Dróżka na skraju lasu
Na początku 1900 roku królewski Waltham Forrest był jednym z większych obszarów leśnych w tej części kraju. Jako ulubione miejsce polowań na jelenie, zające i lisy był często odwiedzany przez czarodziejów w celach rozrywkach. Mugolskie władze, potrzebując miejsca na rozbudowę swoich miast, dróg i szkół rozpoczęły proces intensywnej wycinki lasu. Kurczące się granice i przerzedzenia doprowadziły do zmian w strukturze lasu, nad którymi nieustannie pracowali zielarze i leśnicy, lecz nieprzerwana ingerencja mugoli nie umożliwiała skutecznego odtworzenia zniszczonych terenów. Dopiero pozbycie się mugoli z Londynu w Bezksiężycową Noc umożliwiło uczynienie ze stolicy bezpiecznego miejsca przyjaznego czarodziejom, ale jak się okazało, także Matce Ziemi, którą czcimy w trakcie tego tradycyjnego święta. Ministerstwo Magi postanowiło przyczynić się do odbudowy zniszczonej flory ,a z okazji Brón Trogain, święta płodności, zachęca przy tym wszystkich czarodziejów do pomocy i wspólnego budowania nowej, lepszej rzeczywistości.
Takie słowa padły z ust Ministra Magii 10 sierpnia przed szeregiem dziennikarzy na skraju lasu. Z rąk gajowego, Johna Wilkesa, odebrał kilkunastocentymetrową sadzonkę sosny, by włożyć ją w zwolnionym tempie do wykopanego wcześniej (oczywiście przez gajowego) dołka. Minister Magii zatrzymał się przy ziemi, dając czas reporterom na uwiecznienie tej chwili i dokładne jej zrelacjonowanie. Po wszystkim wyprostował się i zaprosił pierwszych filantropów do wsparcia tej słusznej sprawy. Każdy z kolejnych czarodziejów przyjmował tę samą pozycję przed reporterami, wkładając do wykopanej przez zaklętą łopatkę dziury sadzonkę sosny. Obecny przy tym nieustannie Minister każdemu z nich dziękował osobiście uściśnięciem dłoni (w chwilowo zamrożonym geście by dać szansę reporterom).
Aby przyczynić się do odbudowy zniszczonej przez mugoli przyrody wystarczy podejść do gajowego i odebrać od niego kilkunastocentymetrową sadzonkę drzewka, a następnie włożyć ją do przygotowanego wcześniej dołka (uśmiechając się przy tym do reporterów, którzy będą zainteresowani każdą postacią z poziomem rozpoznawalności II i większym).
Po wszystkim młoda czarownica ubrana w lnianą, jasną sukienkę do ziemi, w wianku splecionym ze źdźbeł trawy i zbóż ofiaruje ci lub (a jeśli otrzyma zgodę) przypnie do stroju pamiątkową gałązkę sosnowego darczyńcy. Wedle dawnych wierzeń, otrzymana za zasługi, zabrana do domu i powieszona nad progiem zapewni jego mieszkańcom pomyślność tak długo, póki nie straci wszystkich igieł.
Tradycja polowań sięga odległych czasów. Zdażało się mawiać przy tym: kto idzie na niedźwiedzia, niech gotuje łoże, a kto na dzika – mary. I choć lasy Waltham pozbawione są już dzisiaj niedźwiedzi i dzików to można w nich spotkać lisy, zające, jelenie, sarny oraz rozmaite ptactwo.
Na syto zastawionych stołach podczas festiwalu płodności nie brakuje dziczyzny, ta jednak jak wszystko w trakcie obchodów Brón Trogain jest darem Matki Natury, który należy odpowiednio zdobyć, oprawić i przyrządzić, a ostatecznie tradycyjnie podać. Każdej nocy, od rozpoczęcia festiwalu organizowane są zbiorowe pościgi za zwierzyną. W trakcie nocnych gonitw czarodzieje rywalizują ze sobą o tytuł króla polowań, ten zaś przypada czarodziejowi, który dopadnie największą lub najrzadszą zwierzynę. Każdą ustrzeloną zdobycz czarodzieje zabierają na Polanę Świetlików, w miejsce wielkiej uczty, gdzie czekają na nich już ścięte gałęzie drzew sosnowych, tataraku i trzciny, gdzie z wyrazem szacunku układa się ją celu oddania jej hołdu, a ich wielkość lub rzadkość poddaje się ocenie. Każdego myśliwego symbolicznie honoruje się uciętą gałązką sosny, która jest wyrazem czci upolowanej zwierzyny. Myśliwemu przysługuje przywilej noszenia jej do końca festiwalu. Ogłoszenie i koronacja zwycięzcy z poprzedniego dnia(spośród wszystkich myśliwych biorących udział danej nocy) odbywa się codziennie tuż po zachodzie słońca na Polanie Świetlików. Wieniec z liści laurowych zdobi głowę zwycięzcy.
Jeżeli gracz wybranego przez siebie dnia uda się na polowanie i upoluje zwierzynę, rozpoczyna w ten sposób rywalizację o tytuł króla polowania. Pozostali gracze udający się na polowanie w przeciągu realnych dwóch tygodni od momentu zgłoszenia udanego polowania w niniejszym temacie (tryumfalnego powrotu postaci ze zwierzyną z wyraźnym oznaczeniem daty) muszą przybrać tą samą datę. Rywalizacja kończy się po upływie dwóch tygodni, postać, która upoluje najrzadszą zwierzynę, zostaje królem polowania i zostaje koronowana w trakcie kolejnego zmierzchu wieńcem plecionym z liścia laurowego.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Słuchanie odgłosów natury pomagało. Kiedy leżał na ziemi i wsłuchiwał się w szum liści, śpiew ptaków, bzyczenie pobliskich pszczół czy spokojny oddech leżącego na nim psa, mógł po prostu nie myśleć. Po prostu być w tej chwili w tym miejscu, bez żadnej bolesnej przeszłości – przynajmniej na parę minut. Nie zajmował się już własnymi myślami, chłonął po prostu to, co oferowała mu przyroda. A wszelkie nieposłuszne wspomnienia z przeszłości miło rozmywała Ognista. Czego jeszcze więcej chcieć do szczęścia?
Na pewno nie mężczyzny wydzierającego się „Kudłacz”, cokolwiek to znaczyło. A bardzo szybko okazało się, że jest to po prostu imię przybłędy – szczeniak zerwał się na równe nogi i w bardzo szybkim tempie go opuścił. Lugus uniósł leniwie jedną powiekę, żeby najpierw zobaczyć, z kim ma do czynienia.
Właściciel psiaka, bo nim musiał być mężczyzna, wydawał się bardzo do swojego zwierzęcia pasować: również był duży, a na głowie miał podobną plątaninę ciemnych włosów. Lleu odniósł dość silne wrażenie, że skądś go zna, dlatego też po chwili otworzył i drugie oko, a nawet podparł się na łokciu, żeby mieć lepszy widok. Słysząc zadane przez niego pytanie, uniósł brew.
– Tak. Właśnie dlatego leżę w pobliżu miejsca, w którym go znalazłem – stwierdził, przypatrując mu się ze znudzonym wyrazem twarzy, choć niezwykle intensywnie. To dobrze, że psiak tak szybko znalazł swojego opiekuna, nie będzie musiał więcej zaprzątać sobie nim głowy i nie będzie musiał się nim martwić. Ale sama osoba owego opiekuna stanowiła dla niego interesującą zagadkę. Lugus bez skrępowania lustrował go spojrzeniem, dopóki w umyśle coś mu nie kliknęło, mechanizm nie poruszył się i zapadka nie trafiła we właściwie miejsce. Grzebanie w przeszłości to dość pracochłonne zajęcie, ale teraz przynajmniej miał bardzo konkretne podejrzenia odnośnie tożsamości stojącego przed nim mężczyzny. Postarzał się tylko trochę. – Benjamin Wright, prawda? Dalej grasz w Quidditcha? – zapytał, przekrzywiając lekko głowę. Zanim wylądował w Tower, czytywał sportowe gazety. Z samym Benjaminem, jeszcze w Hogwarcie, spotkał się nawet na boisku. Teraz jednak nie miał pojęcia, co działo się w sportowym świecie, nie interesował się tym, odkąd odzyskał wolność.
Obudziła się w nim ciekawość.
Rozsądnie zwracał uwagę na sensowność teoretycznych oskarżeń, kierowanych w jego stronę. W pierwszej chwili Benjamin prychnął urażony, ale w drugiej - przyjął do wiadomości tok swego niezbyt logicznego myślenia. - Ma to sens - odparł po chwili długiego milczenia, które spędził na tarmoszeniu Kudłacza za wystającymi, włochatymi uszami. Mógłby kłócić się z nieznajomym i oskarżać go o najgorsze, ale zaprzestał tych żałosnych prób uwypuklenia swych niewinnych zasług. Odchrząknął, znów wpatrując się w ciemne, czekoladowe oczy rozleniwionego wielbiciela lasów. Coś w jego półleżącej pozycji i niefrasobliwości kusiło go do dłuższego zatrzymania spojrzenia na wyraźnej linii szczęki. Drgnął, odrobinę nerwowo, gdy ten bez żadnego zawahania głośno wypowiedział jego imię i nazwisko. Personalia znane przez większość czarodziejskiej społeczności Wielkiej Brytanii - według samego Bena dawno zapomniane. Otworzył szerzej oczy, już dawno go nie rozpoznawano; minęły lata, odkąd lśniąca gwiazda Wrighta gwałtownie spadła z nieboskłonu, skazując go na wieczne potępienie. Uśmiechnął się krzywo, wstając z półklęku. Otrzepał kolana z brudnej ziemi, przeczesując w typowym dla siebie geście - oszałamiającym według większości czytelniczek Czarownicy - gęste włosy, rozczochrane, złożone ze skołtunionych czarnych loków, tak podobnych do tych, które wiły się na głowie przypadkowego przechodnia, opiekującego się przez chwilę Kudłaczem.
- Żartujesz sobie, prawda? - zmarszczył krzaczaste brwi. Wszyscy wiedzieli o tym, co stało się podczas ostatniego meczu. O brutalnym zdarzeniu, wykraczającym poza ramy faulu; o krwi, wsiąkającej w grząską trawę boiska. O zdartych knykciach, zmasakrowanej twarzy, połamanych rękach; uderzał na oślep, z całą swoją ślepą siłą, a wszystko po to, by pozbyć się tej samej słabości, która nakazywała mu śledzić smukłą, ale barczystą sylwetkę spoczywającego pod dębem mężczyzny. - Wyrzucili mnie. Dożywotnia dyskwalifikacja - wzruszył ramionami, chcąc podkreślić, że niewiele go to obeszło - ale wyraz brodatej twarzy mówił więcej niż słowa. - Fan Jastrzębi? - zagadnął, robiąc krok w stronę bruneta. Kudłacz zaprzestał tulenia się do nóg, pomknął znów w stronę leżącego na leśnym runie mężczyzny, entuzjastycznie liżąc jego twarz.
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
Badał go tak dokładnie, jakby nie wiadomo co robił z tym psem.
Nie przejął się tym zbytnio, ze spokojem obserwując Kudłacza i jego pana. Właściwie trudno nie zwrócić uwagi na proporcje, jakie prezentowała ta dwójka – może i psiak wyglądał na całkiem sporego, to jednak w dalszym ciągu był to szczeniak, z całą swoją nieporadnością i entuzjazmem do zabawy. A z drugiej strony kucał potężnie zbudowany, brodaty, wysoki mężczyzna. Takie połączenia chyba najbardziej zwracały uwagę i nawet Lugus musiał przyznać, że było w tym coś uroczego. Nie musiał się też martwić o swoje zdrowie – jakkolwiek brodacz się nie prezentował, nie musiał spodziewać się agresji ze strony kogoś, kto aż tak troszczy się o szczeniaka.
Skinął więc tylko głową na znak, że nie chowa urazy i uważa temat za zakończony.
Benjamin wyraźnie zdziwił się, kiedy powiedział na głos jego imię i nazwisko, a on nie za bardzo rozumiał dlaczego. Jeśli był osobą publiczną, to raczej normalne? Chyba, że wziął go z początku za mugola i teraz bardzo się zdziwił, że jednak nim nie jest. Lugus nie spodziewał się jednak, że problem tkwi w zupełnie innym miejscu. W życiu nie przypuszczałby, że ktoś tak oddany Quidditchowi i odnoszący takie spektakularne sukcesy mógłby tak po prostu zakończyć swoją karierę. I to najwyraźniej w bardzo drastyczny sposób, skoro dostał dożywotnią dyskwalifikację. Beddow uniósł uprzejmie jedną brew i była to jedyna oznaka zaskoczenia na jego twarzy.
– Powiedzmy, że na jakiś czas wypadłem z obiegu – pozwolił sobie bardzo dyplomatycznie określić swoją odsiadkę w więzieniu. Ludzie z reguły nie reagowali dobrze na wieść, że właśnie rozmawiają z byłym skazańcem, więc raczej się do tego nie przyznawał. – Z niektórymi rzeczami nie jestem na bieżąco – przyznał, zastanawiając się teraz, jak bardzo nie był na bieżąco – w ciągu pięciu lat może wydarzyć się naprawdę sporo. Jak dawno wyrzucono Benjamina z drużyny? Jednak dawno czy nie, to sądząc po jego minie to w dalszym ciągu było niemiłe wspomnienie.
– Szkoda – mruknął – na boisku zawsze wydawałeś się być na swoim miejscu. Niemniej ludzie się przecież zmieniają – wiedział to po sobie – czym się teraz zajmujesz? Bo dalej wyglądasz, jakbyś był w formie – stwierdził luźno, po raz kolejny przyglądając się imponującym mięśniom mężczyzny, by po chwili znów złapać wzrokiem jego spojrzenie.
Już otwierał usta, żeby mu odpowiedzieć odnośnie tego, komu kibicuje w Quidditchu, ale akurat wtedy Kudłacz przestał zajmować się swoim opiekunem i przygnał do niego. Skrzywił się, czując psi język na swojej twarzy. Nadmierny entuzjazm kundelka może i był ujmujący, ale Lugus nie był fanem psiej śliny na sobie – i tylko to skłoniło go do tego, by podniósł się do pozycji siedzącej, a potem stwierdził, że to jednak za mało i ciężko podniósł się z trawy. – No już, już – mamrotał przy tym, próbując uniknąć języka szczeniaka. Czuł się raczej niezręcznie przy podobnym wylewie emocji czy to ze strony człowieka, czy zwierzęcia. Otrzepał się z trawy, w dalszym ciągu ściskając w dłoni piersiówkę, po czym ostatecznie oparł się plecami o pień dębu.
– Niestety, zawsze najbardziej ceniłem grę Os. Choć Jastrzębi śledziłem z zainteresowaniem. Teraz nie kibicuję nikomu – przyznał zgodnie z prawdą. Bez żadnych oporów pociągnął łyk z piersiówki, a następnie wyciągnął rękę, w której ją trzymał, w kierunku Benjamina. – Ognista – powiedział tylko, na krótki moment wracając spojrzeniem do kręcącego się przy jego nogach Kudłacza. – Nazywam się Lugus – dodał zaraz, uznając, że rozmowa zawędrowała wystarczająco daleko, by mógł zdradzić swoje personalia. Nie całe, nie wiedział, w jakim stopniu Ben czytywał prasę i czy przypadkiem nie wyczytał o jego złapaniu – ze względu na spalenie części magicznych i mugolskich doków za pomocą Szatańskiej Pożogi, o sprawie obławy na przemytników było dość głośno. Nie chciał być oceniany przez pryzmat swojej przeszłości. Choć z drugiej strony, imię Lugus nie było najczęściej spotykanym imieniem i byłemu pałkarzowi Jastrzębi mogło coś zaświtać w głowie. Cóż, nie on pierwszy zrezygnowałby ze znajomości z nim.
Kiedyś, w przyszłości, dziś bowiem zamiast skłonić nieistniejącego kapelusza i oddalić się z polany wraz z odzyskanym czworonogiem, stał dalej przy kępce rozrośniętej trawy. Wspomnieniami powracając do własnych wspomnień związanych z wypadnięciem ze swego życia gdzieś dalej, na boczny tor, prowadzący prosto w piekielne otchłanie samobójczych misji i makabrycznych poświęceń w imię dobra. Uśmiechnął się pod nosem, zdawał sobie sprawę z ryzyka, lecz był więcej niż pewien, że nie o takim zboczeniu z obranego szlaku mówił rozłożony pod dębem mężczyzna. - Anomalie wysłały cię na Syberię? - spytał z zainteresowaniem, poprawiając przykrótkie rękawy skórzanej kurtki: znów rozrósł się w barach i ciągle zapominał o magicznym powiększeniu swej garderoby. - Czy może wpadłeś w pięcioletni ciąg alkoholowy? - sugestywnie spojrzał na piersiówkę; dałby sobie obciąć twarz, że nie znajduje się w niej kremowe piwo a coś mocniejszego. Właściwie sam nie wiedział, dlaczego kontynuował rozmowę z nieznajomym: było w nim coś, co go ciekawiło, a nad czym nie zamierzał się - już nigdy więcej - zastanawiać. A może...po prostu czuł się mile połechtany rozpoznaniem, przywołaniem czasów, w których cieszył się bogactwem, popularnością i doskonałą formą. Podczas kariery w Jastrzębiach miał dosłownie wszystko - i chociaż stracił to bezpowrotnie, jakaś jego małostkowa część lubiła czasem pogrzać się w martwym blasku gwiazdy, docierającym do ostatnich zakamarków wszechświata dopiero po tylu latach.
-Musiałeś bardzo uważnie śledzić moje poczynania na boisku - zagadnął znowu, trochę rozbawiony i już znacznie bardziej rozluźniony, przestając widzieć w brunecie paskudnego złodzieja czyichś czworonożnych przyjaciół. - Czyżby nad twoim łóżkiem wisiał kalendarz Jastrzębi z 1949 roku? - mrugnął do niego porozumiewawczo i wbrew pozorom bez dwuznaczności; miał wielu fanów, którzy cenili jego brutalne zagrania, analizując w nieskończoność dość banalną taktykę siania srogiego, pałkarskiego wpierdolu w szeregach przeciwnej drużyny. Nie speszył go nawet szczery komentarz na temat jego wyglądu; ludzie często wypowiadali się o jego fizyczności, budzących niepokój gabarytach, formie na dany sezon. - Smoki - odpowiedział z nieskrywaną dumą, bliski nonszalanckiego wzruszenia szerokich ramion. - Pracuje w rezerwacie Peak District. W sumie lubię to tak samo, jak machanie pałką i posyłanie tłuczków w durniów z Os - zaśmiał się ciepło i dudniąco, nie bacząc na przeszłe sympatie wypoczywającego mężczyzny. Kiedyś za taką zniewagę chętnie przysoliłby mu prosto w ten orli nos, prowokując do bójki i zamierzając wyłożyć swe racje w wyszukany, niewerbalny sposób, ale on także odpuścił drużynowe zacietrzewienie. - Co sprawiło, że schowałeś swoje kibicowskie gadżety do starego kufra? - spytał wprost, zmniejszając jeszcze dzielący ich dystans. Spoglądał z góry na wyciągniętą dłoń; bez zastanowienia ujął piersiówkę i wypił z niej kilka dużych łyków, zapewne opróżniając ją od razu w więcej niż połowie. Alkohol przyjemnie zapiekł go w gardle - oddał piersiówkę Lugusowi, ocierając usta i brodę wierzchem dłoni. - Czyżbym cię skądś kojarzył? - spytał znów, nieświadomy, że przejmuje część aurorskich zachowań swych przyjaciół, obrzucając mężczyznę setką pytań - mniej lub bardziej interesujących. - Wyglądasz na włóczęgę. Albo zielarza - wygłosił nagle, ciągle spoglądając ze swej szalonej wysokości na bruneta. - Ben. A to - Kudłacz- przedstawił się też, całkowicie zapominając, że nieznajomy doskonale zna jego imię. Cóż, wiele można było Wrightowi zarzucić, ale na pewno nie przesadne emanowanie niezwykłą inteligencją.
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
Należało mu się. To wszystko mu się należało.
Odkąd wyszedł na wolność nawet nie próbował odnaleźć tego człowieka, jakim był, zanim został umieszczony w Tower. Choć na początku zewsząd dochodziły do niego echa Lugusa sprzed pięciu lat, on już nie potrafił go odnaleźć. Po wyjściu z więzienia świat był szary, przytłumiony, nie różnił się tak bardzo od miejsca, w którym go uwięziono – nie czuł radości i nie dostrzegał jej wokół siebie. A zamiast szukać jej na siłę, wolał odpocząć od miejskiego zgiełku i zanurzyć się w ciszy, do której się przyzwyczaił, w miejscu, w którym nikt go nie oceniał.
Co nie zawsze mu wychodziło – czuł, jak Benjamin taksuje go uważnym spojrzeniem.
– Ciąg alkoholowy pewnie podobałby mi się o wiele bardziej – mruknął, upijając kolejnego łyka z piersiówki. Pobyt na Syberii pewnie też byłby o wiele lepszy – doświadczenia więzienia nie życzył nikomu. Nie wiedział, czy wspomnieniem o alkoholu Wright chciał mu zrobić przytyk czy też była to zupełnie luźna uwaga i czy robi to za każdym razem, kiedy znajdzie kogoś w lesie z piersiówką pełną Ognistej. Nie silił się jednak na zrozumienie, nie mniej jednak nie podejrzewał go o bycie hipokrytą – ze skórzaną kurtką i o dość groźnym wyglądzie, sam wyglądał, jakby lubił sobie wypić. Zresztą, Benjamin nie był również w żadnym stopniu złośliwy, wręcz przeciwnie: z każdą kolejną chwilą zdawał się być coraz mniej spięty i coraz bardziej przyjaźnie nastawiony.
– Gdzie tam. Twój plakat nad łóżkiem – stwierdził, lekko przekrzywiając głowę, kiedy na niego patrzył. Właśnie sobie przypomniał, że w istocie miał gdzieś kiedyś plakat nie tyle samego Wrighta, co Jastrzębi, ale zrezygnował z powieszenia go na rzecz plakatu z Osami – a o tym mężczyzna mógł nie chcieć słyszeć, skoro bardzo wyraźnie za Osami nie przepadał. Lugus jednak nie czuł żadnego zagrożenia z jego strony, nie było agresji, jakiej można by się spodziewać po kimś z jego wyglądem – było za to ciepło i coraz bardziej przychylne spojrzenia. Po tym, jak wyrzucili go z drużyny, jakimś cudem wciąż potrafił wykrzesać z siebie tyle dobra.
Odnosił wrażenie, że patrzył na niego z coraz większym zainteresowaniem.
– A więc smoki. Przerzucasz się na coraz bardziej niebezpieczne zajęcia. Ale jakoś to do Ciebie pasuje, te smoki. – Odgarnął z czoła niesforny kosmyk i zerknął kątem na oka na kręcącego się z jego pobliżu Kudłacza: szczeniak nie wykazywał już większej ochoty zaślinienia go na śmierć, dlatego znów przeniósł spojrzenie na zbliżającego się do niego właściciela psa.
– Błędy młodości – odparł krótko, nawet nie zauważając, że choć sam wypytywał o przeszłość i zawód, tak niewiele chciał zdradzić o sobie. Choć właściwie w tych dwóch słowach najlepiej można było oddać to, co się z nim stało sześć lat temu. Gdyby nie głupi pomysł kradzieży, prawdopodobnie w ogóle nie musiałby martwić się tym, że jest największym wrogiem swojej siostry.
– Nie wydaje mi się. – Pokręcił głową. Raz spotkali się na boisku, ale było to tak dawno temu, że Benjamin na pewno już tego nie pamiętał. I kiedy zastanawiał się, czy może jednak faktycznie wystawić pamięć byłego pałkarza Jastrzębi na próbę, wygłosił on ciekawe zapytanie.
Włóczęga lub zielarz?
Na to stwierdzenie brew Lugusa znacznie się uniosła. Cóż, Wright miał prawo do własnych osądów, ale chyba po raz pierwszy spotkał się z kimś, kto wygłaszał je tak nieskrępowanie. Nawet nie udawał, że taka bezpośredniość go krępuje. – Jestem zegarmistrzem – przyznał więc, stwierdzając, że z bliska już tylko mięśnie mężczyzny robią wrażenie, bo byli niemal tego samego wzrostu – wizerunek Benjamina uległ kolejnemu ociepleniu. Ciekawiło go tylko, czy działało to w drugą stronę: czy w końcu przestał być brany za złodzieja psów? I czy to miało dla niego znaczenie? Jakie czyny sprawiają, że Ben szufladkuje ludzi? – Siedziałem w więzieniu – odezwał się po chwili. Choć z początku nie chciał tego zdradzać, ciekawość jak zwykle z nim wygrała. Czy to sprawi, że jego nowy znajomy odejdzie, pełen pogardy do jego osoby, czy może właśnie zostanie? Jeśli tak, to ze współczucia czy zrozumienia? Nagle stwierdził, że po prostu chciałby to wiedzieć. Choć jeszcze nie wiedział po co.
O dziwo, Lugus nie stanowił zbędnego czy też niechcianego elementu spaceru z Kudłaczem. Wydawał się interesującym elementem, nową istotą, spotkaną na leśnej ścieżce; zwierzęciem odmiennego rodzaju, któremu Ben przyglądał się z zawodową ciekawością. - Z którego roku? Ten z nową kometą czy ten, gdzie ten szalony fotograf kazał mi łypać w obiektyw aparatu tak, jak spoglądałbym na szukającego Os? - spytał podekscytowany, powracając do swej chlubnej przeszłości, gdy jego podobizna zdobiła większość ścian pokoi nastoletnich czarodziejów, wyczekujących następnej brutalnej zagrywki pałkarza Jastrzębi. Wizja nowego znajomego, budzącego się każdego ranka pod czujnym, czupurnym spojrzeniem Benjamina, wydała się mu nagle jednocześnie zawstydzająca i podbudowująca nadwyrężone porażkami Zakonu ego. Odchrząknął, po czym, niewiele myśląc, zajął miejsce siedzące tuż obok Lugusa, wyciągając przed siebie długie nogi. Z ukontentowaniem - i mimochodem - zauważył, że mężczyzna dorównuje mu wzrostem, ale nie roztkliwiał się nad fizjonomią rozczochranego zielarza zbyt długo, spoglądając na niego z ukosa w wielkim zdziwieniu.
- Zegarmistrzem? - powtórzył zdezorientowany; Lugus wyglądał na obieżyświata lub stroniącego od pracy umysłowej gajowego, a nie na kogoś, kto z lupą przy oku naprawia zadziwiające mechanizmy, ustawiając wskazówki we właściwym położeniu. - Pracujesz nad zmieniaczem czasu? - zagadnął po sekundzie, już lżejszym, odrobinę kpiącym tonem, bezpardonowo sięgając po piersiówkę. Wychylił z niej pokaźny łyk, czując na języku, oprócz parzącej ognistej, także specyficzny posmak innych, męskich ust. Trochę dymu, trochę kurzu, trochę starego pergaminu; tylko tyle mógł rozpoznać w tak krótkim czasie. Odkleił się od gwinta i oddał srebrną skarbnicę trunku zegarmistrzowi. Kto by pomyślał.
Już miał zamiar zgłębić ten temat, docierając do największych sekretów mistrzów tego trudnego rzemiosła, gdy Lugus zaskoczył go po raz kolejny. Tym razem zdradzając fakt, który mogli dzielić we dwoje; budował między nimi most porozumienia, oparty na wspólnych doświadczeniach.
- Gdzie? - spytał od razu, nie dając mężczyźnie ani sekundy na przetrawienie tego intymnego wyznania. - Za co? - kontynuował uparcie, lecz bez ani grama krytyki w ciepłych, czekoladowych ślepiach. - Może jesteśmy kolegami z sąsiedniej celi - zaśmiał się krótko, szczekliwie, aż kręcący się wokół nich kudłacz zawtórował mu radośnie, pakując się z całym futrzastym inwentarzem pomiędzy siedzących pod dębem czarodziei. - Siedziałem w mugolskim pierdlu, kilka lat temu. Kilkanaście tygodni. Bałkany. Właściwie sam nie wiem za co, ale zgubiłem wtedy różdżkę, więc nie miałem jak się stamtąd ulotnić - poinformował z nieskrywaną dumą, jakby chwalił się wygraną w plebiscycie na najpiękniejszy uśmiech tygodnika Czarownica a nie obnażał przed nieznajomym swoją niezbyt chlubną przeszłość. - Nie żałuję, było całkiem w dechę. Nauczyłem się dużo o mugolach...no i zyskałem kilka tatuaży - wzruszył barczystymi ramionami, podnosząc dużą dłoń, by pogłaskać nią rozbrykanego Kudłacza. - Nie zamordowałeś kogoś, co? - spytał, nagle dość zaniepokojony; ileż razy zawiódł się na ludziach, których w pierwszym odruchu uznał za swych kompanów, ba, za przyjaciół? Przekręcił się w bok, spoglądając prosto w ciemne oczy Lugusa, marząc o tym, by ten po prostu zaprzeczył. To wiele by ułatwiło.
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
Szła jedną z bocznych dróżek na skraju lasu, poprawiając na ramieniu płócienną torbę, w której miała zamiar schować zebrane zioła. Była zielarką i alchemiczką; zbieranie roślin w lesie pomagało jej się odprężyć, zwłaszcza że była osóbką bardzo nieśmiałą i stroniącą od tłocznych miejsc. Najlepiej czuła się właśnie na łonie natury. Choć las wokół niej wyglądał póki co zwyczajnie i prawdopodobnie ten obszar bywał uczęszczany nawet przez mugoli, już zaczynała czuć odprężenie i zastanawiać się, jakie gatunki roślin znajdzie dalej. Anomalie źle wpływały na pogodę, a co za tym idzie, na wzrost roślin. Ingrediencje do eliksirów drożały, i choć często sama zbierała rośliny do mikstur, coraz trudniej było znaleźć niektóre co delikatniejsze gatunki.
Wiedziała, że tu niedaleko na kilku drzewach rosła jemioła. Jej jagody były przydatne w alchemii, więc zamierzała wspiąć się na drzewo i nazrywać trochę, były jej potrzebne, a resztę mogła sprzedać kilku znajomym alchemikom. Choć drobna, była dość zwinna, więc już po chwili zgrabnie wspięła się po pniu i znalazła się na szerokiej gałęzi; jemioła znajdowała się nieco wyżej, wystarczyło zbliżyć się jeszcze kawałek, by do niej sięgnąć.
Ostrożnie przesuwając się po grubym konarze znalazła się nad ścieżką; dopiero wtedy zauważyła dwóch mężczyzn rozmawiających nieopodal, zaledwie kilkanaście metrów dalej, których wcześniej z poziomu ziemi nie zauważyła przez zarośla obrastające ścieżkę i osłaniające ich przed jej wzrokiem, poza tym była za bardzo skupiona na zwieszającej się z gałęzi jemiole pełnej cennych białych jagód. Spłoszyła się tym niespodziewanym towarzystwem (była pewna, że o tej porze powinna być tu sama!) i nagle straciła równowagę, o co nie było trudno na wilgotnej, omszałej gałęzi. Podeszwa jej buta ujechała i młoda kobieta zjechała w dół, w ostatniej chwili łapiąc się dłońmi gałęzi, ale sił wystarczyło jej na ledwie kilka sekund trzymania się tak. Po chwili spadła na znajdującą się parę metrów niżej ścieżkę, w pierwszej chwili zaskoczona upadkiem i nieco zamroczona uderzeniem o ziemię, które wydusiło z jej płuc powietrze. Kiedy tak siedziała, jej spojrzenie napotkało na wzrok mężczyzn i poczuła się bardzo, bardzo głupio. Miała ochotę dosłownie zapaść się pod ziemię ze wstydu i więcej stamtąd nie wychodzić.
Choć była poobijana, podniosła się niezdarnie i zaczęła uciekać, omal nie gubiąc wciąż pustej torby. Zapomniała nawet o jemiole, tak bardzo była zawstydzona tą sytuacją, zwłaszcza że świadkami jej upadku z drzewa byli obcy mężczyźni. Och, co za wstyd!
- Widziałeś to? - upewnił się, zerkając kątem oka na Lugusa, który kiwnął głową. A więc to nie anomalia ani też nie wynik udaru mózgu lub podejrzanego alkoholu, serwowanego mu przez niedawnego uciekiniera z więzienia. Niewiele myśląc Jaimie zerwał się na równe nogi i podążył w stronę damy w opałach a obok jego nogi dzielnie mknął Kudłacz, radośnie oszczekując dziewoję. - Wszystko w porządku? - spytał Ben a gdy znalazł się tuż obok czarownicy bez najmniejszego problemu pomógł jej podnieść się z klęczek. Bacznie ocenił stan jej zdrowia, nie wyglądała, by coś sobie złamała, jedynie trochę się umorusała. - Często tak chodzisz po drzewach? - spytał dość rozbawiony zaciekawiony, kręcąc głową, kiedy kobieta uniosła różdżkę, by doprowadzić się do porządku zaklęciem. - Nie radziłbym, chłoszczyść ostatnio najczęściej kończy się podpaleniem - poinformował pełen wyrzutów sumienia, po czym zabrał się za otrzepywanie dziewczyny z kurzu oraz liści. W miarę delikatnie i w granicach przyzwoitości. Gdy już upewnił się, że czarownica poradzi sobie w drodze powrotnej do domu i że jej koszyk pełen jagód jemioły jest w jednym kawałku, ukłonił się jej dwornie i machnął ręką na podziękowania. Nic takiego nie zrobił, ba, mógł zrobić więcej, wykazując się miotlarskim refleksem i złapać ją jeszcze zanim widowiskowo wyrżnęła o podłoże. Pożegnał ją a potem odwrócił się w stronę dębu, lecz Lugusa już tam nie było. Rozejrzał się dookoła i wzruszył ramionami; trudno. Zagwizdał na Kudłacza i razem z nim powoli kontynuował spacer.
| zt
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
Gdy wszedł do Biura Aurorów, z błogością powitał ciepło, jakie oferowały mury budynków. Jeżeli jeszcze w listopadzie narzekał na mżawkę albo jednodniową ulewę to teraz z chęcią wróciłby do tamtego czasu. Zanim wszedł do środka, przeczesał palcami włosy, a woda chlusnęła z impetem na posadzkę. Naprawdę wyglądał jak zmoczony szczur. Aż strach pomyśleć jakie rewolucje pogodowe przyniosą następne miesiące. Wraz z tymi rewolucjami weszły też te mające znacznie większy wpływ na życie Gabriela — zmiana władzy nie zwiastowała świetlanej kariery dla kogoś o pochodzeniu i pozycji społecznej Tonksa. Jednakże, dopóty dopóki pracował, nie zamierzał się tym zbytnio trapić. Wszakże nie podjął się pracy jako auror dla samych awansów i sławy, chociaż to właśnie taka wizja tego niezwykle niebezpiecznego zawodu napędza młodych czarodziejów, którzy pełni zapału i fałszywych wyobrażeń o ich pracy przychodzą na kurs. Połowa z nich odpada, niektórzy z nich — tak jak było w przypadku Tonksa — z biegiem czasu zmieniają swoje wyobrażenie dzięki determinacji, która motywuje ich do dalszego działania, do utrzymania się na powierzchni i ukończenia kursu. Jednakże, aby doprowadzić to do końca trzeba znaleźć w sobie coś więcej niż brawurę i odwagę - trzeba zdać sobie sprawę z tego, że twoim powołaniem jest bronienie ludzi przed tym, przed czym oni sami nie mogą. Zarówno czarodziejów, jak i mugoli, bo ostatecznie czarnoksiężnicy, czyhający w ciemnych, brudnych zakątkach nie zagrażają jedynie czarodziejom. Tonks wielokrotnie przekonał się o tym podczas swojej służby. I za każdym razem, gdy myślał, że okrucieństwo czarnoksiężników nie mogło go już bardziej zaskoczyć los podsuwał mu pod nos kolejne sprawy, testując jego wytrzymałość.
Nie inaczej było dzisiejszego dnia. Mimo zdegradowania Biura Aurorów, prób zdeptania prestiżu tego zawodu przez Ministra, oni nadal działali dzięki poparciu Wizengamotu. Dlatego oprócz bzdurnych zadań, jakie wyznaczało im ministerstwo, oprócz tajnej działalności aurorów pod czujnym okiem szefowej, nadal wpływały do nich zawiadomienia o popełnionych zbrodniach, których nie mogli ignorować, a które niekoniecznie były związane ani z eskortowaniem wygodnickich tyłków przeróżnych Ministrów, ani ruchem oporu.
Nie było mu dane spędzić dłuższej chwili w bezpiecznych od deszczu murach siedziby. Chociaż może powinien dziękować Merlinowi chociaż za te dwie godziny? Wiadomość, którą otrzymało Biuro była jasna - znaleziono ciało leżące przy dróżce na skraju lasu. Nie jest to robota mugoli, więc logicznym było, że to służby magiczne przejmą sprawę. Dlatego zarzucił na swoje ramiona jeszcze mokry płaszcz i udał się na miejsce... mugolską komunikacją. Było to jedyne rozsądne rozwiązanie biorąc pod uwagę szalejącą burzę, która dosyć skutecznie utrudniała życie miłośnikom mioteł i anomalie, uniemożliwiające bezpieczną teleportacje na miejsce zdarzenia. Ostatecznie to właśnie mugolska sieć komunikacyjna miała okazać się najlepszym rozwiązaniem, przynajmniej dla Gabriela, któremu nie w smak było wystawianie się na działanie okropnej pogody. Do pomocy wziął ze sobą jednego z kursantów, którego szkolenie niemalże dobiegało końca. W gruncie rzeczy nie mieli pchać się w ogień walk, a zbadań miejsce zbrodni wraz z technicznymi, chociaż sam Tonks nie spodziewał się, że zastaną wiele śladów. Deszcz skutecznie rozmywał bardzo wiele rzeczy.
Gdy wraz z Walkerem pojawił się na miejscu, grupa techniczna już pracowała na miejscu. Widział te wściekłe spojrzenia, gdy po raz kolejny ocierali mokrym rękawem czoło, aby zetrzeć krople deszczu z oczu. Rzucanie zaklęć, które mogłyby jakoś ochronić przed deszczem, było niestety niemożliwe - ryzyko wystąpienia anomalii i chaosu, jaki mogłaby wprowadzić na miejscu zbrodni, było zbyt duże. Dlatego musieli pracować w niesprzyjających warunkach. Gabriel skinął głową na Walkera i obydwaj mężczyźni ruszyli w stronę leżącego ciała, nad którym pochylała się już magomedyczna zajmująca się patologią. - Dzień dobry Judy, co ciekawego dla nas masz? - rzucił, uśmiechając się delikatnie w stronę eleganckiej czarownicy, której szykowności nie odbierała nawet największa ulewa. Ta podniosła głowę, posyłając w stronę Gabriela widocznie niezadowolone spojrzenie. Mimo deszczu i naelektryzowanego powietrza nie dało się nie czuć odoru rozkładającego się ciała. Tonks zerknął w stronę młodego kursanta, który z trudem powstrzymywał zdegustowanie, które uparcie próbowało wkraść się na jego twarz. Widok również nie był najpiękniejszy. Gabriel ze smutkiem mógł stwierdzić, że kobieta, na której ciało patrzył, musiała być młodą czarownicą, której życie skończyło się za szybko. - Witaj Gabrielu, no cóż. Obecna pogoda znacznie utrudnia mi określenie dokładnej daty zgonu na miejscu, ale myślę, że minęło od dwóch do sześciu dniu od momentu, kiedy bidulka wzięła swój ostatni oddech. Na pewno była czarownicą, w wieku od dwudziestu pięciu do dwudziestu ośmiu lat - przerwała na chwilę, wskazując aurorowi sine ślady na obydwóch nadgarstkach kobiety - Widzisz te ślady na nadgarstkach? Powstały pośmiertnie. Te ślady i proste ułożenie ciała świadczą o tym, że została tu przyniesiona już po śmierci - wyjaśniła. Tonks kucnął, przyglądając się twarzy czarownicy. Zwinął usta w wąską linię. - Ktoś chciał, abyśmy ją znaleźli - mruknął, ale chyba bardziej do siebie niżeli do Judy czy stojącego tutaj Walkera. Wypuścił ciężko powietrze z ust. Za pomocą dwóch palców zamknął powieki czarownicy, zakrywając jej puste zielone oczy, które — jak mógł sobie z łatwością wyobrazić — były kiedyś pełne życia, a delikatne usta chętnie układały się w radosny uśmiech. Co sprawiło, że skończyła w tak okrutny sposób? - Jakieś dowody na użycie czarnej magii? - zapytał po dłuższej chwili, zerkając na Judy. - Na razie nic ci nie mogę powiedzieć. Jeżeli będę coś więcej wiedziała dostaniesz sowę - powiedziała. Skinął głową i się wyprostował. Rozejrzał się dookoła, po czym zwrócił się w stronę Walkera, który nadal wpatrywał się w ciało zmarłej. Tonks uśmiechnął się delikatnie i poklepał go po ramieniu. Obydwaj czarodzieje oddalili się od Judy, pożegnawszy się z nią krótko, po czym odpowiednia ekipa zajęła się sprzątaniem ciała. Funkcjonariusze magicznej policji także kręcili się po miejscu zbrodni. To właśnie dwójka mundurowych stała na uboczu z wyraźnie roztrzęsionym mężczyzną. Na oko miał może z trzydzieści lat, był przemoczony do suchej nitki, ale Gabriel miał dziwne przeczucie, a właściwie był pewien tego, że to nie chłód był powodem drżenia niemalże całego jego ciała. - Idź, porozmawiaj z funkcjonariuszami, ja porozmawiam z świadkiem, jak mi się wydaje - zakomenderował Gabriel, po czym ruszył w stronę wyraźnie roztrzęsionego mężczyzny. - Gabriel Tonks z Biura Aurorów, witam - przywitał się, spoglądając możliwie jak najłagodniej na jak na razie jedynego świadka w tej sprawie. Ledwo widoczne skinięcie głowy skłoniło mundurowych do opuszczenia posterunku. Gabriel potrzebował chwili sam na sam ze świadkiem. Podobno to pomagało budować lepszą więź z przesłuchiwanym i jak na razie to się sprawdzało. - Jak się pan nazywa? - zagadnął po chwili milczenia wypełnionego szmerem odległych rozmów i ciągle zacinającym deszczem. - T-terrence Ho-hopkins - przedstawił się, nadal się trzęsąc. Przesłuchiwanie go teraz zakrawało na głupotę. - Zatem panie Hopkins, mogę pana prosić o pójście ze mną? Muszę zadać panu kilka pytań, a wydaje mi się, że biuro aurorów z ciepłą herbatą to lepsze miejsce niż to, prawda? - zaproponował niepewnie, patrząc na bladego niczym kartka papieru mężczyznę, ale ten ostatecznie niemrawo skinął głową i obejmując się drżącymi palcami zaciśniętymi na przedramionach, podszedł w stronę Gabriela. Tonks uśmiechnął się w ten dobrotliwy sposób i ruszył w stronę wyjścia. Walker, widząc oddalającą się sylwetkę Gabriela, szybko do nich dołączył. W tę stronę mieli już wracać Błędnym Rycerzem, który znacznie szybciej doprowadzi ich do Biua Aurorów. Jeszcze na odchodne Tonks przypomniał, że cały raport, wszystko ma znaleźć się na jego biurku jeszcze tego samego dnia. Trzeba przyznać, że jak na swoje łagodne usposobienie to w pracy mógłby nazwać się służbistą.
/zt.
Maybe I'm just not the man I was before
Z jej ust wymknęło się kilka słów, które zdecydowanie nie przystoiły szlachciance, kiedy przybywając z samego rana do swojej lecznicy, odkryła jaki chaos powstał wewnątrz przez noc. Wiedziała że niedaleko rozszalała się kolejna anomalia - wiedziała także że została ona już uspokojona, jednak wibracje niespokojnej magii nie mogły nie pozostawić wpływu na zwierzętach. Szczególnie odczuwalne to było w części dla kopytnych, które szalały jak nigdy, nie pozwalając do siebie podejść. Co gorsza, aetonanowi ze złamanymi skrzydłami udało się sforsować drzwi. Prewett co prawda dała radę uspokoić go zanim uciekł daleko, ledwo jednak sprowadziła zwierzę, a odkryła że zaledwie chwila jej nieobecności wystarczyła by pozostałe rozpoczęły walkę ze swoimi boksami lub zwierzętami do których były tylko w stanie sięgnąć.
Prewett wiedziała że nie poradzi sobie dziś sama, fala rozbudzonej anomalii wpływała na wszystkie zwierzęta, ptactwo obijało się o klatki w szaleńczych próbach ucieczki, wszystkie zwierzęta stały się agresywne, atakowały fronty klatek spadając z nimi jeśli Prewett nie zareagowała w porę.
- Sprout. - kiedy mężczyzna zjawił się w lecznicy, Julia wyglądała jakby przeszła jakiś bój w klatce i sianie. Właśnie siano wplotło się w jej włosy kiedy starała się podawać eliksiry uspokajające aetonanom, koniom i kozie jaka była w lecznicy. Suknia, jak zawsze prosta i pozbawiona nadmiaru zdobień była wilgotna i pognieciona, na twarzy kobiety odbijało się zmęczenie. - Dziękuję że przyszedłeś. Ledwo wyrabiam, coś się stało niedaleko, na tyle niedaleko że zwierzęta to czują, zaczęły wszystkie szaleć. Nie prosiłabym cię o pomoc gdyby nie była na prawdę konieczna.
Bez magii wszystko było trudniejsze, a każde zaklęcie mogło wiązać się z anomaliami. Prewett skupiała się więc na eliksirach, kiedy tylko się dało choć podawanie ich bywało kłopotliwe.
- Dziękuję że przyszedłeś. - odetchnęła z ulgą, zaraz rozglądając się po wnętrzu w którym stali. - Zajmiesz się kugucharami? Maści mam w szufladzie w biurku, zostały znalezione w miejscu pożaru związanego z tym magicznym ścierwem, ale zwykła pasta na oparzenia w małej dawce działa. - poinstruowała, przesuwając przy tym jedną z klatek tak by znajdujący się wewnątrz niuchacz nie był w stanie sięgnąć niczego cennego.
- Potrafisz naprawić drzwi? Aetonan oszalał z rana, dlatego nic nie byłam w stanie zrobić. A cieszę się jak dziecko, że właściciele zabrali wczoraj hipogryfa. To by było coś musieć go szukać. - była poddenerwowana lub po prostu zmęczona, choć na prawdę ten drobny fakt bardzo ją cieszył. Sytuacja mogła być dużo gorsza. - W sumie wszystkie zwierzęta oszalały, ale mało które okazało się zdolne do aż takich posunięć. - to miejsce z reguły było uporządkowane, dziś jednak panował tu chaos. Prewett stanęła między kolejnymi klatkami, w końcu jednak wróciła do nasypywania karmy zwierzętom.
- Oszaleję bez magii, przysięgam. - mruknęła jeszcze. Wszystko zajmowało o wiele więcej czasu - a anomalie sprowadzały nowych pacjentów.
To anyone willing to buy.
He steals the image in her kiss,
From her hearts apocalypse.
Sytuacja nie wyglądała kolorowo też wśród jego bezdomnych podopiecznych. Niektóre ze zwierząt całkiem nieźle znosiły burzę, większość jednak odczuwała z jej powodu mniejszy lub większy dyskomfort. Wiele nie uspokajało się mimo mijającego czasu, odczuwać więc zaczęły skutki stresu porównywalne z tymi, które niosły choroby chroniczne. Co gorsza, starsze zabudowania nasiąkały wodą a ze względu chociażby na ograniczoną możliwość używania magii trudno było zapobiec zniszczeniom. A burza nie ustawała, wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu.
Wydawało się jednak, że to, co działo się w tym samym czasie u Julii było jeszcze bardziej niebezpieczne dla zwierząt. Oczywiście, trudno było postawić taki wniosek na pewno bez faktycznego rozejrzenia się po terenie lecznicy, ale samo wezwanie dawało Sproutowi już pewien zarys sytuacji. Zarys uzupełniony w dużej mierze przez sposób, w jaki jej właścicielka prezentowała się w chwili, kiedy wreszcie dotarł na miejsce. Musiał wcześniej zrobić jeszcze obchód u siebie, jedno spojrzenie wokół wystarczyło jednak by pożałował, że nie zaczął i skończył go wcześniej.
- Lady Prewett. - przywitał ją z bladym uśmiechem, pozwalając sobie podejść może marginalnie bliżej, niż zdecydowałby się na to w innych okolicznościach. Siano we włosach nie było może szczególnym problemem, zawilgocona sukienka jako jedyne okrycie przy tej pogodzie i perspektywie kolejnych godzin pracy budziło w nim jednak wewnętrzny bunt. Zsunął więc z siebie płaszcz i płynnym ruchem zarzucił go Julii na ramiona. Sięgał prawie do ziemi, co w tych okolicznościach miało swoje plusy. Pierwsze podziękowanie skwitował jedynie skinieniem głowy, skupiając się na jej późniejszych słowach. Dopiero drugie sprowokowało reakcję.
- Cieszę się, że mogę pomóc. - Odpowiedział, próbując jednocześnie złapać jej spojrzenie. - Kuguchary, zrozumiane. Robi się - zapewnił ją, ale jeszcze nie ruszył się z miejsca - powiedz mi tylko... wiesz, co właściwie je spłoszyło? Czy potrzebna jest interwencja... u źródła? - ostrożnie mierzył słowa. Nie chciał dodawać jej zmartwień. Biorąc jednak pod uwagę rozszalałe anomalie, mogło chodzić o jakiś nieprzewidywany przejaw magii. Mogło też być znacznie gorzej. Tak czy inaczej, jeśli zagrożenie mogło się rozprzestrzenić, doraźne działania nie miały szans wystarczyć.
- Aetonan, drzwi. Zobaczę, co da się zrobić. W najgorszym wypadku prześpi się u mnie. - Mimo woli parsknął śmiechem, wyobrażając sobie pościg za hipogryfem. - Tak, to mogłoby być nieco kłopotliwe. Zawsze to jednak jakiś powód do podróży... - wciąż oczekiwał odpowiedzi na wcześniejsze pytanie, jednocześnie jednak, machinalnie porządkując po drodze wszystko, co miał w zasięgu ręki, dotarł do szuflady z maściami, o których wcześniej wspominała Julia i łagodnie, ale zdecydowanie wyjął z klatki pierwszego z kugucharów. Był znacząco poparzony, ale faktycznie – jego rany wydawały się nieźle goić. Po przemyciu ich nałożył cienką warstwę pasty tam, gdzie jeszcze było to konieczne.
wrócić mi życie
something they can
never take away,
no matter what
they tell you
- Nie chciałabym zabierać ci ciepła... - odezwała się z całą swoją siłą woli, bo kiedy dostała okrycie i tak mocno je doceniła, uświadomiła sobie jak trudno musi być jej towarzyszowi nagle bez niego. Swój płaszcz zdjęła, ponieważ był zbyt szlachecki. Nadmiar błyskotek czy zdobień przeszkadzał w poruszaniu się, nigdy nie nosiła go w lecznicy był bowiem absurdalnie nie na miejscu. Nie lubiła nosić go w ogóle, jednak chyba będąc z każdym dniem bardziej zaprzeczeniem słowa lady chciała postarać się choć w tak drobnej kwestii.
I w tej chwili bardzo tego żałowała.
Tak czy inaczej wyciągnęła płaszcz powrotnie w kierunku Sprouta.
- Zaraz sobie znajdę jakiś koc, mam ich tu trochę. - zapewniła. Na pytanie o anomalię, lekko pokiwała głową.
- Chciałam już tam iść. Ministerstwo kpi z nas w żywe oczy nie od dziś. - przyznała ze złością, której nie próbowała nawet ukrywać. Nie była odpowiednią osobą do napraw, ludzi którzy się ich podejmują było jednak zbyt mało, nie mogła więc nie wyciągnąć i swojej różdżki w tym celu - ale nie musiała się kryć z próbami. Za jedną wylądowała w więzieniu - a kiedy szlachcianka trafia do Tower i kończy się to rozwodem, i tak wiedzą o tym absolutnie wszyscy.
- To jest po prostu... - westchnęła. To nie czas na narzekanie. Uniosła spojrzenie, patrząc przez chwilę w oczy Sprouta. Spodziewała się po nim podobnych sugestii i nie zawodził jej. Nie pierwszy raz z resztą. - Nie ważne. Dziś w nocy ktoś naprawił to miejsce.
Dodała po chwili, żeby uspokoić zapędy mężczyzny.
- To już trzecia anomalia w tej okolicy. - westchnęła, ograniczając jednak narzekactwo tylko do tego stwierdzenia. Wiedziała, że Coriander ma w tym temacie poglądy co najmniej zbliżone z jej poglądami.
- Zwierzęta zawsze panikują jeszcze trochę po czasie. Myślę że po prostu silniej wyczuwają jakieś pozostałości, zanim te całkowicie znikną, ale to tylko teoria. - tak na prawdę nic nie wiedzieli o całym tym szaleństwie.
Uśmiechnęła się na żart jaki padł z ust Sprouta chyba nazbyt rozbawiona. W całym tym chaosie cokolwiek zabawnego trafiało do niej znacznie bardziej chyba przez to jak absurdalne w istocie było.
- W Hogwarcie przez chwilę byłam w drużynie quidditcha, ale nie jestem pewna czy to by wystarczyło do wyścigu z hipogryfem. - stwierdziła jedynie, wracając zaraz jednak do karmienia zwierząt. Karmę wymieszała z niewielką ilością eliksiru uspokajającego. - Właściwie wyciągam cię ze schroniska, a tam pewnie też panuje chaos?
Zagadnęła, trochę z wyrzutami sumienia, kiedy uświadomiła sobie, że przecież nie tylko jej zwierzęta reagują na to co dzieje się dookoła.
To anyone willing to buy.
He steals the image in her kiss,
From her hearts apocalypse.
- To ja biorę koc, ty płaszcz. Nalegam. - Jego ton pozostał jednak zupełnie łagodny. Niewiele wiedział o świecie szlachty i o tym, co wolno a czego nie wobec lady. Znał za to dość kobiet, by wiedzieć, że słowo nalegam mogło być ryzykownym wyborem niezależnie od statusu. - Bezpieczeństwo i higiena pracy. Ja tu jestem tylko w roli pomocnika. - Dodał, starając się, by zabrzmiało to pojednawczo.
Rozumiał jej frustrację, a jednak wzmianka o chęci zmierzenia się samej ze źródłem anomalii na moment wprowadziło go w osłupienie. Julia była na swój sposób harda, zdawał sobie z tego sprawę, ale to było zupełnie co innego. Anomalie, ministerstwo... nie był do końca pewien jak zareagować na jej słowa. Byłoby może łatwiej, gdyby kojarzył kontekst. Pozostawał jednak ignorantem wobec większości spraw opisywanych w gazetach. Oczywiście, zauważył zmianę stanu matrymonialnego Julii, nie była to przecież błahostka! Nie znał jednak szczegółów i wolał o nie nie dopytywać.
- To przynajmniej tyle. - Pokiwał głową. Sam zastanawiał się kto właściwie potrafił znaleźć sposoby na opanowanie magii, która nie zachowywała się jak najprawdopodobniej nigdy wcześniej, a jednocześnie był dość... być może odważny, być może po prostu nierozważny, by robić to za plecami Ministerstwa. Z pewnością była to więcej niż jedna osoba? - Z dnia na dzień coraz mniej mnie dziwi.
W odpowiedzi na uwagę dotyczącą zachowania zwierząt w kontakcie z anomaliami pokiwał głową w zamyśleniu. Zauważył podobne zjawisko wśród swoich podopiecznych, nie był jednak przekonany czy faktycznie związane było to z jakimiś pozostałościami po zaburzeniu w działaniu magii czy raczej z niepokojem, że mogą one nawrócić.
- Czy myślisz... że to, co się dzieje zostawia jakiś trwały ślad wokół?
W teorii była to właściwie intrygująca myśl, w praktyce bardzo niepokojąca.
- Ha! O takich wyścigach jeszcze nie słyszałem. Ale znając życie, ktoś tego już wcześniej próbował. Z tym, że pewnie nie w takich warunkach. - Odpowiedział z bladym uśmiechem, jeszcze chwilę spędzając na oględzinach pierwszego z kugurachów, zanim włożył go z powrotem do kojca i zajął się kolejnym. - Dzisiaj jest lepszy dzień. Jak będzie jutro, okaże się. W razie czego będę wiedział do kogo zwrócić się po pomoc...
wrócić mi życie
something they can
never take away,
no matter what
they tell you
To nawet jej się już śniło. Tak. Dzisiaj w nocy. Chcieli razem z Keatem dojść do klapy prowadzącej do podziemnych korytarzy. Mało tego. Nie byli wtedy sami. Za nimi szła zgraja przestraszonych mugoli. Wierzyli, że im się uda. Ufali tej dwójce Zakonników, którzy zapewnili ich, że przeprowadzą do Oazy i sprawią, że znowu będą mogli poczuć się bezpiecznie. W śnie wszystko szło jak po maśle i chyba głównie dlatego miała świadomość, że to był tylko sen. W rzeczywistości nic nie szło po maśle. Powiedziałaby nawet szło im gorzej niż po gruzie. Zanim się obudziła to razem z resztą mugoli udało im się przejść obok garboroga i dostać się do klapy. Dopiero kiedy podziemne korytarze stanęły przed nimi otworem blondynka otworzyła szeroko oczy.
Dziś kolejny raz mieli spróbować dostać się do tych korytarzy. To była jakaś farsa i Lucinda wiedziała, że teraz albo nigdy. Minął prawie tydzień od ich pierwszej próby. Walczyli już z tłumem (dwukrotnie), przedzierali się obok strażników i tańczyli dla pewnej samiczki. Tak naprawdę mogli już zacząć pisać książkę o swoich przygodach. Albo bajkę dla dzieci, bo nikt by nie uwierzył, że dwójka czarodziejów, doświadczonych czarodziejów nie może sobie poradzić z jedną misją.
Tym razem wybrali inną drogę. Musieli spróbować przedrzeć się do lasu z innego punktu. Może coś pominęli analizując tą część Londynu. Może to była jakaś ruchliwa trasa patroli, a Zakonnicy po prostu o tym nie wiedzieli? Owszem z tego miejsca mieli trochę do przejścia. Na pewno nie znajdowali się tak blisko klapy jak wcześniej, ale tak naprawdę była już zmęczona tymi porażkami. Nie wiedziała czy powinni się już z tego śmiać czy zwyczajnie odpuścić. – Jak nie wylądujemy dzisiaj w Tower to zatańczę taniec zwycięstwa – odparła oczywiście nie zapominając, że to on był specjalistą od tańców w ich duecie. – Chociaż po tym wszystkim to i w Tower mogę tańczyć – dodała oczywiście żartując. Nie chciałaby tam trafić zważywszy na swoją aktualną sytuację.
Poprzedniego dnia Keat nieźle się poobijał w tłumie. Choć dziś wyglądał już lepiej to zastanawiała się co jeszcze im przyjdzie znieść w tym lesie. – Wszystko w porządku po wczoraj? – zapytała. Był tak zdeterminowany jak ona? Czy po prostu przyszedł tutaj, bo ona to zaproponowała kolejny raz? Może oboje byli po prostu szalenie uparci i sama porażka dawała im kolejną motywację do tego by znaleźć się w tym cholernym lesie.
mam ze sobą:
- Eliksir wzmacniający krew (1 porcja)
- Antidotum podstawowe (1 porcja, stat. 20, 115 oczek)
- Eliksir niezłomności (1 porcja, stat. 20)
- Eliksir znieczulający (1 porcja, stat. 30, moc +5)
'Londyn' :