. A potem odpłynął - zdawało mu się, że w świat koszmarów, ale dzięki zaklęciu Belviny, otoczyła go tylko błogosławiona nicość.
/psychicznie zt
-Nic nie pamiętam… - jęknął w odpowiedzi na jej wyjaśnienia, rozpaczliwie przyciskając dłonie do skroni, tak jakby ten prosty gest miał uspokoić bałagan w jego głowie.
-Ale to nie ja jestem w niebezpieczeństwie, tylko oni. Fidelius, jego rodzina, Skamander… - upierał się, bo pamięć o towarzyszu i rodzinie, którą mieli uratować, tylko pogłębiała jego panikę. Przypominał sobie, że wróg powalił go jednym czarnomagicznym zaklęciem. Kim był ten potężny czarnoksiężnik? Sojusznikiem Czarnego Pana? A może samym Voldemortem? Z całą pewnością, przyszli dać nauczkę promugolskiemu felietoniście, a niepokój o losy działacza mieszał się ze wspomnieniami strasznych wizji, wywołanych przez upiorną mgłę. Obrazy rozszarpanych zwłok wciąż migały Tonksowi przed oczami, uniemożliwiając mu skupienie się na słowach Belviny.
-Najpewniej? - jęknął tylko głucho, gdy w niejednoznaczny sposób zapewniła go o bezpieczeństwie jego rodziny. Widział śmierć Just i Gabriela i nie potrafił już odróżnić jawy od koszmarów, tamte wizje były w końcu tak rzeczywiste…
-Ukrywasz coś przede mną, ukrywasz ich śmierć! Puść mnie, muszę iść do Biura, albo wrócić pod chatę, albo…Nieważne, nie będę gadał z sojusznikami Czarnego Pana! - postąpił krok do przodu, usiłując wyglądać groźnie, ale wciąż sprawiał tylko wrażenie kłębka nerwów.
Dłonie mu drżały, ledwo trzymał się na nogach - nie był więc w stanie uniknąć przytomnie rzuconych zaklęć Belviny. Pierwsze Paxo Maxima zdezorientowało go i zahamowało jego pochód w stronę kobiety i drzwi.
-Nie… - jęknął, widząc skierowaną na siebie różdżkę i spodziewając się Cruciatusa albo Avady. Nadal w końcu widział w dziewczynie wroga. Ugodziło w niego jednak tylko kolejne zaklęcie uspokajające. Tak potężne, że dosłownie zwaliło go z nóg.
-Nie… - mruknął ciszej, gdy nogi się pod nim ugięły i opadł na łóżko. -Jestem…potrzebny… - wymamrotał, bezskutecznie walcząc z narastającą sennością. A potem odpłynął - zdawało mu się, że w świat koszmarów, ale dzięki zaklęciu Belviny, otoczyła go tylko błogosławiona nicość.
/psychicznie zt
Can I not save one
from the pitiless wave?
Starała się być wyrozumiała wobec mężczyzny, wyjaśniając jego zachowanie tym, co przeżył oraz samą pobudką w na pozór obcym miejscu. Nikt nie zachowywałby się normalnie na jego miejscu i ta świadomość, pomogła jej odzyskać całość opanowania oraz wzbudzić nowe pokłady cierpliwości wobec zachowania pacjenta. Przyglądała się mężczyźnie z uwagą, słuchając tego, co mówi.
- Najpewniej, ograniczona świadomość po urazie uniemożliwiała Ci nawet szczątkowe zapamiętanie ostatnich godzin – wyjaśniła spokojnie, aby nie denerwował się z luk w pamięci. Krótkie chwile, gdy wydawał się przytomny, najwyraźniej nie pozostawiły nic w jego pamięci i ówczesne próby kontaktu z nim, były daremne, czego właśnie teraz dowiedziała się.
Zbliżyła się minimalnie, chcąc uspokoić Tonksa, gdy wyraźnie nie radził sobie z informacjami, jakie słyszał i całym skołowaniem, które odczuwał od początku rozmowy.
Słysząc, kto jest w niebezpieczeństwie, nie powiedziała mu nic. Nie wiedziała niczego o osobach, które wspominał auror, dlatego nie podjęła już tematu, aby przez przypadek nie pogłębić jego paniki, źle dobranymi słowami. Wolała wyciszyć go zaklęciami i podjąć kolejną próbę dowiedzenia się czegokolwiek konkretnego o samopoczuciu. Dawno coś tak banalnego, jak prosty wywiad po odzyskaniu przytomności przez pacjenta, nie sprawił jej tyle problemu, co tym razem. Naiwnie sądziła, że przez te parę lat na oddziale, zobaczyła już większość przypadków i ciężko będzie ją zaskoczyć. Bardzo się pomyliła.
- Spokojnie, Michael, niczego nie ukrywam.- zapewniła go łagodnie, nie łudząc się, że wiele to da w tej chwili.- Nie jestem niczyją sojuszniczką, tylko uzdrowicielką, która próbuje ci pomóc – dodała cicho.
Zrezygnowała z mówienia czegokolwiek więcej, wypowiadając dwukrotnie tę samą inkantację i obserwując efekty.
Wiedziała, że powinna ograniczyć się do jednego rzuconego zaklęcia, aby osiągnąć cel, mimo to obserwowała skutki silniejszego, drugiego. Może, gdy Tonks odpocznie jeszcze trochę, będzie z nim lepiej. Nakreśliła jeszcze kilka informacji w karcie, by później opuścić salę. Poinstruowała jednego ze stażystów, że gdy auror ponownie odzyska przytomność, należy dokładnie sprawdzić jego stan, a w razie braku przeciwwskazań potwierdzonych przez doświadczonego uzdrowiciela, wydać mu kilka dawek eliksirów, które miały skrócić powrót do pełni zdrowia psychicznego i wypuścić do domu.
Opuściła oddział, aby powrócić do swoich obowiązków na urazach pozaklęciowych. Miała tam dość pracy, by nie spędzić ani minuty dłużej na magipsychiatrii.
| zt
- Najpewniej, ograniczona świadomość po urazie uniemożliwiała Ci nawet szczątkowe zapamiętanie ostatnich godzin – wyjaśniła spokojnie, aby nie denerwował się z luk w pamięci. Krótkie chwile, gdy wydawał się przytomny, najwyraźniej nie pozostawiły nic w jego pamięci i ówczesne próby kontaktu z nim, były daremne, czego właśnie teraz dowiedziała się.
Zbliżyła się minimalnie, chcąc uspokoić Tonksa, gdy wyraźnie nie radził sobie z informacjami, jakie słyszał i całym skołowaniem, które odczuwał od początku rozmowy.
Słysząc, kto jest w niebezpieczeństwie, nie powiedziała mu nic. Nie wiedziała niczego o osobach, które wspominał auror, dlatego nie podjęła już tematu, aby przez przypadek nie pogłębić jego paniki, źle dobranymi słowami. Wolała wyciszyć go zaklęciami i podjąć kolejną próbę dowiedzenia się czegokolwiek konkretnego o samopoczuciu. Dawno coś tak banalnego, jak prosty wywiad po odzyskaniu przytomności przez pacjenta, nie sprawił jej tyle problemu, co tym razem. Naiwnie sądziła, że przez te parę lat na oddziale, zobaczyła już większość przypadków i ciężko będzie ją zaskoczyć. Bardzo się pomyliła.
- Spokojnie, Michael, niczego nie ukrywam.- zapewniła go łagodnie, nie łudząc się, że wiele to da w tej chwili.- Nie jestem niczyją sojuszniczką, tylko uzdrowicielką, która próbuje ci pomóc – dodała cicho.
Zrezygnowała z mówienia czegokolwiek więcej, wypowiadając dwukrotnie tę samą inkantację i obserwując efekty.
Wiedziała, że powinna ograniczyć się do jednego rzuconego zaklęcia, aby osiągnąć cel, mimo to obserwowała skutki silniejszego, drugiego. Może, gdy Tonks odpocznie jeszcze trochę, będzie z nim lepiej. Nakreśliła jeszcze kilka informacji w karcie, by później opuścić salę. Poinstruowała jednego ze stażystów, że gdy auror ponownie odzyska przytomność, należy dokładnie sprawdzić jego stan, a w razie braku przeciwwskazań potwierdzonych przez doświadczonego uzdrowiciela, wydać mu kilka dawek eliksirów, które miały skrócić powrót do pełni zdrowia psychicznego i wypuścić do domu.
Opuściła oddział, aby powrócić do swoich obowiązków na urazach pozaklęciowych. Miała tam dość pracy, by nie spędzić ani minuty dłużej na magipsychiatrii.
| zt
Belvina Blythe
Zawód : Uzdrowicielka na urazach pozaklęciowych, prywatny uzdrowiciel
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Nasze miejsce jest tutaj
W nocy
Bez nikogo
W nocy
Bez nikogo
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
wykonywanie zawodu
X-XII
X-XII
Nie notuje swoich spostrzeżeń. Dość wcześnie zauważyła, że widok notującej, okazjonalnie potakującej ze zmartwieniem osoby, wywoływał w pacjentach mało pozytywne odczucia. Oczywiście, rozumiała potrzebę sporadycznego zapamiętania ważniejszych szczegółów, toteż w bezpieczeństwie kieszeni jej swetra, kilka centymetrów przy tkaninie, unosiło się zaczarowane pióro, gotowe zarejestrować każde ich słowo.
- Zaczęło się od snów. Były po prostu bardzo, nie wiem jak to ująć, żywe? Śniłam o odwiedzinach w moim domu rodzinnym w Irlandii, wychowywałam się tam przed pójściem do Hogwartu. Tam się poznaliśmy. - Pani Brand straciła męża w lecie 1956 roku, pracujący jako niższy urzędnik mężczyzna z pewnością nie zasługiwał na śmierć, ale też nie należał do najlepszych partnerów. Urodzony w rodzinie pół krwi, obsesyjnie wręcz dążył do zaimponowania, “tym na górze”, zaczynając od pojęcia za żonę z uboższej, ale czystokrwistej rodziny, kobietę.
- Czy robiłaś tam coś konkretnego? Każdy sen wyglądał tak samo, a może wszystkie się różniły? - Ronja ostatnio do Londynu zaglądała dużo rzadziej, a względnie czyste sale szpitalne zamieniła na polowe warunki Derbyshire. Tym razem, do Munga sprowadzała ją zlecenie dobrego znajomego z oddziału, wspólnie kończyli kurs uzdrowicielski i jako jedni z nielicznych trafili na staż do Ministerstwa. Tamten dość szybko zdecydował się wrócić, uznając niekiedy drastyczne przypadki pracowników instytucji za zbyt odbiegające od normy. Nie dziwiła mu się. Wiele lat zajęło jej przywyknięcie do dziwów psychiki, jakimi okazywali się pozornie prości do rozszyfrowania biurokraci. Do jeszcze gorszych wniosków dochodziło się obserwując ich właściwe “dłonie” przy pracy, tych, którzy działali na rozkaz, spełniając wymogi czarodziejów ubranych w eleganckie szaty. Pani Brand, chociaż w tym momencie stwarzała niebezpieczeństwo dla siebie i swojego otoczenia, zmierzała się z ciężkim okresem żałoby i samotności, uczuć typowych dla każdego człowieka, chociaż w jej przypadku wyjątkowo intensywnych. Nie była to plaga koszmarów, ta bowiem dotykała w wieku wczesnodziecięcym, ale nie ulegało wątpliwości, że leżąca na łóżku kobieta zmaga się z rodzajem depresji, wywołującej fluktuacje magiczne podczas snu. Lunatykowała regularnie od dobrych kilku miesięcy, co Fancourt wyczytała z akt przekazanych jej przez przyjaciela. Tamten najwyraźniej był blisko związany z rodziną Brand, a kiedy trafiła do szpitala po próbie podpalenia swojego domu, stało się jasne, że jego ekspertyza nie wystarczy. Wtedy właśnie poprosił o ocenę sytuacji Ronję i chociaż tamta od ponad roku już pracowała w rezerwacie, pojedyncze zlecenia szczególnie w tak trudnym okresie dla finansów ich domu, nie stanowiły kwestii do przesadnych rozmyślań.
- Tak, tak Richard jest tam ze mną. Nie od razu, chwilę się rozglądam i wszystko wygląda naprawdę pięknie. Dużo piękniej niż w Londynie, wie pani? Była pani kiedyś w Irlandii? To naprawdę malownicze miejsce, idealne dla rodzin. Ale Richard, to jest mój mąż, woli miasto, tu ma pracę, swoje ambicje. Miał, znaczy się… - Ostatnie zdanie czarownica wypowiedziała ciszej, biorąc gwałtowny wdech. Takie okazyjne obserwacje nie przynosiły wyraźnych skutków, ale jak bywa w każdej specjalizacji magomedycznej, również i w magipsychiatrii można zamroczyć swoją zdolność postrzegania, gdy jest się zbytnio zaangażowanym w konkretny problem. Znajomy musiał to wyczuć, a i Fancourt dostrzegała emocjonalność w personalnej tragedii pani Brand. Nie chodziło o jakiegoś rodzaju prawdziwą i jedyną miłość, którą śmierć ją pozbawiła. Chodziło tu o częste w takich rodzajach małżeństw z rozsądku przyzwyczajenie, nawyki, które stały się nieodzowną częścią życia chorej. Gdy brakuje jej dystansu małżonka, jego obecność stara się wypełnić tym, co umysł uznaje za ostatnią charakterystykę, w tym przypadku będącą płomieniami.
- Owszem byłam w Irlandii, odwiedzałaś ją niedawno? Każda ulica Londynu musi ci przypominać o Richardzie, może najwyższy czas odwiedzić tam rodzinę. Widzisz go w śnie, ponieważ widzisz go w każdym lokalu, jaki wspólnie odwiedzaliście, we wspomnieniach wszystkich tych przeżytych lat. Te uczucia budzą się dopiero po zaśnięciu, bo wtedy wreszcie w teorii masz odpoczywać. - Ze swoimi pacjentami wolała używać nieformalnego języka. Ronja nie próbowała być niczyją przyjaciółką, ani rodziną, ale dostrzegała, że nawet w negatywnych odpowiedziach, pacjenci nieograniczający się grzecznościami częściej niż rzadziej mówili prawdę. A jeśli Fancourt miała prawdę tę filtrować przez stek przekleństw, to była to cena za odpowiednią diagnozę, jaką bez trudu mogła zapłacić. Dawno już potyczki słowne badanych przestały robić na niej wrażenie, do tego stopnia, że sama nie była pewna kiedy pozbyła się tego uczucia zawodu po usłyszanych przykrościach. Może gdzieś między zostaniem sam na sam z ludźmi, którzy zabijali na co dzień, w swojej pracy? Było coś dehumanizującego w otrzymywaniu galeonów za obietnicę pozbawienia kogoś ducha, nawet gdy zabijanie nie musiało być ostatecznym rozwiązaniem. Kiedy jeszcze Biuro Aurorów funkcjonowało, nigdy nie uważała, że byli oni złymi osobami. Ich życia ukształtowały ich takimi, jakimi są i nie można było nikogo za to winić. Ronja mogła jedynie marzyć, bo ktoś edukował takich ludzi więcej, na temat mocy, jaka wynikała ze zdolności odbierania komukolwiek czy czemukolwiek życia.
- Ja, nie wiem, czy bym potrafiła tam wrócić. Pokazać się rodzinie. Myślą, że jestem wariatką, jakąś podpalaczką wie pani? A ja nawet nie pamiętam tego co zrobiłam, obudziłam się do płonącej zasłony i okrzyków naszej gosposi. Całe szczęście, że dzieci się uczą, gdybym coś im zrobiła, nigdy, nigdy bym sobie… - Ronja powstrzymała ją ruchem otwartej dłoni od dokończenia zdania.
- Nie ma potrzeby wybiegać w wydarzenia, które nie miały i nie będą mieć miejsca. Jesteś chora Helen, nie jesteś mordercą. Lunatykowanie według badań dotyczy przynajmniej trzech procent społeczeństwa, niektórzy nie są go nawet świadomi. Dodatkowo, twój przypadek wydaje się tylko taki gwałtowny, ale w rzeczywistość jest jedynie odbiciem aktualne stanu emocjonalnego twojego umysłu. Według mnie to właśnie nim panuje aktualny pożar, to twój grunt pod nogami znika i to na ratowaniu nikogo innego, niż ciebie powinniśmy się skupić.
Rozmawiały jeszcze chwilę, przyciszonymi głosami, by nie przeszkadzać innym rezydującym w sali, po czym Ronja pożegnała się uprzejmie, pozostawiając kobietę w przynajmniej zewnętrznie, dużo lepszym stanie niż wcześniej. Czasami, małym krokiem nie były zaklęcia uzdrawiające, ani eliksiry. Rozmowa potrafiła dać naprawdę wiele, kiedy jeden człowiek drugiemu okazywał zrozumienie, zamiast traktować go jak wariata. Nie wszystkie czyny dało się wytłumaczyć logiką, ale to nie znaczy, że ich motywacja w danym momencie dla wykonującego nie miała sensu. Przypinka z napisem “wizytor - specjalista” wydawała się dziwnie niepasująca, ale limonkowy kitel, jaki otrzymała dla rozróżnienia od gości oddziału, wyraźnie dawał do zrozumienia mijającym kobietę na korytarzu, że wciąż mają do czynienia z magomedykiem. Dotarła wreszcie do znajomego gabinetu i pukając lekko w ramę, uśmiechnęła się na powitanie z mężczyzną.
- Och, Ronja, dziękuję ci jeszcze raz, że zgodziłaś się pomóc, naprawdę wiele to znaczy dla mnie i z pewnością dla pani Brand. Ostatnio nie było z nią najlepiej, ale to rozmowa na inny dzień. Wynagrodzenie wyślę sową, zasługujesz na rekompensatę. - Uścisnęli sobie dłonie, a w międzyczasie Fancourt z kieszeni wyciągnęła zapisany mały notes. - Tutaj są moje notatki na bieżąco, ale przygotuję ci jeszcze oficjalny raport z moimi wskazaniami. Mam nadzieję, że pomoże to w dalszej diagnozie i gdybyś potrzebował jeszcze pomocy, to chętnie porozmawiam z panią Brand następnym razem gdy będę w Londynie. - Zostawiwszy kilka kartek na jego biurku, pożegnała się i w niedługi czas potem znalazła się za masywnymi drzwiami oddziału. Nie dało się zaprzeczyć, że Mung na zawsze miał szczególnie miejsce w jej sercu, mimo perturbacji, jakie przeżywała jego dyrekcja i nie zawsze udanych godzin, które w nim spędziła. Każdy miał swoje początki i chociaż Ronja, póki co nie zamierzała wracać na stałe do swojego, to mogła z pewną dumą powiedzieć, że akurat ten most spaliła słusznie i bez zastanowienia. Smak początków jej kariery w szpitalu, powoli zaczynał blednąć, wobec zewu wyzwania, jakie miało w sobie Peak District.
|zt. (1217 słów)
quiet. composed. grateful. disciplined
do not underestimate my heart, it is a fortress, a stronghold that cannot be brought down, it has fought battles worth fighting, and saved loved ones worth defending, the day you think it a weakness, is the day
you will burn
you will burn
Ronja Fancourt
Zawód : magipsychiatra, uzdrowiciel
Wiek : 30/31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
battles may be fought
from the outside in
but wars are won
from the inside out
from the outside in
but wars are won
from the inside out
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
|01.12.1957
Prace, jakie Black dostawał w Departamencie Tajemnic, ostatnimi czasy nawarstwiały się w zastraszającym tempie. Zadania były różne - nudne i typowe, takie jak przekładanie jakichś papierów i katalogowanie magicznych przedmiotów, oraz kompletnie nietypowe jak jutrzejsza podróż do Irlandii w celu zweryfikowania pewnej ekstremalnie rzadkiej, wręcz legendarnej rośliny. Rigel miał wrażenie, że jego szefostwo specjalnie dokłada mu więcej obowiązków, niestety nie wiedział, czy odbierać to jako dobry znak, czy wręcz przeciwnie. Chcą go sprawdzić w celach awansowych, czy dać mu ostatnią szansę, bo się nie sprawdza? Chyba raczej nie to ostatnie, ponieważ wszystko, co było zlecane Blackowi, było wykonywane na czas i z największą starannością.
Oby to był dobry znak.
Dziś musiał załatwić jedno proste zadanie dla Sali Mózgów - wypełnić dokumenty, dotyczące różnych dolegliwości psychicznych, powstałych w efekcie różnych zaklęć. Tak naprawdę Rigel miał na to jeszcze sporo czasu, jednak wolał się uwinąć ze wszystkim do wyjazdu. Kto wie, ile zajmie mu polowanie na tę całą przeklętą roślinę?
Z plikiem odpowiednio zabezpieczonych magicznie papierów, czarodziej przekroczył próg szpitala świętego Munga i skierował się wprost na trzecie piętro, chociaż nogi były gotowe iść dalej, powtarzając zwyczajową trasę na oddział chorób wewnętrznych. Przemierzał korytarze, jakby był u siebie, w końcu Blackowie od dawali pieniądze na rozwój i utrzymanie tej placówki medycznej. Starał się jednak nie przeszkadzać pracującym tu medykom - trzymać się bliżej ścian i ograniczyć konwersacje do uprzejmego powitania. Oraz do prostego pytania, gdzie może obecnie znaleźć Perseusa Blacka.
Kiedy już znalazł się przed właściwą salą, uprzejmie zapukał do drzwi, po czym ostrożnie zajrzał do środka.
-Dzień dobry, kuzynie. - wychylił się zza drzwi, jednak nie wszedł do środka. - Czy kiedy skończysz, mógłbym cię prosić o rozmowę? Temat zawodowy, ale obiecuję, że zajmę ci maksymalnie… - spojrzał na kieszonkowy zegarek, którego wystawał skrawek czerwonego materiału - Tak z pół godziny. Nie chciałbym marnować twojego cennego czasu, ale jesteś jedyną osobą, jaka może mi pomóc.
Prace, jakie Black dostawał w Departamencie Tajemnic, ostatnimi czasy nawarstwiały się w zastraszającym tempie. Zadania były różne - nudne i typowe, takie jak przekładanie jakichś papierów i katalogowanie magicznych przedmiotów, oraz kompletnie nietypowe jak jutrzejsza podróż do Irlandii w celu zweryfikowania pewnej ekstremalnie rzadkiej, wręcz legendarnej rośliny. Rigel miał wrażenie, że jego szefostwo specjalnie dokłada mu więcej obowiązków, niestety nie wiedział, czy odbierać to jako dobry znak, czy wręcz przeciwnie. Chcą go sprawdzić w celach awansowych, czy dać mu ostatnią szansę, bo się nie sprawdza? Chyba raczej nie to ostatnie, ponieważ wszystko, co było zlecane Blackowi, było wykonywane na czas i z największą starannością.
Oby to był dobry znak.
Dziś musiał załatwić jedno proste zadanie dla Sali Mózgów - wypełnić dokumenty, dotyczące różnych dolegliwości psychicznych, powstałych w efekcie różnych zaklęć. Tak naprawdę Rigel miał na to jeszcze sporo czasu, jednak wolał się uwinąć ze wszystkim do wyjazdu. Kto wie, ile zajmie mu polowanie na tę całą przeklętą roślinę?
Z plikiem odpowiednio zabezpieczonych magicznie papierów, czarodziej przekroczył próg szpitala świętego Munga i skierował się wprost na trzecie piętro, chociaż nogi były gotowe iść dalej, powtarzając zwyczajową trasę na oddział chorób wewnętrznych. Przemierzał korytarze, jakby był u siebie, w końcu Blackowie od dawali pieniądze na rozwój i utrzymanie tej placówki medycznej. Starał się jednak nie przeszkadzać pracującym tu medykom - trzymać się bliżej ścian i ograniczyć konwersacje do uprzejmego powitania. Oraz do prostego pytania, gdzie może obecnie znaleźć Perseusa Blacka.
Kiedy już znalazł się przed właściwą salą, uprzejmie zapukał do drzwi, po czym ostrożnie zajrzał do środka.
-Dzień dobry, kuzynie. - wychylił się zza drzwi, jednak nie wszedł do środka. - Czy kiedy skończysz, mógłbym cię prosić o rozmowę? Temat zawodowy, ale obiecuję, że zajmę ci maksymalnie… - spojrzał na kieszonkowy zegarek, którego wystawał skrawek czerwonego materiału - Tak z pół godziny. Nie chciałbym marnować twojego cennego czasu, ale jesteś jedyną osobą, jaka może mi pomóc.
HOW MUCH CAN YOU TAKE BEFORE YOU SNAP?
Rigel Black
Zawód : Stażysta w Departamencie Tajemnic, naukowiec
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wszystko to co mam, to ta nadzieja, że życie mnie poskleja
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Praca przynosiła ukojenie dla zszarganych nerwów, zajmowała czymś drżące dłonie, pozwalała na kilkanaście godzin zająć myśli czymś innym. Była dla Perseusa świętością, aktualnie głównym celem w życiu, spoiwem łączącym rozbite fragmenty jego duszy. Dawał więc z siebie wszystko, a nawet więcej, by być tam, gdzie potrzebowano go najbardziej, a swój wysiłek starał się przekuć w coś dobrego. Coś, co przyniesie chlubę zarówno jemu, jak i całemu rodowi Black. Nawet jeżeli magiczne społeczeństwo traktowało magipsychiatrię jako temat tabu, a choroby umysłowe jak coś gorszącego, powód do wstydu i zaniżania wartości jedności. Podejrzewał również, że prędzej czy później i do niego samego przyklei się (o ile już do niego nie przywarła, najbliższy sabat prawdopodobnie o tym zadecyduje) łatka szaleńca — w końcu któż normalny wolałby spędzać całe dnie pośród wariatów?
A on paradoksalnie potrzebował kontaktu z tymi, którzy już dawno oderwali się od rzeczywistości, by móc wciąż (a przynajmniej z całych sił próbować) stąpać twardo po ziemi.
Kończył więc właśnie poranny obchód, nieco dłużej zatrzymując się przy pacjentce, która skarżyła się na sąsiada z sali. Sęk w tym, że od dawna zamieszkiwała ją samotnie; nikt nie chciał mieć do czynienia z ekscentryczną, lecz czasem również agresywną staruszką cierpiącą na psychozę, która z kolei — sądząc po jej słowach oraz żarliwych zapewnieniach, że zajmująca drugie łóżko dziewczyna śpiewała rosyjskie piosenki przez całą noc, nie pozwalając jej ani na moment zmrużyć oka — zaczęła się pogłębiać. Zbierał więc wszystkie informacje i skrupulatnie notował, jednakże na papierze nie znalazły się przewinienia nieistniejącej współlokatorki, a objawy swej pacjentki. I już miał otwierać usta, by zadać kobiecie kolejne pytanie, gdy rozległo się ciche pukanie.
Rigel był ostatnią osobą, jaką spodziewał się spotkać tego dnia w Świętym Mungu, jednakże jego obecność wśród szpitalnych korytarzy była miłym urozmaiceniem dnia.
— Witaj, Rigelu. Poczekaj na korytarzu, zaraz do ciebie dołączę — polecił, po czym wrócił do zbierania wywiadu ze staruszką. Na odchodne zalecił jednej z pielęgniarek, które zawsze towarzyszyły mu podczas porannych odwiedzin u pacjentów, zwiększenie obecnej dawki neuroleptyków oraz ścisłą obserwację. Dopiero po wszystkim dołączył do kuzyna.
— Nie ukrywam, że jestem ogromnie ciekaw tego, cóż cię do mnie sprowadza — zaczął, zachęcając Rigela do tego, aby dołączył do niego podczas spaceru wzdłuż korytarza. — Wysłali cię z Departamentu Tajemnic?
A on paradoksalnie potrzebował kontaktu z tymi, którzy już dawno oderwali się od rzeczywistości, by móc wciąż (a przynajmniej z całych sił próbować) stąpać twardo po ziemi.
Kończył więc właśnie poranny obchód, nieco dłużej zatrzymując się przy pacjentce, która skarżyła się na sąsiada z sali. Sęk w tym, że od dawna zamieszkiwała ją samotnie; nikt nie chciał mieć do czynienia z ekscentryczną, lecz czasem również agresywną staruszką cierpiącą na psychozę, która z kolei — sądząc po jej słowach oraz żarliwych zapewnieniach, że zajmująca drugie łóżko dziewczyna śpiewała rosyjskie piosenki przez całą noc, nie pozwalając jej ani na moment zmrużyć oka — zaczęła się pogłębiać. Zbierał więc wszystkie informacje i skrupulatnie notował, jednakże na papierze nie znalazły się przewinienia nieistniejącej współlokatorki, a objawy swej pacjentki. I już miał otwierać usta, by zadać kobiecie kolejne pytanie, gdy rozległo się ciche pukanie.
Rigel był ostatnią osobą, jaką spodziewał się spotkać tego dnia w Świętym Mungu, jednakże jego obecność wśród szpitalnych korytarzy była miłym urozmaiceniem dnia.
— Witaj, Rigelu. Poczekaj na korytarzu, zaraz do ciebie dołączę — polecił, po czym wrócił do zbierania wywiadu ze staruszką. Na odchodne zalecił jednej z pielęgniarek, które zawsze towarzyszyły mu podczas porannych odwiedzin u pacjentów, zwiększenie obecnej dawki neuroleptyków oraz ścisłą obserwację. Dopiero po wszystkim dołączył do kuzyna.
— Nie ukrywam, że jestem ogromnie ciekaw tego, cóż cię do mnie sprowadza — zaczął, zachęcając Rigela do tego, aby dołączył do niego podczas spaceru wzdłuż korytarza. — Wysłali cię z Departamentu Tajemnic?
{............................. }
Ce qu'on appelle une raison de vivre , est en
même temps une excellente raison demourir .
même temps une excellente raison de
-Dobrze, już nie przeszkadzam. Przepraszam. - powiedział cicho i wycofał się na korytarz, zajmując miejsce przy jednej ze ścian. Z tej perspektywy mógł przyglądać się temu, jak wygląda praca na tym oddziale. Personel medyczny przemieszczał się z sali do sali, niesamowicie skupiony na jakimś zadaniu. Zza drzwi niektórych pomieszczeń dało się słyszeć czyjś śmiech, wrzaski i szloch. Blackowi zrobiło się szkoda tych wszystkich ludzi. Nie wiedział, ilu z nich da się wyleczyć, a kto z nich był skazany na spędzenie w murach szpitala reszty swojego życia.
To smutne i niesprawiedliwe.- pomyślał. Właśnie w takich chwilach czuł prawdziwa bezradność i złość na los, który tak okrutnie obchodził się z niewinnymi ludźmi. Ale może kiedyś i na ciężkie szaleństwo uda się znaleźć lekarstwo? Na razie pozostawało jedynie wierzyć w siłę nauki oraz nie oszczędzać na wsparciu badań i samego szpitala.
W pewnej chwili myśli czarodzieja powędrowały w kierunku innego tematu. Jeszcze na początku października był gotów sam się tu zgłosić na leczenie, jednak wydarzenia z ostatnich tygodni kompletnie wywróciły jego życie do góry nogami. Teraz… nawet cieszył się ze swojego szaleństwa i nie wydawało mu się ono już czymś tak straszliwym.
Ciąg tych myśli przerwało pojawienie się kuzyna, który w końcu skończył rozmowę z pacjentką.
-No cóż, zgadłeś. - kiwnął głową z uśmiechem. - Nie wiem, czy będzie to dla ciebie ciekawe, chociaż mam nadzieje, że trochę urozmaici ci dzień… acz zakładam, że nie narzekasz na nudę?
To było pytanie retoryczne. Oczywiście, że Perseus miał ciekawą pracę. W końcu co może być bardziej fascynującego od tajników ludzkiego umysłu?
Rigel zniżył głos, aby nikt przez przypadek ich nie podsłuchał.
-Potrzebuję wypełnić pewne formularze dotyczące chorób psychicznych... - odczekał, aż koło nich przejdzie pielęgniarka. - które powstały po tym, jak osoba została poddana działaniom niektórych zaklęć. Chodzi mi przede wszystkim o te transmutacyjne, w szczególności zmieniające ludzi w zwierzęta, przedmioty… Spotkałeś się kiedyś z podobną chorobą? Może macie kogoś takiego na oddziale?
To smutne i niesprawiedliwe.- pomyślał. Właśnie w takich chwilach czuł prawdziwa bezradność i złość na los, który tak okrutnie obchodził się z niewinnymi ludźmi. Ale może kiedyś i na ciężkie szaleństwo uda się znaleźć lekarstwo? Na razie pozostawało jedynie wierzyć w siłę nauki oraz nie oszczędzać na wsparciu badań i samego szpitala.
W pewnej chwili myśli czarodzieja powędrowały w kierunku innego tematu. Jeszcze na początku października był gotów sam się tu zgłosić na leczenie, jednak wydarzenia z ostatnich tygodni kompletnie wywróciły jego życie do góry nogami. Teraz… nawet cieszył się ze swojego szaleństwa i nie wydawało mu się ono już czymś tak straszliwym.
Ciąg tych myśli przerwało pojawienie się kuzyna, który w końcu skończył rozmowę z pacjentką.
-No cóż, zgadłeś. - kiwnął głową z uśmiechem. - Nie wiem, czy będzie to dla ciebie ciekawe, chociaż mam nadzieje, że trochę urozmaici ci dzień… acz zakładam, że nie narzekasz na nudę?
To było pytanie retoryczne. Oczywiście, że Perseus miał ciekawą pracę. W końcu co może być bardziej fascynującego od tajników ludzkiego umysłu?
Rigel zniżył głos, aby nikt przez przypadek ich nie podsłuchał.
-Potrzebuję wypełnić pewne formularze dotyczące chorób psychicznych... - odczekał, aż koło nich przejdzie pielęgniarka. - które powstały po tym, jak osoba została poddana działaniom niektórych zaklęć. Chodzi mi przede wszystkim o te transmutacyjne, w szczególności zmieniające ludzi w zwierzęta, przedmioty… Spotkałeś się kiedyś z podobną chorobą? Może macie kogoś takiego na oddziale?
HOW MUCH CAN YOU TAKE BEFORE YOU SNAP?
Rigel Black
Zawód : Stażysta w Departamencie Tajemnic, naukowiec
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wszystko to co mam, to ta nadzieja, że życie mnie poskleja
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Perseus głęboko wierzył, że któregoś dnia uda mu się wyleczyć wszystkich swych pacjentów; być może nie będzie w stanie doprowadzić ich psychiki do stanu sprzed choroby, jednakże miał nadzieję, że będą w stanie funkcjonować w społeczeństwie bez większych trudności. Życzył tego im i przede wszystkim sobie — skuteczność w leczeniu chorób umysłowych przekładała się na sposób, w jaki lord Black będzie w przyszłości postrzegany, co było czynnikiem niezwykle istotnym zważywszy na ambitne plany założenia własnej kliniki magipsychiatrycznej. Poza tym, nie chciał i nie mógł przejmować się losem swych pacjentów. Rzeczywistość jednak szybko zweryfikowała i niejeden z nich spędzał Perseusowi sen z powiek, choć bardziej na zasadzie zafascynowania konkretnym przypadkiem, aniżeli troską o konkretną osobę. Nie umiał więc spojrzeć na swoją pracę tak, jak patrzył Rigel; nie był w stanie odczuwać tego, co on, gdy odwiedzał oddział.
Inaczej sam musiałby się na niego przenieść, tym razem jednak nie jako część personelu a rezydent. Było coś prawdy w twierdzeniu, że uzdrowicielstwem powinni zajmować się ludzie o mocnych nerwach oraz braku skłonności do przywiązywania się do podopiecznych.
— Postaram się pomóc najlepiej, jak tylko będę potrafił — odparł z głęboką powagą w głosie. Czuł się wyróżniony, ważny, dumny z tego, że to właśnie on miałby się przyczynić do rozwoju nauk magicznych, nawet jeżeli jego skład miałby pozostać niezauważony i zatrzeć się z czasem. — Aha, kilka razy — potwierdził skinieniem głowy, zastanawiając się do czego wiedza na temat wpływu transmutacji na umysł? W pierwszej chwili pomyślał że planują jakieś eksperymenty i muszą wiedzieć o ich ewentualnych skutkach. Zaraz potem przez jego plecy przeszedł nieprzyjemny dreszcz — chyba nie planowali ich przeprowadzać na Rigelu? Wprawdzie był tylko praktykantem, jednakże to lord. Nikt by chyba nie ryzykował, chociaż... Och, wątpliwości goniły wątpliwości. Byłoby łatwiej, gdyby wiedział od początku, jakie zamiary ma Sala Mózgów, ta wiedza jednak nie była dla niego przeznaczona. — W większości przypadków był to raczej zespół stresu pourazowego związany z nieprzyjemnym napięciem psychicznym towarzyszącym przemianie i lękiem przed ponownym transmutowaniem ich w dany przedmiot lub zwierzę. Pacjenci o dziwo zgodnie, twierdzili, że obawiali się pozostania w tej postaci już zawsze. Mamy również przypadek nieudanej transmutacji... — zaczął niepewnie, jakby ze strachem, o czym świadczy zniżony głos. — Ale to delikatna sprawa.
Inaczej sam musiałby się na niego przenieść, tym razem jednak nie jako część personelu a rezydent. Było coś prawdy w twierdzeniu, że uzdrowicielstwem powinni zajmować się ludzie o mocnych nerwach oraz braku skłonności do przywiązywania się do podopiecznych.
— Postaram się pomóc najlepiej, jak tylko będę potrafił — odparł z głęboką powagą w głosie. Czuł się wyróżniony, ważny, dumny z tego, że to właśnie on miałby się przyczynić do rozwoju nauk magicznych, nawet jeżeli jego skład miałby pozostać niezauważony i zatrzeć się z czasem. — Aha, kilka razy — potwierdził skinieniem głowy, zastanawiając się do czego wiedza na temat wpływu transmutacji na umysł? W pierwszej chwili pomyślał że planują jakieś eksperymenty i muszą wiedzieć o ich ewentualnych skutkach. Zaraz potem przez jego plecy przeszedł nieprzyjemny dreszcz — chyba nie planowali ich przeprowadzać na Rigelu? Wprawdzie był tylko praktykantem, jednakże to lord. Nikt by chyba nie ryzykował, chociaż... Och, wątpliwości goniły wątpliwości. Byłoby łatwiej, gdyby wiedział od początku, jakie zamiary ma Sala Mózgów, ta wiedza jednak nie była dla niego przeznaczona. — W większości przypadków był to raczej zespół stresu pourazowego związany z nieprzyjemnym napięciem psychicznym towarzyszącym przemianie i lękiem przed ponownym transmutowaniem ich w dany przedmiot lub zwierzę. Pacjenci o dziwo zgodnie, twierdzili, że obawiali się pozostania w tej postaci już zawsze. Mamy również przypadek nieudanej transmutacji... — zaczął niepewnie, jakby ze strachem, o czym świadczy zniżony głos. — Ale to delikatna sprawa.
{............................. }
Ce qu'on appelle une raison de vivre , est en
même temps une excellente raison demourir .
même temps une excellente raison de
Sala numer jeden
Szybka odpowiedź