Sala numer jeden
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Sala numer jeden
Wszyscy wiemy, jak ma się rzeczywistość w Mungu i że nie jest ona lepsza od tej poza jego murami. Niedawna wojna zrobiła swoje - znaczna większość pomieszczeń potrzebuje remontu dosłownie na gwałt. Pociemniała biała farba na sufitach, którą bardziej określić można jako szaro-żółtą lub zwyczajnie szarą, w zależności od oświetlenia, parapety pomalowane paskudną olejną farbą, wszelkiego rodzaju rysy, obdrapania, ślady po stuknięciach... Chybotliwe łóżka, pod których nogi częstokroć podstawiane są drewniane klocki lub kawałki gazet, by jakoś je ustabilizować, z lekka nieszczelne okna, na które niby rzucane są wszelkiego rodzaju zaklęcia, lecz raczej z dosyć marnym skutkiem... Długo by wymieniać wszelkie mankamenty.
Jak to – jakie kości. Frances błyskawicznie przyszły do głowy odpowiedzi: widoczne, moje, złamane i kilka innych, które nie były przecież nieprawdą i w zupełności jej wystarczały. Ale nie o to chodziło Susanne. Gdyby nie była tak obolała i zmęczona po upadku i trudnej podróży do Londynu, Fran być może z większą chęcią słuchałaby mini wykładu z anatomii, a nawet zapamiętała zeń co nieco. Własne ciało miało przed nią jeszcze wiele tajemnic i o ile dobrze żyło się jej dotychczas z niewiedzą, po której stronie jest śledziona i na jakiej wysokości mieści się lewa nerka (i dożyje do końca życia równie dobrze, jeśli nigdy się tych rzeczy nie dowie), to przecież – nawet jeśli nie jest jej koniecznie potrzebna do codziennego funkcjonowania – żadna wiedza jeszcze nikomu nie zaszkodziła.
Nie była zła na Alexa za opowiadanie o kościach, kiedy ją bolało. Jeszcze parę chwil temu mogło jej się zdawać, że zaraz zemdleje, albo w ogóle umrze, ale po przekroczeniu progu szpitala nawet w zamroczonym umyśle pojawiały się napomnienia, by bardziej pokornie patrzeć na cierpiane przez siebie krzywdy – istniało prawdopodobieństwo graniczące z pewnością, że bardzo blisko nich są inni ludzie, którzy cierpią nieporównanie bardziej, a na domiar złego nie ma dla nich nadziei, że jeszcze dziś, najpóźniej jutro wyjdą do domu, będą mogli żyć normalnie. Tak normalnie, jak się da, kiedy prawie wszędzie pojawiają się nowe anomalie i coś z tym przecież trzeba zrobić.
Kiedy indziej może poprosi, żeby wyjaśniono jej więcej o tym nadgarstku, może nawet z wierszykiem. Teraz jednak znacznie ważniejsze niż tłumaczenia Alexandra okazały się uspokajające, ciche słowa Susanne, których Frances uczepiła się kurczowo, czekając aż obiecywana ulga w końcu nadejdzie. Nie uczestniczyła w rozmowie z młodym uzdrowicielem tak aktywnie jak powinna, biorąc pod uwagę, że to jej zdrowiem się zajmował, ale z pacjentami na pewno dzieją się tu najróżniejsze rzeczy, nie pierwszy raz widział otępienie bólem i nie ostatni opierał swoją wiedzę o chorym o to, co usłyszał od jego mniej lub bardziej uczynnych towarzyszy.
Chciała położyć dłoń na ręce Susanne w podzięce za jej cierpliwość i opiekę, ale nawet najmniejsze drgnienie własnych rąk powodowało nieznośny ból, nie mówiąc już o tym, że Frances w ogóle z trudnością nimi ruszała. Poczuła zresztą, zaledwie krótką chwilę potem, jak kości przesuwają się znowu. Było to tak dziwaczne uczucie, że aż parsknęła śmiechem i musiała spojrzeć, co dokładnie Alexander robił z jej rękami.
- To już? Chyba już, coś poczułam. – odezwała się, starając uśmiechnąć. Była bardzo wdzięczna za pomoc, jaką uzdrowiciel ofiarował jej od razu, nie zadając pytań ani nie oczekując wyjaśnień. Nie chciała, by przejmował się, czy coś nie poszło tak jak powinno za pierwszym razem, skoro udało mu się ostatecznie, jak uroczo ujęła to Sue, naprawić Franię.
- Dziękuję, Alex. – jego też zapragnęła złapać za rękę, kiedy dokończył inkantacje, ale wciąż nie była pewna, czy powinna od razu stawiać sobie i nowo pozrastanym kościom takie wyzwania. Uśmiechnęła się więc tylko do niego. Była pięćdziesiątą, a może już setną pacjentką na tym dyżurze, jej złamania wypadną uzdrowicielowi z głowy, kiedy tylko Frances zniknie mu z oczu, ale ona widziała to zupełnie inaczej – jakby naprawdę uratował jej życie.
Nie była zła na Alexa za opowiadanie o kościach, kiedy ją bolało. Jeszcze parę chwil temu mogło jej się zdawać, że zaraz zemdleje, albo w ogóle umrze, ale po przekroczeniu progu szpitala nawet w zamroczonym umyśle pojawiały się napomnienia, by bardziej pokornie patrzeć na cierpiane przez siebie krzywdy – istniało prawdopodobieństwo graniczące z pewnością, że bardzo blisko nich są inni ludzie, którzy cierpią nieporównanie bardziej, a na domiar złego nie ma dla nich nadziei, że jeszcze dziś, najpóźniej jutro wyjdą do domu, będą mogli żyć normalnie. Tak normalnie, jak się da, kiedy prawie wszędzie pojawiają się nowe anomalie i coś z tym przecież trzeba zrobić.
Kiedy indziej może poprosi, żeby wyjaśniono jej więcej o tym nadgarstku, może nawet z wierszykiem. Teraz jednak znacznie ważniejsze niż tłumaczenia Alexandra okazały się uspokajające, ciche słowa Susanne, których Frances uczepiła się kurczowo, czekając aż obiecywana ulga w końcu nadejdzie. Nie uczestniczyła w rozmowie z młodym uzdrowicielem tak aktywnie jak powinna, biorąc pod uwagę, że to jej zdrowiem się zajmował, ale z pacjentami na pewno dzieją się tu najróżniejsze rzeczy, nie pierwszy raz widział otępienie bólem i nie ostatni opierał swoją wiedzę o chorym o to, co usłyszał od jego mniej lub bardziej uczynnych towarzyszy.
Chciała położyć dłoń na ręce Susanne w podzięce za jej cierpliwość i opiekę, ale nawet najmniejsze drgnienie własnych rąk powodowało nieznośny ból, nie mówiąc już o tym, że Frances w ogóle z trudnością nimi ruszała. Poczuła zresztą, zaledwie krótką chwilę potem, jak kości przesuwają się znowu. Było to tak dziwaczne uczucie, że aż parsknęła śmiechem i musiała spojrzeć, co dokładnie Alexander robił z jej rękami.
- To już? Chyba już, coś poczułam. – odezwała się, starając uśmiechnąć. Była bardzo wdzięczna za pomoc, jaką uzdrowiciel ofiarował jej od razu, nie zadając pytań ani nie oczekując wyjaśnień. Nie chciała, by przejmował się, czy coś nie poszło tak jak powinno za pierwszym razem, skoro udało mu się ostatecznie, jak uroczo ujęła to Sue, naprawić Franię.
- Dziękuję, Alex. – jego też zapragnęła złapać za rękę, kiedy dokończył inkantacje, ale wciąż nie była pewna, czy powinna od razu stawiać sobie i nowo pozrastanym kościom takie wyzwania. Uśmiechnęła się więc tylko do niego. Była pięćdziesiątą, a może już setną pacjentką na tym dyżurze, jej złamania wypadną uzdrowicielowi z głowy, kiedy tylko Frances zniknie mu z oczu, ale ona widziała to zupełnie inaczej – jakby naprawdę uratował jej życie.
Frances Montgomery
Zawód : nauczycielka Zaklęć w Hogwarcie
Wiek : 26
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
Would it be all right
If we just sat and talked for a little while
If in exchange for your time
I give you this smile?
If we just sat and talked for a little while
If in exchange for your time
I give you this smile?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wręcz poczułem, jak magia drży w moich palcach i przepływa na różdżkę. Lekkie drgnięcie palców Frances i brak jakiegokolwiek towarzyszącego temu skrzywienia się mogło oznaczać tylko jedno: udało mi się. Uśmiechnąłem się do obu Zakonniczek, prostując się.
- Tak, już. Po po krzyku. Tylko Frances - powiedziałem, łapiąc spojrzeniem oczy panny Montgomery. - Najlepsze podziękowania to takie, kiedy raz wyleczony pacjent nie wraca w te progi przez jak najdłuższy czas. Polecałbym przez najbliższych kilka dni nie nadwyrężać rąk. Magia magią, ale raz złamane kości już nie są tak samo mocne, jak wcześniej, zwłaszcza na początku - przestrzegłem, po czym wstałem z krzesła i odstawiłem je na miejsce. - Obie zresztą wyglądacie, jakby przydał wam się odpoczynek. Jest taka zasada w magicznym pogotowiu, że najlepszy ratownik to żywy ratownik. Chyba wiecie, co mam na myśli - dodałem, uśmiechając się znacząco. Ratowanie świata ratowaniem świata, jednak wszyscy musieliśmy pamiętać o tym, by być w jak najlepszej formie. Tak, może i byłem hipokrytą, ale w bliźnie zdobiącej moje lewe przedramię leżała różnica w naszych położeniach. Odprowadziłem obie kobiety do miejsca, w którym się spotkaliśmy, przy okazji prosząc Muriel o przyniesienie mi karty Frances. Niestety, ale przede mną była jeszcze żmudna papierologia i uzupełnianie kwitu z przyjęcia i wypisu. Wiedziałem, że sprawa ta jednak nie zakończy się w chwili odniesienia teczki do archiwum. Byłem ciekaw, jak tak właściwie doszło do tego, że Frances w ogóle potrzebowała uzdrowicielskiej pomocy. To, że kobiety próbowały poskromić anomalię wydawało się dość oczywiste, ale szkopuł tkwił w tym, jaka to była anomalia. Jeżeli im się nie udało to ktoś powinien tam wrócić i zbadać sytuację, a jeżeli magia w dalszym ciągu była w tamtym miejscu wypaczona to należało to jak najszybciej poprawić. Wiedziałem, czyją winą był majowy wybuch, poczuwałem się też do tego aby naprawić jego skutki jak najbardziej się tylko dało - nawet pomimo faktu, że tamtego wieczora nie byłem obecny w kwaterze Zakonu.
Westchnąłem ciężko przez zatkany nos, witając kolejną falę bólu: zarówno tego pochodzącego z obitych żeber jak i na myśl o tym, że czeka na mnie dokumentacja do wypełnienia.
| zt x3
- Tak, już. Po po krzyku. Tylko Frances - powiedziałem, łapiąc spojrzeniem oczy panny Montgomery. - Najlepsze podziękowania to takie, kiedy raz wyleczony pacjent nie wraca w te progi przez jak najdłuższy czas. Polecałbym przez najbliższych kilka dni nie nadwyrężać rąk. Magia magią, ale raz złamane kości już nie są tak samo mocne, jak wcześniej, zwłaszcza na początku - przestrzegłem, po czym wstałem z krzesła i odstawiłem je na miejsce. - Obie zresztą wyglądacie, jakby przydał wam się odpoczynek. Jest taka zasada w magicznym pogotowiu, że najlepszy ratownik to żywy ratownik. Chyba wiecie, co mam na myśli - dodałem, uśmiechając się znacząco. Ratowanie świata ratowaniem świata, jednak wszyscy musieliśmy pamiętać o tym, by być w jak najlepszej formie. Tak, może i byłem hipokrytą, ale w bliźnie zdobiącej moje lewe przedramię leżała różnica w naszych położeniach. Odprowadziłem obie kobiety do miejsca, w którym się spotkaliśmy, przy okazji prosząc Muriel o przyniesienie mi karty Frances. Niestety, ale przede mną była jeszcze żmudna papierologia i uzupełnianie kwitu z przyjęcia i wypisu. Wiedziałem, że sprawa ta jednak nie zakończy się w chwili odniesienia teczki do archiwum. Byłem ciekaw, jak tak właściwie doszło do tego, że Frances w ogóle potrzebowała uzdrowicielskiej pomocy. To, że kobiety próbowały poskromić anomalię wydawało się dość oczywiste, ale szkopuł tkwił w tym, jaka to była anomalia. Jeżeli im się nie udało to ktoś powinien tam wrócić i zbadać sytuację, a jeżeli magia w dalszym ciągu była w tamtym miejscu wypaczona to należało to jak najszybciej poprawić. Wiedziałem, czyją winą był majowy wybuch, poczuwałem się też do tego aby naprawić jego skutki jak najbardziej się tylko dało - nawet pomimo faktu, że tamtego wieczora nie byłem obecny w kwaterze Zakonu.
Westchnąłem ciężko przez zatkany nos, witając kolejną falę bólu: zarówno tego pochodzącego z obitych żeber jak i na myśl o tym, że czeka na mnie dokumentacja do wypełnienia.
| zt x3
| 10 listopada
Była spięta. Nawet bardzo spięta. Co prawda list, który dostała od pana Farleya sprawiał sympatyczne wrażenie, ale Gwen było po prostu głupio. Powinna takie sprawy najpierw próbować załatwić z matką, albo przyjaciółką, a nie od razu pędzić do magicznego psychiatry, który pewnie potraktuje ją jak nic nie wartą mugolaczkę, gdy zorientuje się, skąd malarka pochodzi. A kłamać u takiego rodzaju specjalisty raczej nie było sensu, prawda?
Może powinna pójść do zwykłego, niemagicznego psychiatry. Wtedy na pewno czułaby się pewniej. Byłaby w końcu „u siebie” i nie musiałaby się obawiać oceniania. Niestety, tu znów pojawiał się problem kłamstwa: musiałaby zatajać pewne aspekty swojego życia, a to raczej nie wyszłoby w tym przypadku na dobre. Najwyżej pan Farley każe jej znaleźć innego specjalistę albo ją wyśmieje, ale przynajmniej jeśli naprawdę będzie chciał malarce pomóc, Gwen nie będzie musiała kręcić i będzie mogła być w pełni szczera.
Nim do niego napisała przez kilka dni zastanawiała się nad skontaktowaniem się z matką. Ich relacja jednak była bardzo napięta i Gwen podejrzewała, że ta i tak by nie odpisała… Poza tym listy do Francji szły dość długo (nie mogła przecież wysłać Vardy zza morze), a dałaby tylko swojej rodzicielce powód do kpin. To nie skończyłoby się dobrze.
Bliskiej koleżanki, której mogłaby się „wygadać” po prostu nie miała, a Johny… nawet, jeśli ciepły i kochany dalej był mężczyzną. Takim chyba lepiej nie opowiadać o tego typu problemach. No chyba, że byli psychiatrami, choć płeć pana Farleya i tak była kolejnym aspektem, który przysparzał jej stresu i niepewności.
Gwen miała na sobie nieco spłowiałą już, burgundową sukienkę z długim rękawem oraz jasny płaszcz. Włosy miała spięte w koka, który zdążył już się nieco poluzować, przez co wokół twarzy malarki pałętały się pojedyncze, rude loki.
Było około drugiej po południu: właśnie skończyła zmianę w Muzeum i przyszła do Munga prosto z pracy. Do tej pory Gwen odwiedzała tylko recepcje Munga, aby zdobyć potrzebne jej informacje i jak na razie wcale nie podobało jej się to, co widziała. Wiele mugolskich szpitali prezentowało się lepiej. Obdarte ściany i głośne echo sprawiały, że młoda dziewczyna po prostu czuła się jeszcze bardziej niekomfortowo i naprawdę marzyła o tym, by znaleźć się w swoim salonie, przy rozpalonym kominku, ze szkicownikiem na kolanach. Ale skoro już się umówiła nie mogła przecież pana Farleya wystawić... choć w gruncie rzeczy niewiele brakowało, by odwróciła się na pięcie i wyszła, rezygnując zupełnie ze spotkania.
Dotarła pod salę numer jeden. W korytarzu, poza nią, nie było absolutnie nikogo. Przełykając głośno ślinę, podniosła rękę i zapukała do drzwi. Choć zrobiła to dość cicho i niepewnie, odgłos niósł się po korytarzu tak głośno, że Gwen podskoczyła nerwowo.
„Oby był dalej chory, oby go nie było, obym mogła to jeszcze odwołać” – przemykało jej mimowolnie przez myśl.
Ech, a obiecała sobie, że będzie bardziej odważna… jak miała próbować „ratować” magiczny świat, skoro przerażała ją zwykła wizyta u lekarza?
Była spięta. Nawet bardzo spięta. Co prawda list, który dostała od pana Farleya sprawiał sympatyczne wrażenie, ale Gwen było po prostu głupio. Powinna takie sprawy najpierw próbować załatwić z matką, albo przyjaciółką, a nie od razu pędzić do magicznego psychiatry, który pewnie potraktuje ją jak nic nie wartą mugolaczkę, gdy zorientuje się, skąd malarka pochodzi. A kłamać u takiego rodzaju specjalisty raczej nie było sensu, prawda?
Może powinna pójść do zwykłego, niemagicznego psychiatry. Wtedy na pewno czułaby się pewniej. Byłaby w końcu „u siebie” i nie musiałaby się obawiać oceniania. Niestety, tu znów pojawiał się problem kłamstwa: musiałaby zatajać pewne aspekty swojego życia, a to raczej nie wyszłoby w tym przypadku na dobre. Najwyżej pan Farley każe jej znaleźć innego specjalistę albo ją wyśmieje, ale przynajmniej jeśli naprawdę będzie chciał malarce pomóc, Gwen nie będzie musiała kręcić i będzie mogła być w pełni szczera.
Nim do niego napisała przez kilka dni zastanawiała się nad skontaktowaniem się z matką. Ich relacja jednak była bardzo napięta i Gwen podejrzewała, że ta i tak by nie odpisała… Poza tym listy do Francji szły dość długo (nie mogła przecież wysłać Vardy zza morze), a dałaby tylko swojej rodzicielce powód do kpin. To nie skończyłoby się dobrze.
Bliskiej koleżanki, której mogłaby się „wygadać” po prostu nie miała, a Johny… nawet, jeśli ciepły i kochany dalej był mężczyzną. Takim chyba lepiej nie opowiadać o tego typu problemach. No chyba, że byli psychiatrami, choć płeć pana Farleya i tak była kolejnym aspektem, który przysparzał jej stresu i niepewności.
Gwen miała na sobie nieco spłowiałą już, burgundową sukienkę z długim rękawem oraz jasny płaszcz. Włosy miała spięte w koka, który zdążył już się nieco poluzować, przez co wokół twarzy malarki pałętały się pojedyncze, rude loki.
Było około drugiej po południu: właśnie skończyła zmianę w Muzeum i przyszła do Munga prosto z pracy. Do tej pory Gwen odwiedzała tylko recepcje Munga, aby zdobyć potrzebne jej informacje i jak na razie wcale nie podobało jej się to, co widziała. Wiele mugolskich szpitali prezentowało się lepiej. Obdarte ściany i głośne echo sprawiały, że młoda dziewczyna po prostu czuła się jeszcze bardziej niekomfortowo i naprawdę marzyła o tym, by znaleźć się w swoim salonie, przy rozpalonym kominku, ze szkicownikiem na kolanach. Ale skoro już się umówiła nie mogła przecież pana Farleya wystawić... choć w gruncie rzeczy niewiele brakowało, by odwróciła się na pięcie i wyszła, rezygnując zupełnie ze spotkania.
Dotarła pod salę numer jeden. W korytarzu, poza nią, nie było absolutnie nikogo. Przełykając głośno ślinę, podniosła rękę i zapukała do drzwi. Choć zrobiła to dość cicho i niepewnie, odgłos niósł się po korytarzu tak głośno, że Gwen podskoczyła nerwowo.
„Oby był dalej chory, oby go nie było, obym mogła to jeszcze odwołać” – przemykało jej mimowolnie przez myśl.
Ech, a obiecała sobie, że będzie bardziej odważna… jak miała próbować „ratować” magiczny świat, skoro przerażała ją zwykła wizyta u lekarza?
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Uważnie przypatrywałem się swojemu odbiciu w zachlapanym lustrze, nie będąc pewnym co tak właściwie przed sobą widzę. Skóra na policzkach była blada i jakby ściągnięta, nadając oczom okropnie przerysowaną wielkość. Same oczy były zaś dziwnie zmatowiałe, jakby lekko jeszcze zaspane po brutalnym wyrwaniu z długiego, spokojnego snu. Cały czas czułem się okropnie zmęczony, osłabiony ledwo zaleczoną chorobą i barierami, które przez ostatnie miesiące rosły w mojej głowie. A w chwili, gdy te wysokie pod niebiosa mury zachwiały się i upadły, przygniotły cały mój umysł, popychając do zrobienia rzeczy, o których poczynieniu w życiu nie powinienem był nawet pomyśleć. Westchnąłem, a echo poniosło się w wyłożonej kafelkami łazience. Świeżo zresztą wyremontowanej, głównie dzięki zaangażowaniu Benjamina i Brendana, którzy swoim pojedynkiem w czasie naprawiania anomalii zdołali zdemolować znaczną jej część. W ostatecznym rozrachunku nie poradzili sobie jednak z szalejącą tu czarnomagiczną mocą, zbyt osłabieni walką. Później jednak Zakonniczki, Charlene z kimś jeszcze - nie pamiętałem z kim - poprawiły po Gwardzistach i dokończyły ich dzieła. Dzięki temu czułem się w tej łazience tak po prostu lepiej. Całe pomieszczenie epatowało pozytywną, białą magią Zakonu, która kojąco wpływała na skołatane nerwy wzmagając uspokajające działanie mieszanki antydepresyjnej krążącej w moich żyłach.
Wczepiłem się palcami w krawędź umywalki i jeszcze raz skonfrontowałem z twarzą wyzierającą na mnie z zabrudzonej, srebrzystej tafli. Skupiłem się na niewielkim poprawieniu własnego wyglądu przy pomocy metamorfomagii, niwelując sińce pod oczami i nadając skórze mniej chorobliwą, lekko rumianą barwę. Wyglądałem właściwie tak, jakbym nie był chory i zmęczony - i tak właśnie miało być. Nie mogłem zwracać na siebie uwagi stanem, w którym się znajdowałem, kiedy to nie na mnie miała się skupiać uwaga na dzisiejszej wizycie panny Grey. Wziąłem jeden głęboki oddech i odepchnąłem się od umywalki w akompaniamencie cichego szelestu materiału o barwie limonki, z którego wykonana była uzdrowicielska szata.
Wyszedłem na korytarz, a od zszarzałej bieli jego ścian wyraźnie odcięła się kobieta sylwetka odziana w wyglądającą spod pół jasnego płaszcza ciemnoczerwoną sukienkę. W miarę cicho zamknąłem za sobą drzwi, te jednak nie miały zamiaru współpracować i skrzypnęły. Wiedząc, że moja obecność jest już zdradzona ruszyłem żwawym krokiem przed siebie, zastanawiając się czy nie mam może do czynienia z moją nową pacjentką. Cóż, sposób by to sprawdzić był tylko jeden.
- Panna Grey? - zapytałem z miłym uśmiechem na ustach, kiedy znalazłem się już całkiem blisko czarownicy. - Alexander Farley, miło mi - przedstawiłem się, wyciągając ku niej dłoń na powitanie. - Proszę za mną - po wymienieniu uprzejmości zachęciłem ją do podążenia moimi śladami, prowadząc ją do dawnego gabinetu Samaela Avery'ego - jeszcze sprzed czasów, kiedy został ordynatorem na oddziale. Teraz pomieszczenie było do dyspozycji każdego uzdrowiciela, który tylko potrzebował pokoju do spokojnej rozmowy z pacjentem - znajdowały w nim się dwa całkiem wygodne, żółte fotele, niewielki stoliczek, wieszak na wierzchnie odzienie i regał, na którym czekały już przygotowane teczki. Otworzyłem przed nią drzwi i przepuściłem przodem, skupiając się na tym aby cały czas być miłym i w miarę uśmiechniętym. Zamknąłem za nami i podszedłem do regału. Zabrałem z niego blok służący do robienia notatek medycznych i samopiszące pióro, jednym ruchem różdżki wprawiając je w ruch. - Zdejmij płaszcz i usiądź, proszę - wskazałem lewą, bliznowatą dłonią na fotele, samemu zajmując jeden z nich. - Jeżeli nie masz nic przeciwko to sugerowałbym przejście na "ty". Chyba, że nie czujesz się z tym całkowicie komfortowo - poprawiłem się na siedzisku, w pytającej manierze unosząc ku górze lewą brew. - Powiedz mi, byłaś kiedyś na wizycie u magipsychiatry? - zadałem pierwsze pytanie, podług wyuczonego już schematu postępowania starając się zorientować na czym staliśmy.
Wczepiłem się palcami w krawędź umywalki i jeszcze raz skonfrontowałem z twarzą wyzierającą na mnie z zabrudzonej, srebrzystej tafli. Skupiłem się na niewielkim poprawieniu własnego wyglądu przy pomocy metamorfomagii, niwelując sińce pod oczami i nadając skórze mniej chorobliwą, lekko rumianą barwę. Wyglądałem właściwie tak, jakbym nie był chory i zmęczony - i tak właśnie miało być. Nie mogłem zwracać na siebie uwagi stanem, w którym się znajdowałem, kiedy to nie na mnie miała się skupiać uwaga na dzisiejszej wizycie panny Grey. Wziąłem jeden głęboki oddech i odepchnąłem się od umywalki w akompaniamencie cichego szelestu materiału o barwie limonki, z którego wykonana była uzdrowicielska szata.
Wyszedłem na korytarz, a od zszarzałej bieli jego ścian wyraźnie odcięła się kobieta sylwetka odziana w wyglądającą spod pół jasnego płaszcza ciemnoczerwoną sukienkę. W miarę cicho zamknąłem za sobą drzwi, te jednak nie miały zamiaru współpracować i skrzypnęły. Wiedząc, że moja obecność jest już zdradzona ruszyłem żwawym krokiem przed siebie, zastanawiając się czy nie mam może do czynienia z moją nową pacjentką. Cóż, sposób by to sprawdzić był tylko jeden.
- Panna Grey? - zapytałem z miłym uśmiechem na ustach, kiedy znalazłem się już całkiem blisko czarownicy. - Alexander Farley, miło mi - przedstawiłem się, wyciągając ku niej dłoń na powitanie. - Proszę za mną - po wymienieniu uprzejmości zachęciłem ją do podążenia moimi śladami, prowadząc ją do dawnego gabinetu Samaela Avery'ego - jeszcze sprzed czasów, kiedy został ordynatorem na oddziale. Teraz pomieszczenie było do dyspozycji każdego uzdrowiciela, który tylko potrzebował pokoju do spokojnej rozmowy z pacjentem - znajdowały w nim się dwa całkiem wygodne, żółte fotele, niewielki stoliczek, wieszak na wierzchnie odzienie i regał, na którym czekały już przygotowane teczki. Otworzyłem przed nią drzwi i przepuściłem przodem, skupiając się na tym aby cały czas być miłym i w miarę uśmiechniętym. Zamknąłem za nami i podszedłem do regału. Zabrałem z niego blok służący do robienia notatek medycznych i samopiszące pióro, jednym ruchem różdżki wprawiając je w ruch. - Zdejmij płaszcz i usiądź, proszę - wskazałem lewą, bliznowatą dłonią na fotele, samemu zajmując jeden z nich. - Jeżeli nie masz nic przeciwko to sugerowałbym przejście na "ty". Chyba, że nie czujesz się z tym całkowicie komfortowo - poprawiłem się na siedzisku, w pytającej manierze unosząc ku górze lewą brew. - Powiedz mi, byłaś kiedyś na wizycie u magipsychiatry? - zadałem pierwsze pytanie, podług wyuczonego już schematu postępowania starając się zorientować na czym staliśmy.
Podskoczyła nerwowo, gdy drzwi zaskrzypiały. Odruchowo odwróciła się w stronę Alexandra, biorąc go początkowo za jakiegoś praktykanta, czy stażystę: wyglądał bardzo młodo, właściwie mogli być rówieśnikami. W mugolskim świecie osoba w jej wieku w żadnym razie nie mogłaby leczyć samodzielnie innych, dlatego taka praktyka w świecie magii wydawała się Gwen absurdalna.
Dlatego też gdy młody mężczyzna – chłopak właściwie, o stosunkowo delikatnych rysach – zaczął iść w jej stronę przez myśl malarki nawet nie przeszło, że to może być jej lekarz. Może zawędrowała w złe miejsce, może ubrała coś na drugą stronę, a może ten człowiek był po prostu asystentem psychiatry, z którym była umówiona? Możliwości było w końcu wiele. Szczególnie, że to biel, nie tak soczysta zieleń kojarzyła się Gwen w pierwszym momencie z lekarzami.
– T… tak – wydukała machnialnie, gdy została zapytana o swoje nazwisko. Przeszło jej przez myśl, że chyba jednak ma do czynienia z jakimś asystentem.
Chwilę później Alexander jednak się przedstawił, rozwiewając wątpliwości Gwen. W końcu idąc tutaj bezustannie powtarzała w głowie jego miano oraz numer pomieszczenia, do którego miała trafić. Nie było mowy o tym, by mogła je jakimś cudem zapomnieć. Na twarzy malarki pojawiło się więc zdumienie, które prędko próbowała zamaskować nerwowym uśmiechem.
Jednocześnie Gwen z podwojoną siłą zdała sobie sprawę z tego, że historia przeżyta wcześniej z „lordem” Shafiq może się powtórzyć. Zakładała przecież, że i tamten uzdrowiciel będzie starszy… a jednak nie. Był młody i cholernie źle wychowany. Wprawdzie panu Farley lepiej patrzyło z oczu i wydawał się całkiem sympatyczny, ale przecież i Zachary był w miarę miły dopóki nie dowiedział się, jakie jest pochodzenie Grey. Ech, ten cały pomysł z pisaniem do Munga był zdecydowanie zły. Mogła się nie przyznawać do swojego nazwiska.
Ścisnęła delikatnie dłoń mężczyzny, wiedząc, że jest za późno, by się wycofać. Cóż, w najgorszym razie po prostu wyjdzie i więcej się tu nie pojawi. Bo znając magiczny świat, Mung raczej nie przyjąłby zażalenia od kobiety mugolskiego pochodzenia.
Grzecznie ruszyła za uzdrowicielem, mając wrażenie, że jej ruchy są kilkukrotnie głośniejsze, niż zazwyczaj. Była spięta i bezustannie rozglądała się nerwowo, wyrzucając sobie pomysł z przyjściem tutaj. Przecież to był tak głupi pomysł… co ją trafiło? Czemu w ogóle coś takiego przyszło jej do głowy?
Starała się opanować drżenie rąk, gdy – zgodnie z poleceniem Alexandra – ściągała i odwiedzała płaszcz, ale jej wysiłki poszły na marne. Dziwnie się czuła, siadając na fotelu i spoglądając na tego młodego człowieka odzianego w limonkową szatę. Ten kolor… czemu czarodzieje go wybrali? Przecież tak ostra zieleń nie kojarzyła się szczególnie pozytywnie. Była jak trucizna, czy choroba, coś złego i nieprzyjemnego. Barwa kłóciła się Gwen z sympatycznym wyrazem twarzy Farleya.
Usiadła na fotelu i przytaknęła, słysząc, że ma zwracać się do niego po imieniu. Czuła jednak, że przynajmniej na razie może stanowić to dla niej pewien problem. Co prawda nie dzieliła ich przepaść wieku, ale grzecznościowe formułki pozwalały zachować bezpieczny dystans.
Alexander zadał – jak przypuszczała Gwen – rutynowe pytanie. Malarka pokręciła na nie głową.
– Nie… właściwie dawno nie byłam u jakiegokolwiek lekarza. – Malarka kompletnie zapomniała o tym, że słowo „lekarz” nijak ma się do czarodziejskich określeń.
Ostatni raz specjalistę od leczenia (który nie byłby Zacharym Shafiq) spotkała tuż przed wyjazdem do Francji. Psychologów i psychiatrów nigdy zaś nie odwiedzała, nie mając takiej potrzeby. W końcu raczej z jej głową było wszystko w porządku. To był naprawdę zły pomysł, nie powinna męczyć tego biednego człowieka, przecież był chory, na pewno dalej się źle czuł, po co ona tu przyszła…
Dlatego też gdy młody mężczyzna – chłopak właściwie, o stosunkowo delikatnych rysach – zaczął iść w jej stronę przez myśl malarki nawet nie przeszło, że to może być jej lekarz. Może zawędrowała w złe miejsce, może ubrała coś na drugą stronę, a może ten człowiek był po prostu asystentem psychiatry, z którym była umówiona? Możliwości było w końcu wiele. Szczególnie, że to biel, nie tak soczysta zieleń kojarzyła się Gwen w pierwszym momencie z lekarzami.
– T… tak – wydukała machnialnie, gdy została zapytana o swoje nazwisko. Przeszło jej przez myśl, że chyba jednak ma do czynienia z jakimś asystentem.
Chwilę później Alexander jednak się przedstawił, rozwiewając wątpliwości Gwen. W końcu idąc tutaj bezustannie powtarzała w głowie jego miano oraz numer pomieszczenia, do którego miała trafić. Nie było mowy o tym, by mogła je jakimś cudem zapomnieć. Na twarzy malarki pojawiło się więc zdumienie, które prędko próbowała zamaskować nerwowym uśmiechem.
Jednocześnie Gwen z podwojoną siłą zdała sobie sprawę z tego, że historia przeżyta wcześniej z „lordem” Shafiq może się powtórzyć. Zakładała przecież, że i tamten uzdrowiciel będzie starszy… a jednak nie. Był młody i cholernie źle wychowany. Wprawdzie panu Farley lepiej patrzyło z oczu i wydawał się całkiem sympatyczny, ale przecież i Zachary był w miarę miły dopóki nie dowiedział się, jakie jest pochodzenie Grey. Ech, ten cały pomysł z pisaniem do Munga był zdecydowanie zły. Mogła się nie przyznawać do swojego nazwiska.
Ścisnęła delikatnie dłoń mężczyzny, wiedząc, że jest za późno, by się wycofać. Cóż, w najgorszym razie po prostu wyjdzie i więcej się tu nie pojawi. Bo znając magiczny świat, Mung raczej nie przyjąłby zażalenia od kobiety mugolskiego pochodzenia.
Grzecznie ruszyła za uzdrowicielem, mając wrażenie, że jej ruchy są kilkukrotnie głośniejsze, niż zazwyczaj. Była spięta i bezustannie rozglądała się nerwowo, wyrzucając sobie pomysł z przyjściem tutaj. Przecież to był tak głupi pomysł… co ją trafiło? Czemu w ogóle coś takiego przyszło jej do głowy?
Starała się opanować drżenie rąk, gdy – zgodnie z poleceniem Alexandra – ściągała i odwiedzała płaszcz, ale jej wysiłki poszły na marne. Dziwnie się czuła, siadając na fotelu i spoglądając na tego młodego człowieka odzianego w limonkową szatę. Ten kolor… czemu czarodzieje go wybrali? Przecież tak ostra zieleń nie kojarzyła się szczególnie pozytywnie. Była jak trucizna, czy choroba, coś złego i nieprzyjemnego. Barwa kłóciła się Gwen z sympatycznym wyrazem twarzy Farleya.
Usiadła na fotelu i przytaknęła, słysząc, że ma zwracać się do niego po imieniu. Czuła jednak, że przynajmniej na razie może stanowić to dla niej pewien problem. Co prawda nie dzieliła ich przepaść wieku, ale grzecznościowe formułki pozwalały zachować bezpieczny dystans.
Alexander zadał – jak przypuszczała Gwen – rutynowe pytanie. Malarka pokręciła na nie głową.
– Nie… właściwie dawno nie byłam u jakiegokolwiek lekarza. – Malarka kompletnie zapomniała o tym, że słowo „lekarz” nijak ma się do czarodziejskich określeń.
Ostatni raz specjalistę od leczenia (który nie byłby Zacharym Shafiq) spotkała tuż przed wyjazdem do Francji. Psychologów i psychiatrów nigdy zaś nie odwiedzała, nie mając takiej potrzeby. W końcu raczej z jej głową było wszystko w porządku. To był naprawdę zły pomysł, nie powinna męczyć tego biednego człowieka, przecież był chory, na pewno dalej się źle czuł, po co ona tu przyszła…
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Alexander pozostawał pogodny, jednak nie w ten przesadny i nachalny sposób, który czasem praktykowali niektórzy z magiuzdrowicieli. Starał się nie zwracać na siebie uwagi, całą swoją postawą sugerując, że jest mu po prostu wygodnie i jego obecność w tym pokoju jest jak najbardziej naturalna - w teorii miało to przyspieszać adaptację pacjenta do nowego otoczenia.
- Rozumiem - powiedział i pokiwał ze zrozumieniem głową, słysząc gdzieś za plecami ciche skrobanie pióra, które zapisywało najważniejsze słowa padające z ust Gwendolyn. Takie, które później w zaciszu jakiegoś gabinetu Alexander pod okiem kogoś bardziej doświadczonego przekuje na elementy pełnego raportu. Zdawał też sobie sprawę z tego, że najprawdopodobniej ktoś teraz może od czasu do czasu przechodzić cicho pod drzwiami, uważnie przysłuchując się wszelkim padającym w pokoju słowom. Negatywna odpowiedź panny Grey wskazywała jednak na to, że najprawdopodobniej jej odprężenie nastąpi później niż prędzej. Ludzie często stresowali się wizytami u uzdrowicieli, czy też lekarzy - a użycie tego słowa wskazywało wyraźnie na to, że Gwendolyn należała do tej kategorii pacjentów, którą nie wszyscy w tym budynku witali z otwartymi ramionami - co tak właściwie całkowicie zaprzeczało idei przyświecającej świętemu Mungowi. Alexander wciąż ne był w stanie pojąć, dlaczego członkowie konserwatywnej szlachty zabierali się za zawód wymagający traktowania wszystkich na równi. Na przykład taka Slughorn czy Shafiq - Farley niejednokrotnie nie był w stanie spróbować wyobrazić sobie w jaki sposób odnosili się oni do osób o niższym statusie krwi niż czysty.
- Pozostaje mi jednak pozazdrościć dobrego zdrowia. Ale mawiają, że to jak z jazdą na rowerze, tego się nie zapomina - Alexander zażartował z uśmiechem, jednak nie mógł powstrzymać się od drobnego sprostowania, jednakże tylko dla siebie i wyłącznie we własnej głowie: nie zapomina się, chyba że jest się nim. - Ale przejdźmy może do meritum naszego dzisiejszego spotkania - co się dzieje? - Farley zapytał, zmieniając lekko swoją pozycję na siedzisku i przechylając delikatnie głowę i z widocznym na twarzy zainteresowaniem oczekiwał na odpowiedź panny Grey.
- Rozumiem - powiedział i pokiwał ze zrozumieniem głową, słysząc gdzieś za plecami ciche skrobanie pióra, które zapisywało najważniejsze słowa padające z ust Gwendolyn. Takie, które później w zaciszu jakiegoś gabinetu Alexander pod okiem kogoś bardziej doświadczonego przekuje na elementy pełnego raportu. Zdawał też sobie sprawę z tego, że najprawdopodobniej ktoś teraz może od czasu do czasu przechodzić cicho pod drzwiami, uważnie przysłuchując się wszelkim padającym w pokoju słowom. Negatywna odpowiedź panny Grey wskazywała jednak na to, że najprawdopodobniej jej odprężenie nastąpi później niż prędzej. Ludzie często stresowali się wizytami u uzdrowicieli, czy też lekarzy - a użycie tego słowa wskazywało wyraźnie na to, że Gwendolyn należała do tej kategorii pacjentów, którą nie wszyscy w tym budynku witali z otwartymi ramionami - co tak właściwie całkowicie zaprzeczało idei przyświecającej świętemu Mungowi. Alexander wciąż ne był w stanie pojąć, dlaczego członkowie konserwatywnej szlachty zabierali się za zawód wymagający traktowania wszystkich na równi. Na przykład taka Slughorn czy Shafiq - Farley niejednokrotnie nie był w stanie spróbować wyobrazić sobie w jaki sposób odnosili się oni do osób o niższym statusie krwi niż czysty.
- Pozostaje mi jednak pozazdrościć dobrego zdrowia. Ale mawiają, że to jak z jazdą na rowerze, tego się nie zapomina - Alexander zażartował z uśmiechem, jednak nie mógł powstrzymać się od drobnego sprostowania, jednakże tylko dla siebie i wyłącznie we własnej głowie: nie zapomina się, chyba że jest się nim. - Ale przejdźmy może do meritum naszego dzisiejszego spotkania - co się dzieje? - Farley zapytał, zmieniając lekko swoją pozycję na siedzisku i przechylając delikatnie głowę i z widocznym na twarzy zainteresowaniem oczekiwał na odpowiedź panny Grey.
Zaśmiała się nerwowo na komentarz Alexandra. Trzęsła się z nerwów i zdecydowanie nie czuła się sobą. Zaczęła się orientować, że spowiadanie się nieznajomemu chyba ją przerasta. Co prawda młody mężczyzna sprawiał całkiem sympatyczne wrażenie, ale przecież ona kompletnie nic o nim nie wiedziała. A wpadła na pomysł, by opowiadać mu o takich głupotach! Gdyby to był poważny problem! Jakby sama się nie mogła z tym uporać.
Nie mogła jednak tak po prostu wyjść – to byłoby niegrzeczne. Westchnęła, uciekając wzrokiem gdzieś w stronę okna i podrapała się po rudej czuprynie. Przygryzła nerwowo wargę. Nie miała pojęcia, co mogłaby mu powiedzieć. Była okropnym kłamcą, a psychiatra na pewno potrafił rozpoznać fałsz, dlatego od razu odrzuciła tę ewentualną ścieżkę.
W końcu jednak nie wytrzymała napięcia. Nerwowy słowotok wysypał się z ust panny Grey, która nigdy w takich sytuacjach nie panowała nad własnym językiem.
– Ja… nic… wszystko, to znaczy… ech, nie wiem, niby nic, ale… – Wzięła głęboki oddech, próbując nieco ogarnąć ten chaos, ale na niewiele się to zdało. – Jak wróciłam do Anglii w maju to jakoś tak mimo anomalii wydawało mi się to wszystko dość… spokojne. W muzeum prawie nikt nie panikował, wystawy były zbyt istotne, tylko pilnowaliśmy, by goście nie podpalali eksponatów… mi było prościej, czasem różdżka w rękawie ratowała sytuacje… chyba że była kolejna anomalia, ale… jakoś… no było. Tylko ostatnio… jakoś tak… zaczęłam dawać lekcję, poznałam trochę osób i to… to wszystko… to co się dzieje jest okropne, a mam poczucie, że siedzę bezczynnie i nic nie robię – przyznała. – A jakby tego było mało toto… we wrześniu wpadłam na kolegę ze szkoły… takiego no… kolegę, w którym byłam zauroczona… ale już nie jestem, miał wąsy i jakoś… ale teraz współpracujemy trochę. Tylko to nie problem jest, kilka lat minęło… ale potem był jeszcze ten różdżkarz… i Percival… och, Percy, to taka okropna historia… i Artur…
Poczuła, że się zapowietrzyła. Musiała więc zatrzymać się na chwilę, biorąc głęboki oddech. Jej słowa padały tak szybko, że dziewczyna nie miała pojęcia, czy Alexander cokolwiek zrozumiał z jej wypowiedzi. Spoglądała na niego, przerażona zarówno całą wizytą i tym, co przed chwilą wypadło z jej ust, nie mając pojęcia, jak magispychiatra zareaguje.
Nie mogła jednak tak po prostu wyjść – to byłoby niegrzeczne. Westchnęła, uciekając wzrokiem gdzieś w stronę okna i podrapała się po rudej czuprynie. Przygryzła nerwowo wargę. Nie miała pojęcia, co mogłaby mu powiedzieć. Była okropnym kłamcą, a psychiatra na pewno potrafił rozpoznać fałsz, dlatego od razu odrzuciła tę ewentualną ścieżkę.
W końcu jednak nie wytrzymała napięcia. Nerwowy słowotok wysypał się z ust panny Grey, która nigdy w takich sytuacjach nie panowała nad własnym językiem.
– Ja… nic… wszystko, to znaczy… ech, nie wiem, niby nic, ale… – Wzięła głęboki oddech, próbując nieco ogarnąć ten chaos, ale na niewiele się to zdało. – Jak wróciłam do Anglii w maju to jakoś tak mimo anomalii wydawało mi się to wszystko dość… spokojne. W muzeum prawie nikt nie panikował, wystawy były zbyt istotne, tylko pilnowaliśmy, by goście nie podpalali eksponatów… mi było prościej, czasem różdżka w rękawie ratowała sytuacje… chyba że była kolejna anomalia, ale… jakoś… no było. Tylko ostatnio… jakoś tak… zaczęłam dawać lekcję, poznałam trochę osób i to… to wszystko… to co się dzieje jest okropne, a mam poczucie, że siedzę bezczynnie i nic nie robię – przyznała. – A jakby tego było mało toto… we wrześniu wpadłam na kolegę ze szkoły… takiego no… kolegę, w którym byłam zauroczona… ale już nie jestem, miał wąsy i jakoś… ale teraz współpracujemy trochę. Tylko to nie problem jest, kilka lat minęło… ale potem był jeszcze ten różdżkarz… i Percival… och, Percy, to taka okropna historia… i Artur…
Poczuła, że się zapowietrzyła. Musiała więc zatrzymać się na chwilę, biorąc głęboki oddech. Jej słowa padały tak szybko, że dziewczyna nie miała pojęcia, czy Alexander cokolwiek zrozumiał z jej wypowiedzi. Spoglądała na niego, przerażona zarówno całą wizytą i tym, co przed chwilą wypadło z jej ust, nie mając pojęcia, jak magispychiatra zareaguje.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Spojrzeniu uzdrowiciela nie umknęły krótkie, skrępowane ruchy czy lekko wymuszone brzmienie śmiechu jego pacjentki. Widział, że nie czuje się komfortowo i tak właściwie to jej się zupełnie nie dziwił. Wiele rzeczy robił ostatnio po raz pierwszy i nawet pomimo tego, że posiadał pamięć o sposobie w jaki powinien je wykonywać to i tak czuł niepewność: czy sama teoria powinna wystarczyć? Gwendolyn za to najprawdopodobniej w ogóle nie wiedziała, czego się spodziewać. Alexander spojrzał się na nią z lekkim namysłem, uśmiechając się przelotnie. I kiedy zaczęła odpowiadać na pytanie w dalszym ciągu poświęcał jej uwagę. Nachylał się lekko w jej stronę, jednak nie nazbyt natrętnie - zerkał od czasu do czasu na boki, nie chcąc Gwen za bardzo krępować. I tak już czuła się wystarczająco niezręcznie. Kiwał głową od czasu do czasu, uważnie notując w pamięci każdy szczegół.
- Czyli... pracujesz w mugolskiej galerii sztuki? - na wpół stwierdzi, na wpół zaś zapytał, oczekując potwierdzenia. - Czy bardzo różnią się od galerii czarodziejskich? - zadał kolejne pytanie, chcąc pokierować rozmowę na trochę bardziej znane pannie Greyh tereny. Mówienie o czymś, co się znało i lubiło pozwalało się otworzyć: metodą małych kroczków. Farley nie dał też po sobie poznać, kiedy zaczęły padać znajomo brzmiące imiona. Jakie jednak były szanse, że w tak ogromnym mieście jak Londyn było wielu Percivalów i Arturów? Otóż ogromne. A jego nie powinno to interesować inaczej niż pod kątem udzielenia pomocy tej dziewczynie, toteż starannie odłożył tę myśl na bok.
- Zacznijmy może po kolei. Mówisz, że znajomość twoja i twojego znajomego - w którym byłaś zauroczona - nie jest problemem. Jednak, mimo wszystko o tym wspomniałaś, więc w jakiś sposób twoje dawne uczucia muszą wciąż na ciebie wpływać. Jak się poczułaś, kiedy go spotkałaś? I jak czujesz się teraz, mając w perspektywie spotkania z nim w ramach waszej współpracy? - Alexander pytał w dalszym ciągu, nadając rozmowie odpowiednie tempo oraz kierunek. Jego głos był przy tym w miarę neutralny, zdradzając tylko żywe zainteresowanie tym, co mówiła mu Gwen - ponieważ naprawdę jego uwaga była w tej chwili skupiona tylko i wyłącznie na niej. Było jeszcze odrobinę za wcześnie, żeby zacząć wyciągać wnioski, toteż pozostawało mu dalej drążyć aż do czasu, kiedy w końcu dotrze do sedna problemu.
- Czyli... pracujesz w mugolskiej galerii sztuki? - na wpół stwierdzi, na wpół zaś zapytał, oczekując potwierdzenia. - Czy bardzo różnią się od galerii czarodziejskich? - zadał kolejne pytanie, chcąc pokierować rozmowę na trochę bardziej znane pannie Greyh tereny. Mówienie o czymś, co się znało i lubiło pozwalało się otworzyć: metodą małych kroczków. Farley nie dał też po sobie poznać, kiedy zaczęły padać znajomo brzmiące imiona. Jakie jednak były szanse, że w tak ogromnym mieście jak Londyn było wielu Percivalów i Arturów? Otóż ogromne. A jego nie powinno to interesować inaczej niż pod kątem udzielenia pomocy tej dziewczynie, toteż starannie odłożył tę myśl na bok.
- Zacznijmy może po kolei. Mówisz, że znajomość twoja i twojego znajomego - w którym byłaś zauroczona - nie jest problemem. Jednak, mimo wszystko o tym wspomniałaś, więc w jakiś sposób twoje dawne uczucia muszą wciąż na ciebie wpływać. Jak się poczułaś, kiedy go spotkałaś? I jak czujesz się teraz, mając w perspektywie spotkania z nim w ramach waszej współpracy? - Alexander pytał w dalszym ciągu, nadając rozmowie odpowiednie tempo oraz kierunek. Jego głos był przy tym w miarę neutralny, zdradzając tylko żywe zainteresowanie tym, co mówiła mu Gwen - ponieważ naprawdę jego uwaga była w tej chwili skupiona tylko i wyłącznie na niej. Było jeszcze odrobinę za wcześnie, żeby zacząć wyciągać wnioski, toteż pozostawało mu dalej drążyć aż do czasu, kiedy w końcu dotrze do sedna problemu.
Zmarszczyła brwi, kręcąc głową. Przecież nie użyła słowa „galeria”! No… chyba nie użyła. Z jej ust wypłynął taki potok słów, że właściwie sama nie wiedziała, co dokładnie przed chwilą powiedziała.
– W Muzeum Brytyjskim, nie w galerii. I to nie jest mugolskie miejsce. – Zamilkła na chwilę, aby po zastanowieniu się dodać: – Magiczne też nie do końca. Ale czy to robi jakąkolwiek różnicę? Sztuka dalej jest sztuką, historia historią.
Pytania Alexandra, tak jak psychiatra się tego spodziewał, popchnęły Gwen w kierunek, który dobrze znała i w którym czuła się pewniej. Dlatego jej głos nieco się uspokoił, a zdania zaczęły składać się w całość. Farley nie przewidział jednak jednego: że malarka zaczyna mieć dosyć czarodziejów tak mocno rozdzielających od siebie dwa światy. Wszak obraz zaczarowany tak, by się poruszał być może nie jest statyczny… ale czy to zwiększa jego artystyczną wartość? Zdaniem Gwen – absolutnie nie.
Co prawda, znając podejście czarodziejów, Alexander mógł na nią teraz naskoczyć. Gwen miała jednak nadzieję, że młody psychiatra zachowa na tyle profesjonalizmu, aby nawet jeśli się z nią nie zgadza, nie wszczynać kłótni. Choć z drugiej strony… może w takiej sytuacji lepiej byłoby, gdyby wyprosił ją ze swojego gabinetu.
– Och, bo to nie jest problemem – powiedziała, w dalszym ciągu zachowując już nieco opanowany ton. Gwen odzyskiwała nad sobą kontrolę: – Bertie… on… to utalentowany chłopak… ale jednak… trochę czasu minęło, właściwie… wcześniej nigdy z nim dłużej nie rozmawiałam… i chyba to… po prostu minęło. A on chyba nie zauważył. – Podrapała się po głowie. – Ale… po prostu… to trwało latami. Wydawało mi się, że… że jestem stała pod tym względem. A ostatnio… najpierw ten incydent na Pokątnej. Potem Percival zaprosił mnie do tego klubu i…. to wszystko… te uczucia pojawiały się i mijały w jednej chwili. I zaczęłam się martwić, że coś jest ze mną nie tak. – Przełknęła głośno ślinę. Czuła, że ma ściśnięte gardło. – A potem wpadłam na Artura, było to całe Stonehenge… och, to potworne!
Gwen zamilkła na chwilę, kręcąc głową. Jej ciało się poderwało, jakby dziewczyna chciała wstać z miejsca. Powtrzymała się jednak przed tym.
– Świat się wali, anomalie szaleją, Percival stracił żonę, Artur… Artur jest przerażony, a ja się zapisuje do klubu pojedynków, wybucham przy ich dwójce i przychodzę tutaj mówiąc o bzdurach! – Ręka Gwen powędrowała w stronę głowy dziewczyny. – Przepraszam, to chyba naprawdę był zły pomysł, by zajmować pa… ci czas. Szczególnie, że dopiero co byłeś chory, to pewnie w ogóle nie jest najlepszy czas.
– W Muzeum Brytyjskim, nie w galerii. I to nie jest mugolskie miejsce. – Zamilkła na chwilę, aby po zastanowieniu się dodać: – Magiczne też nie do końca. Ale czy to robi jakąkolwiek różnicę? Sztuka dalej jest sztuką, historia historią.
Pytania Alexandra, tak jak psychiatra się tego spodziewał, popchnęły Gwen w kierunek, który dobrze znała i w którym czuła się pewniej. Dlatego jej głos nieco się uspokoił, a zdania zaczęły składać się w całość. Farley nie przewidział jednak jednego: że malarka zaczyna mieć dosyć czarodziejów tak mocno rozdzielających od siebie dwa światy. Wszak obraz zaczarowany tak, by się poruszał być może nie jest statyczny… ale czy to zwiększa jego artystyczną wartość? Zdaniem Gwen – absolutnie nie.
Co prawda, znając podejście czarodziejów, Alexander mógł na nią teraz naskoczyć. Gwen miała jednak nadzieję, że młody psychiatra zachowa na tyle profesjonalizmu, aby nawet jeśli się z nią nie zgadza, nie wszczynać kłótni. Choć z drugiej strony… może w takiej sytuacji lepiej byłoby, gdyby wyprosił ją ze swojego gabinetu.
– Och, bo to nie jest problemem – powiedziała, w dalszym ciągu zachowując już nieco opanowany ton. Gwen odzyskiwała nad sobą kontrolę: – Bertie… on… to utalentowany chłopak… ale jednak… trochę czasu minęło, właściwie… wcześniej nigdy z nim dłużej nie rozmawiałam… i chyba to… po prostu minęło. A on chyba nie zauważył. – Podrapała się po głowie. – Ale… po prostu… to trwało latami. Wydawało mi się, że… że jestem stała pod tym względem. A ostatnio… najpierw ten incydent na Pokątnej. Potem Percival zaprosił mnie do tego klubu i…. to wszystko… te uczucia pojawiały się i mijały w jednej chwili. I zaczęłam się martwić, że coś jest ze mną nie tak. – Przełknęła głośno ślinę. Czuła, że ma ściśnięte gardło. – A potem wpadłam na Artura, było to całe Stonehenge… och, to potworne!
Gwen zamilkła na chwilę, kręcąc głową. Jej ciało się poderwało, jakby dziewczyna chciała wstać z miejsca. Powtrzymała się jednak przed tym.
– Świat się wali, anomalie szaleją, Percival stracił żonę, Artur… Artur jest przerażony, a ja się zapisuje do klubu pojedynków, wybucham przy ich dwójce i przychodzę tutaj mówiąc o bzdurach! – Ręka Gwen powędrowała w stronę głowy dziewczyny. – Przepraszam, to chyba naprawdę był zły pomysł, by zajmować pa… ci czas. Szczególnie, że dopiero co byłeś chory, to pewnie w ogóle nie jest najlepszy czas.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Alexander lekko się zmieszał, starając się powstrzymać rumieniec - faktycznie, Gwendolyn chyba nie wspominała galerii tylko muzeum. Cóż, on też się odrobinę stresował: pomimo teoretycznie "błahego" problemu to była pierwsza specjalizacyjna rozmowa, którą przeprowadzał właściwie całkiem sam. Nie wątpił już w to, że panna Grey została odesłana do niego właśnie z tego powodu - dla innych mogła wydawać się przypadkiem nie wartym zaprzątania ich drogocennego przecież czasu, dlatego odesłali ją do stażysty w trakcie specjalizacji. Farley prawie zmarszczył czoło w złości na swoich kolegów po fachu, jednak ostatecznie udało mu się starannie zamaskować swoje emocje i pozostać w stu procentach profesjonalnym.
- Faktycznie, moglem to opacznie zrozumieć. Wybacz, jednak ze wszelkich sztuk zdecydowanie najlepiej znam się na muzyce - uśmiechnął się szczerze i rozbrajająco w ten zaraźliwy, wręcz niemożliwy do odepchnięcia sposób. Nie przeszkadzał jednak później, gdy Gwen zaczęła przed nim wyłuszczać szczegóły. Udało mu się nie zareagować nawet wtedy, gdy w pomieszczeniu padło imię jego najlepszego przyjaciela. Ale czy kogoś tak właściwie to dziwiło? Bertie i kobiety wydawało się tworzyć zestaw nierozłączny, jedno bez drugiego zdawało się wręcz nie mieć jakiegoś głębszego sensu. Pokiwał głową - nie do końca pewien czy do swoich własnych przemyśleń czy też do słów Gwendolyn - po czym obrócił się odrobinę w fotelu, przenosząc ciężar na drugą stronę ciała.
- Czasem tak się zdarza, że uczucia będące z nami bardzo długo po pewnym czasie po prostu zanikają. Czasami w przeciągu kilku dni lub tygodni, czasem miesięcy, a niekiedy również i lat. Jeżeli poza mogącym wygasnąć zakochaniem nie ma w sympatii silniejszych fundamentów - takich jak przyjaźń lub miłość - pewnego dnia uczucie może po prostu ustąpić. Mawiają, że z każdym kolejnym odpuszczanie przychodzi coraz łatweij - Farley uniósł kąciki ust w niewielkim uśmiechu, w którym nie było ani krzty drwiny - jedynie ciepło. - Emocje nie są bzdurą, Gwen. Ciężko jest nad nimi zapanować, a jeszcze ciężej bywa je w ogóle zrozumieć. Dla mnie nie są to bzdury i sądzę, że powinnaś spróbować zacząć poświęcać więcej myśli temu, dlaczego coś czujesz i jak czasami niewielkie rzeczy potrafią wydawać się niezwykle ogromne. Wszystko jest istotne, jednak nasz umysł i czas są jak pojemnik. Mają ograniczoną pojemność - powiedzaił, przypatrując się teraz Gwen w taki sposób, jakby sprawdzał czy aby na pewno go słucha. - O wiele efektywniej jesteś w stanie panować nad swoimi emocjami, jeżeli nadasz im wagę. Możesz porównywać je do kamieni o różnych rozmiarach, które wypełniają twój pojemnik. Najpierw powinny iść te największe, później średnie, małe i te całkiem niewielkie. Zabierając się za nie w odwrotnej kolejności może okazać się, że w twoim pojemniku nie zmieści się wszystko to, co powinno - uniósł wyżej jeden kącik ust, nadając swojemu uśmiechowi bardziej zabawnego charakteru. - Nawet jeżeli świat staje na głowie to bardzo ważne jest to, aby umieć się w nim odnaleźć i ustalić swoje priorytety - Alexander odchylił się lekko w fotelu, prostując się i obejmując Gwen zaciekawionym spojrzeniem. - Jeżeli jednak wolałabyś skończyć tę rozmowę w tej chwili to jak najbardziej możemy przerwać. Chętnie jeszcze jednak bym z tobą porozmawiał, Gwendolyn, ponieważ wydaje mi się, że możemy dojść do całkiem ciekawych odkryć - oznajmił, będąc całkowicie szczerym. Nie naciskał na czarownicę, jednak nie do niego należała w tej chwili decyzja co do dalszego przebiegu tego spotkania. Jeżeli miała dosyć to mogła wyjść, jednakże miał nadzieję, że jego słowa sprawią przynajmniej tyle, że nie będzie to ich ostatnie spotkanie w tych murach.
- Faktycznie, moglem to opacznie zrozumieć. Wybacz, jednak ze wszelkich sztuk zdecydowanie najlepiej znam się na muzyce - uśmiechnął się szczerze i rozbrajająco w ten zaraźliwy, wręcz niemożliwy do odepchnięcia sposób. Nie przeszkadzał jednak później, gdy Gwen zaczęła przed nim wyłuszczać szczegóły. Udało mu się nie zareagować nawet wtedy, gdy w pomieszczeniu padło imię jego najlepszego przyjaciela. Ale czy kogoś tak właściwie to dziwiło? Bertie i kobiety wydawało się tworzyć zestaw nierozłączny, jedno bez drugiego zdawało się wręcz nie mieć jakiegoś głębszego sensu. Pokiwał głową - nie do końca pewien czy do swoich własnych przemyśleń czy też do słów Gwendolyn - po czym obrócił się odrobinę w fotelu, przenosząc ciężar na drugą stronę ciała.
- Czasem tak się zdarza, że uczucia będące z nami bardzo długo po pewnym czasie po prostu zanikają. Czasami w przeciągu kilku dni lub tygodni, czasem miesięcy, a niekiedy również i lat. Jeżeli poza mogącym wygasnąć zakochaniem nie ma w sympatii silniejszych fundamentów - takich jak przyjaźń lub miłość - pewnego dnia uczucie może po prostu ustąpić. Mawiają, że z każdym kolejnym odpuszczanie przychodzi coraz łatweij - Farley uniósł kąciki ust w niewielkim uśmiechu, w którym nie było ani krzty drwiny - jedynie ciepło. - Emocje nie są bzdurą, Gwen. Ciężko jest nad nimi zapanować, a jeszcze ciężej bywa je w ogóle zrozumieć. Dla mnie nie są to bzdury i sądzę, że powinnaś spróbować zacząć poświęcać więcej myśli temu, dlaczego coś czujesz i jak czasami niewielkie rzeczy potrafią wydawać się niezwykle ogromne. Wszystko jest istotne, jednak nasz umysł i czas są jak pojemnik. Mają ograniczoną pojemność - powiedzaił, przypatrując się teraz Gwen w taki sposób, jakby sprawdzał czy aby na pewno go słucha. - O wiele efektywniej jesteś w stanie panować nad swoimi emocjami, jeżeli nadasz im wagę. Możesz porównywać je do kamieni o różnych rozmiarach, które wypełniają twój pojemnik. Najpierw powinny iść te największe, później średnie, małe i te całkiem niewielkie. Zabierając się za nie w odwrotnej kolejności może okazać się, że w twoim pojemniku nie zmieści się wszystko to, co powinno - uniósł wyżej jeden kącik ust, nadając swojemu uśmiechowi bardziej zabawnego charakteru. - Nawet jeżeli świat staje na głowie to bardzo ważne jest to, aby umieć się w nim odnaleźć i ustalić swoje priorytety - Alexander odchylił się lekko w fotelu, prostując się i obejmując Gwen zaciekawionym spojrzeniem. - Jeżeli jednak wolałabyś skończyć tę rozmowę w tej chwili to jak najbardziej możemy przerwać. Chętnie jeszcze jednak bym z tobą porozmawiał, Gwendolyn, ponieważ wydaje mi się, że możemy dojść do całkiem ciekawych odkryć - oznajmił, będąc całkowicie szczerym. Nie naciskał na czarownicę, jednak nie do niego należała w tej chwili decyzja co do dalszego przebiegu tego spotkania. Jeżeli miała dosyć to mogła wyjść, jednakże miał nadzieję, że jego słowa sprawią przynajmniej tyle, że nie będzie to ich ostatnie spotkanie w tych murach.
Na swoje szczęście Alexander sprawnie uciął temat związany z mugolską galerią sztuki, więc i Gwen nie miała jak wejść z nim w dalszą dyskusje. Choć może tak byłoby lepiej? W oczach magipsychiatry pewnie i tak była już szaloną i nieradzącą sobie w życiu dziewczynką, która przejmuje się głupotami. O takich rzeczach na pewno nie powinno rozmawiać się z obcym mężczyzną. Malarka zaczynała pluć sobie w brodę za to, że nie potrafi utrzymać języka za zębami. Mogła po prostu przeprosić i wyjść – ale teraz było na to już trochę za późno.
Co prawda ton Alexandra wydawał się naprawdę ciepły, wspierający i miły, ale przecież był psychiatrą (nawet jeśli zadziwiająco młodym). Jego praca polegała na rozmowie z ludźmi i sprawianiu, aby czuli się przy nim komfortowo. Gwen nie była więc w stanie w pełni uwierzyć w szczerość jego zachowania. Szczególnie, że nigdy wcześniej go nie spotkała, a już wygadała się z rzeczy, które do tej pory pozostawały jej „słodką” tajemnicą. Czuła się naprawdę niezbyt komfortowo.
Słuchała słów mężczyzny, marszcząc przy tym brwi. Miała wrażenie, że Alexander nie do końca rozumie, o co jej chodzi. Nie dziwiła się: była przy tym bardzo chaotyczna, a nie siedział w jej głowie, by zrozumieć, na czym to całe zmartwienie Gwen polega. Farley mówił o priorytetach i radzeniu sobie z emocjami, a nie do końca to było meritum „problemów” malarki. Gdy skończył, pokręciła więc odruchowo głową, dając znać, że nie do końca podoba jej się trop, który pochwycił magipsychiatra.
– Właściwie to… chyba trochę nie o to mi chodzi. – Sięgnęła dłonią w stronę włosów, nerwowo poprawiając fryzurę. – Ja tylko… zastanawiam się… czy to normalne… by tak jednego dnia się zauroczyć, a kolejnego już nic nie czuć? – Wzięła głęboki oddech. – A właściwie… właściwie to… nie, naprawdę nie powinnam tym obarczać obcej osoby. Powinnam o tym porozmawiać z matką lub przyjaciółką, a nie przychodzić tutaj.
Co prawda jedna była w innym kraju i raczej nie chciała z nią rozmawiać, druga zaś po prostu nie istniała. To był jednak jej problem, a nie problem Alexandra i naprawdę czuła, że źle zrobiła, wpadając na pomysł z wycieczką do Munga. Przecież nic jej nie dolegało.
– Moim priorytetem powinna być pomoc w ogarnięciu tej całej magicznej sytuacji – stwierdziła nieco pewniejszym tonem. – I może kiedyś będę w stanie w związku z tym cokolwiek zdziałać – dodała, już z większym wahaniem. Bo cóż mogła zrobić, nie mając ani szczególnego daru do magii ani dużej, istotnej wiedzy? Była malarką, nie naukowcem, czy politykiem. Nie miała zbyt dużego pola do działania.
Westchnęła przeciągle.
– Chyba naprawdę powinnam iść – powiedziała, nie ruszając się jednak jeszcze z miejsca. Czuła, że to mogłoby być trochę niegrzeczne.
Co prawda ton Alexandra wydawał się naprawdę ciepły, wspierający i miły, ale przecież był psychiatrą (nawet jeśli zadziwiająco młodym). Jego praca polegała na rozmowie z ludźmi i sprawianiu, aby czuli się przy nim komfortowo. Gwen nie była więc w stanie w pełni uwierzyć w szczerość jego zachowania. Szczególnie, że nigdy wcześniej go nie spotkała, a już wygadała się z rzeczy, które do tej pory pozostawały jej „słodką” tajemnicą. Czuła się naprawdę niezbyt komfortowo.
Słuchała słów mężczyzny, marszcząc przy tym brwi. Miała wrażenie, że Alexander nie do końca rozumie, o co jej chodzi. Nie dziwiła się: była przy tym bardzo chaotyczna, a nie siedział w jej głowie, by zrozumieć, na czym to całe zmartwienie Gwen polega. Farley mówił o priorytetach i radzeniu sobie z emocjami, a nie do końca to było meritum „problemów” malarki. Gdy skończył, pokręciła więc odruchowo głową, dając znać, że nie do końca podoba jej się trop, który pochwycił magipsychiatra.
– Właściwie to… chyba trochę nie o to mi chodzi. – Sięgnęła dłonią w stronę włosów, nerwowo poprawiając fryzurę. – Ja tylko… zastanawiam się… czy to normalne… by tak jednego dnia się zauroczyć, a kolejnego już nic nie czuć? – Wzięła głęboki oddech. – A właściwie… właściwie to… nie, naprawdę nie powinnam tym obarczać obcej osoby. Powinnam o tym porozmawiać z matką lub przyjaciółką, a nie przychodzić tutaj.
Co prawda jedna była w innym kraju i raczej nie chciała z nią rozmawiać, druga zaś po prostu nie istniała. To był jednak jej problem, a nie problem Alexandra i naprawdę czuła, że źle zrobiła, wpadając na pomysł z wycieczką do Munga. Przecież nic jej nie dolegało.
– Moim priorytetem powinna być pomoc w ogarnięciu tej całej magicznej sytuacji – stwierdziła nieco pewniejszym tonem. – I może kiedyś będę w stanie w związku z tym cokolwiek zdziałać – dodała, już z większym wahaniem. Bo cóż mogła zrobić, nie mając ani szczególnego daru do magii ani dużej, istotnej wiedzy? Była malarką, nie naukowcem, czy politykiem. Nie miała zbyt dużego pola do działania.
Westchnęła przeciągle.
– Chyba naprawdę powinnam iść – powiedziała, nie ruszając się jednak jeszcze z miejsca. Czuła, że to mogłoby być trochę niegrzeczne.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Alexander z usilnie ukrywanym zaskoczeniem obserwował, jak Gwen zaczyna przecząco kręcić głową w odpowiedzi na jego słowa. To był dość nieoczekiwany zwrot sytuacji i Farley musiał przyznać to przed samym sobą.
- Nie? - rzucił zaciekawiony, po czym już bez jakiegokolwiek słowa wtrącenia wysłuchał wyjaśnień panny Grey. Musiał przyznać, że zaczynał mieć wrażenie, że się zagalopował. Coraz bardziej wyraźnym stawało się też to, dlaczego w ogóle do rozmowy doszło na pierwszym miejscu. Już na początku wydało mu się to odrobinę dziwne, że w szpitalu skierowano Gwendolyn pod jego opiekę, aby sama nawiązała z nim kontakt i poprosiła o wizytę. Było to grubymi nićmi szyte, lecz wydawało mu się, że może faktycznie nadszedł czas na to, aby zaczęli zawierzać mu jakieś mniej skomplikowane przypadki do wdrażania się w zawód. Musiał jednak przyznać, że zawiódł się srodze: doszedł bowiem do wniosku, że pannę Grey odesłano do niego tylko i wyłącznie dlatego, że nikt nie wziął jej na poważnie, przez co ona sama teraz podważała słusznośc swoich działań. Zasmuciło go to niesamowicie - czuł, że powinien walczyć, jednak widział, że wszystko jest już z góry przegrane. A na pewno dzisiaj: Gwendolyn już po raz drugi w przeciągu ledwie kwadransa wspomniała o wyjściu z gabinetu, a przetrzymywanie jej na siłę na pewno jej się nie przysłuży.
- Jeżeli tego sobie życzysz to nie zamierzam cię tu więzić - powiedział, lecz w jego głosie zadźwięczała pojedyncza, smutna nuta. Podniósł się z fotela i podszedł do wieszaka, podając pannie Grey płaszcz. - Jednak chciałbym cię zapewnić o prawdziwości dwóch rzeczy: pierwsza jest taka, że zauroczenie z natury nie trwa długo. I tak, może się ono odwidzieć w przeciągu ledwie dnia - udzielił odpowiedzi na jej pytanie, po dżentelmeńsku asystując jej w nałożeniu okrycia na ramiona. - Druga natomiast dotyczy twojej wizyty tutaj. Magipsychiatrzy są między innymi właśnie od tego, żeby odwiedzać ich ze swoimi niepewnościami i pytaniami. Z założenia jesteśmy obiektywni, obowiązuje nas tajemnica zawodowa, a tego rodzaju pracy nie wynosimy poza mury szpitala - uśmiechnął się łagodnie po tych słowach, odprowadzając swoją pacjentkę do drzwi. - Jeżeli byś więc zechciała dać drugą szansę tej dziedzinie uzdrowicielstwa to trzecie piętro świętego Munga zawsze stoi otworem - powiedział, po czym pożegnał pannę Grey. Kiedy został w pokoju sam odetchnął ciężko, spoglądając an samopiszące pióro. W jego głowie kotłowało się wiele myśli dotyczących nie tylko dziewczyny, która z każdą chwilą oddalała się w sobie tylko znanym kierunku, ale także tych traktujących o trzech męskich imionach, które padły w trakcie wizyty, a które brzmiały aż nazbyt znajomo. Alexander właśnie zapoznał się z kolejnym niezwykle istotnym aspektem pracy magipsychiatry, który dotyczył radzenia sobie z wiedzą, której nie mógł wyjawić nikomu innemu. Na całe szczęście na to został już dostatecznie przygotowany dzięki Zakonowi Feniksa - ludzkie tajemnice wydawały się drobnostką w porównaniu z tym, czym zajmował się po pracy.
Ale właśnie: pozory bardzo często lubiły być zwodnicze.
| zt
- Nie? - rzucił zaciekawiony, po czym już bez jakiegokolwiek słowa wtrącenia wysłuchał wyjaśnień panny Grey. Musiał przyznać, że zaczynał mieć wrażenie, że się zagalopował. Coraz bardziej wyraźnym stawało się też to, dlaczego w ogóle do rozmowy doszło na pierwszym miejscu. Już na początku wydało mu się to odrobinę dziwne, że w szpitalu skierowano Gwendolyn pod jego opiekę, aby sama nawiązała z nim kontakt i poprosiła o wizytę. Było to grubymi nićmi szyte, lecz wydawało mu się, że może faktycznie nadszedł czas na to, aby zaczęli zawierzać mu jakieś mniej skomplikowane przypadki do wdrażania się w zawód. Musiał jednak przyznać, że zawiódł się srodze: doszedł bowiem do wniosku, że pannę Grey odesłano do niego tylko i wyłącznie dlatego, że nikt nie wziął jej na poważnie, przez co ona sama teraz podważała słusznośc swoich działań. Zasmuciło go to niesamowicie - czuł, że powinien walczyć, jednak widział, że wszystko jest już z góry przegrane. A na pewno dzisiaj: Gwendolyn już po raz drugi w przeciągu ledwie kwadransa wspomniała o wyjściu z gabinetu, a przetrzymywanie jej na siłę na pewno jej się nie przysłuży.
- Jeżeli tego sobie życzysz to nie zamierzam cię tu więzić - powiedział, lecz w jego głosie zadźwięczała pojedyncza, smutna nuta. Podniósł się z fotela i podszedł do wieszaka, podając pannie Grey płaszcz. - Jednak chciałbym cię zapewnić o prawdziwości dwóch rzeczy: pierwsza jest taka, że zauroczenie z natury nie trwa długo. I tak, może się ono odwidzieć w przeciągu ledwie dnia - udzielił odpowiedzi na jej pytanie, po dżentelmeńsku asystując jej w nałożeniu okrycia na ramiona. - Druga natomiast dotyczy twojej wizyty tutaj. Magipsychiatrzy są między innymi właśnie od tego, żeby odwiedzać ich ze swoimi niepewnościami i pytaniami. Z założenia jesteśmy obiektywni, obowiązuje nas tajemnica zawodowa, a tego rodzaju pracy nie wynosimy poza mury szpitala - uśmiechnął się łagodnie po tych słowach, odprowadzając swoją pacjentkę do drzwi. - Jeżeli byś więc zechciała dać drugą szansę tej dziedzinie uzdrowicielstwa to trzecie piętro świętego Munga zawsze stoi otworem - powiedział, po czym pożegnał pannę Grey. Kiedy został w pokoju sam odetchnął ciężko, spoglądając an samopiszące pióro. W jego głowie kotłowało się wiele myśli dotyczących nie tylko dziewczyny, która z każdą chwilą oddalała się w sobie tylko znanym kierunku, ale także tych traktujących o trzech męskich imionach, które padły w trakcie wizyty, a które brzmiały aż nazbyt znajomo. Alexander właśnie zapoznał się z kolejnym niezwykle istotnym aspektem pracy magipsychiatry, który dotyczył radzenia sobie z wiedzą, której nie mógł wyjawić nikomu innemu. Na całe szczęście na to został już dostatecznie przygotowany dzięki Zakonowi Feniksa - ludzkie tajemnice wydawały się drobnostką w porównaniu z tym, czym zajmował się po pracy.
Ale właśnie: pozory bardzo często lubiły być zwodnicze.
| zt
30.03
Pamiętał tylko mgłę i krzyk. Potem nadeszły wizje, których nie był w stanie rozróżnić od prawdy. Najgorsze lęki, bardziej realistyczne, niż mógłby je sobie wyobrazić. Nie mógł od nich uciec, mógł tylko krzyczeć, krzyczeć, dopóki nie stracił przytomności. Wywołane czarną magią koszmary atakowały go jednak również we śnie, podsuwając coraz to nowe obrazy. Zwłoki matki, rozszarpane przez wilkołaka. Ojciec spalony we własnym domu w Kornwalii - Mroczny Znak, unoszący się nad Szatańską Pożogą. Gabriel, toczony sinicą i padający ofiarą Avada Kedavry. Justine, znów bez nogi, dźgana sztyletem przez śmiejącą się Rookwood. Płonący sklep z miotłami i oślepioną Hannah z wydłubanymi oczyma. Elaine na czele grupy łowców wilkołaków, zabitego Percivala, spalonego trupa Floreana, martwą Charlene, Edith Bones z krwawą pręgą na szyi. Szefowa Biura Aurorów patrzyła na niego z wyrzutem, a za nią stał blady Kieran o pustych oczodołach. On też nie żył, a Michael uświadamiał sobie, że teraz to Malfoy przejmie Biuro Aurorów. Jesteś zwolniony, Tonks.
Widział księżyc, a jego własne dłonie przemieniały się w porośnięte sierścią łapy. Znów znajdował się na polanie i rzucał się na towarzyszącego mu Skamandra, wbijając w niego zęby i rozrywając mięso pazurami. Następnie kierował się w stronę chaty, niwecząc misję Zakonu i samemu zabijając sprzymierzeńców mugoli. Po wyręczeniu w tym Rycerzy, znów widział trupy członków swojej rodziny, przyjaciół i współpracowników. Ale tym razem nie byli ranni - tym razem zabijał ich sam, gryząc miękkie mięso i gruchocząc kości.
I tak w kółko.
Tkwił w tym koszmarze ponad trzy dni, ale nawet tego nie wiedział. Mógł tylko bezgłośnie krzyczeć, nieświadom, że po twarzy już od dawna spływały mu łzy. W pewnym momencie - po interwencji uzdrowicieli Munga, której nie był świadom - wizje ustały, a on sam pogrążył się w błogiej ciemności, w niespokojnym śnie.
Obudził się z krzykiem na ustach, nieświadom, co jest prawdą, a co nie. Zerwał się ze szpitalnego łóżka i błędnym wzrokiem potoczył po ścianach pokoju, nie rozpoznając jeszcze szpitala świętego Munga. Nie wiedział, jak się tu znalazł, nie wiedział, że ktoś już poradził sobie ze skutkami czarnomagicznego zaklęcia i zniwelował jego "obrażenia", nie wiedział, że jest bezpieczny. Nie wiedział nawet, czy ofiary z jego wizji żyją, ani czy Skamander przetrwał walkę. Czy on też padł ofiarą mgły, a może ofiarą Rycerzy lub Tonksa? Co z ich misji było prawdą, a co koszmarem?
-POMOCY! Gdzie jestem?! - krzyknął, a jego słowa rozbrzmiały głucho jeszcze na korytarzu. Podbiegł do drzwi, gotów wypaść na zewnątrz w poszukiwaniu wyjaśnień lub pomocy.
Pamiętał tylko mgłę i krzyk. Potem nadeszły wizje, których nie był w stanie rozróżnić od prawdy. Najgorsze lęki, bardziej realistyczne, niż mógłby je sobie wyobrazić. Nie mógł od nich uciec, mógł tylko krzyczeć, krzyczeć, dopóki nie stracił przytomności. Wywołane czarną magią koszmary atakowały go jednak również we śnie, podsuwając coraz to nowe obrazy. Zwłoki matki, rozszarpane przez wilkołaka. Ojciec spalony we własnym domu w Kornwalii - Mroczny Znak, unoszący się nad Szatańską Pożogą. Gabriel, toczony sinicą i padający ofiarą Avada Kedavry. Justine, znów bez nogi, dźgana sztyletem przez śmiejącą się Rookwood. Płonący sklep z miotłami i oślepioną Hannah z wydłubanymi oczyma. Elaine na czele grupy łowców wilkołaków, zabitego Percivala, spalonego trupa Floreana, martwą Charlene, Edith Bones z krwawą pręgą na szyi. Szefowa Biura Aurorów patrzyła na niego z wyrzutem, a za nią stał blady Kieran o pustych oczodołach. On też nie żył, a Michael uświadamiał sobie, że teraz to Malfoy przejmie Biuro Aurorów. Jesteś zwolniony, Tonks.
Widział księżyc, a jego własne dłonie przemieniały się w porośnięte sierścią łapy. Znów znajdował się na polanie i rzucał się na towarzyszącego mu Skamandra, wbijając w niego zęby i rozrywając mięso pazurami. Następnie kierował się w stronę chaty, niwecząc misję Zakonu i samemu zabijając sprzymierzeńców mugoli. Po wyręczeniu w tym Rycerzy, znów widział trupy członków swojej rodziny, przyjaciół i współpracowników. Ale tym razem nie byli ranni - tym razem zabijał ich sam, gryząc miękkie mięso i gruchocząc kości.
I tak w kółko.
Tkwił w tym koszmarze ponad trzy dni, ale nawet tego nie wiedział. Mógł tylko bezgłośnie krzyczeć, nieświadom, że po twarzy już od dawna spływały mu łzy. W pewnym momencie - po interwencji uzdrowicieli Munga, której nie był świadom - wizje ustały, a on sam pogrążył się w błogiej ciemności, w niespokojnym śnie.
Obudził się z krzykiem na ustach, nieświadom, co jest prawdą, a co nie. Zerwał się ze szpitalnego łóżka i błędnym wzrokiem potoczył po ścianach pokoju, nie rozpoznając jeszcze szpitala świętego Munga. Nie wiedział, jak się tu znalazł, nie wiedział, że ktoś już poradził sobie ze skutkami czarnomagicznego zaklęcia i zniwelował jego "obrażenia", nie wiedział, że jest bezpieczny. Nie wiedział nawet, czy ofiary z jego wizji żyją, ani czy Skamander przetrwał walkę. Czy on też padł ofiarą mgły, a może ofiarą Rycerzy lub Tonksa? Co z ich misji było prawdą, a co koszmarem?
-POMOCY! Gdzie jestem?! - krzyknął, a jego słowa rozbrzmiały głucho jeszcze na korytarzu. Podbiegł do drzwi, gotów wypaść na zewnątrz w poszukiwaniu wyjaśnień lub pomocy.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Ostatnio zmieniony przez Michael Tonks dnia 20.01.20 5:10, w całości zmieniany 1 raz
Rzadko ściągano ją na inne oddziały, gdy zdecydowanie lepiej radziła sobie na urazach pozaklęciowych niż gdziekolwiek indziej. Oczywiście w razie potrzeby nie miała nic przeciwko, jeśli tylko zawczasu dawano jej możliwość odświeżenia informacji o innych dziedzinach magomedycyny i mogła w granicach rozsądku pomagać, również na innych piętrach szpitala. Ledwie dziś rano był właśnie taki moment, gdy do szpitala trafił auror z obrażeniami, które po części wpisywały się w jej kompetencje. Cokolwiek mu się przydarzyło, było zdecydowanie pozaklęciowe, lecz zostawiło po sobie obrażenia psychiczne. Stąd też decyzja o zatrzymaniu go na danym oddziale. Nie od razu ustalono co mogło się wydarzyć, a ten, który mógł dać odpowiedź był ciągle nieprzytomny. Belvina szybko przestała uczestniczyć w próbach poskładania w całość przypadku Tonksa, nie miała zamiaru tracić czasu na bezproduktywne gdybanie i współpracując z uzdrowicielami z owego oddziału, zajęła się pomocą. Początkowo doraźną, by później sprecyzować swe działania, dostosowując je do objawów i posiadanych informacji. Nie przepadała za dniami, gdy do szpitala trafiali aurorzy, bo zwykle byli to męczący pacjenci z wielu względów. Tonks jednak zaskarbił sobie sympatię uzdrowicieli, nie budząc się od razu, więc i nie utrudniając im pracy.
Doglądała go w każdej wolnej chwili, kiedy tylko u siebie miała najmniej pracy. Również robiąc obchód po pacjentach, zaglądała i tutaj. Co jakiś czas łapała się na tym, że z niepokojem spogląda na kalendarz, kontrolując kiedy powinien dostać dawkę eliksiru. Zdarzyło się parokrotnie na przestrzeni miesięcy, że podawała mu wywar tojadowy, kiedy robiący to zwykle uzdrowiciel był niedostępny.
Jakie było jej zdziwienie i pewnie połowy oddziału magipsychiatrii, który przez późną porę powoli tonął w ciszy, gdy rozległ się krzyk mężczyzny. Podbiegła do drzwi i otworzyła je, akurat, kiedy znalazł się przy nich Tonks.
- Spokojnie – zaczęła, kładąc powoli dłoń na jego torsie i lekko popychając go do tyłu, aby nie wychodził na zewnątrz. Zamknęła za sobą drzwi, skupiając nadal ciemne tęczówki na mężczyźnie.
- Znajdujesz się w szpitalu św. Munga na oddziale urazów magipsychiatrycznych.- wyjaśniła mu, domyślając się jak przerażające musi być budzenie się w obcym miejscu.
- Proszę, Michael, wróć na miejsce – dodała, wskazując mu na łóżko, które nadal powinien zajmować, a nie biegać po sali. Sięgnęła po różdżkę, widząc, że tak łatwo go nie uspokoi.- Paxo – wypowiedziała łagodnie, wykonując odpowiedni ruch nadgarstkiem. Chciała nieco wyciszyć mężczyznę, aby zaczął myśleć logicznie i współpracować z nią, a to zaklęcie mogło w tym pomóc, gdy psychicznie powinien być już względnie stabilny.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Doglądała go w każdej wolnej chwili, kiedy tylko u siebie miała najmniej pracy. Również robiąc obchód po pacjentach, zaglądała i tutaj. Co jakiś czas łapała się na tym, że z niepokojem spogląda na kalendarz, kontrolując kiedy powinien dostać dawkę eliksiru. Zdarzyło się parokrotnie na przestrzeni miesięcy, że podawała mu wywar tojadowy, kiedy robiący to zwykle uzdrowiciel był niedostępny.
Jakie było jej zdziwienie i pewnie połowy oddziału magipsychiatrii, który przez późną porę powoli tonął w ciszy, gdy rozległ się krzyk mężczyzny. Podbiegła do drzwi i otworzyła je, akurat, kiedy znalazł się przy nich Tonks.
- Spokojnie – zaczęła, kładąc powoli dłoń na jego torsie i lekko popychając go do tyłu, aby nie wychodził na zewnątrz. Zamknęła za sobą drzwi, skupiając nadal ciemne tęczówki na mężczyźnie.
- Znajdujesz się w szpitalu św. Munga na oddziale urazów magipsychiatrycznych.- wyjaśniła mu, domyślając się jak przerażające musi być budzenie się w obcym miejscu.
- Proszę, Michael, wróć na miejsce – dodała, wskazując mu na łóżko, które nadal powinien zajmować, a nie biegać po sali. Sięgnęła po różdżkę, widząc, że tak łatwo go nie uspokoi.- Paxo – wypowiedziała łagodnie, wykonując odpowiedni ruch nadgarstkiem. Chciała nieco wyciszyć mężczyznę, aby zaczął myśleć logicznie i współpracować z nią, a to zaklęcie mogło w tym pomóc, gdy psychicznie powinien być już względnie stabilny.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Chodź, pocałuję cię tam, gdzie się kończysz i zaczynasz. Chodź, pocałuję cię w czoło, w duszę. Pocałuję cię w twoje serce. Na dzień dobry. Na dobranoc. Na zawsze. Na nigdy. Na teraz. Na kiedyś.
Ostatnio zmieniony przez Belvina Blythe dnia 19.01.20 21:23, w całości zmieniany 2 razy
Belvina Blythe
Zawód : Uzdrowicielka na urazach pozaklęciowych, prywatny uzdrowiciel
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Nasze miejsce jest tutaj
W nocy
Bez nikogo
W nocy
Bez nikogo
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Belvina Blythe' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 82
'k100' : 82
Sala numer jeden
Szybka odpowiedź