Łazienka
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Łazienka
Kiedy w trakcie malowania sufitu złamała się drabina to szkoda było ją tak po prostu wyrzucić. Dlatego została przerobiona na wieszak. Oczywiście na rośliny. Łazienka jest szpitalnie biała, jednak zdecydowanie bardziej zadbana i przytulna niż ta w Świętym Mungu. Jej wyposażenie jest dość skromne: wanna, za niskim murkiem na prawo od niej toaleta, obok krzesło, a naprzeciw szafka z ręcznikami i umywalka.
Mapa parteru
Zaklęcia ochronne: Cave Inimicum, Mała twierdza (okna), Tenuistis
Ostatnio zmieniony przez Alexander Farley dnia 02.03.21 22:15, w całości zmieniany 4 razy
Dolina była cieplejsza od Niebieskiego Lasu, po którym smagały wichry zimy, lecz mimo to drżenie ciała nie ustawało. Młody Francuz nawet nie chciał spoglądać na piekącą rękę, udawał, że jej tam nie było – nie istniała, znajdowała się w niebycie pochłonięta przez czeluść masywnego obiektu kosmosu. Lecz nawet nie chciał wyobrażać sobie jak musiał czuć się Burroughs, którego rdzeń wydawał się dotknięty czymś, czego nie rozumiał. Jak Farley to określił? Szkielet? Coś było nie tak z całym szkieletem? Chmurnie spojrzał na przyjaciół, nadal nie wydając z siebie żadnego słowa. Wsparł ich, tak jak zawsze, lecz milczał – przeraźliwie zasępiony.
Tuż przed domem złapał Alexa, zapierając się usilnie o podłoże i zmarszczył brwi. Nikt z nich już nie miał sił. – Nie poradzisz – mruknął posępnie i ścisnął powieki, sięgając poranioną ręką po różdżkę. Nie przyjmował sprzeciwu – chociaż tyle mógł zrobić. Zagryzł wargi i z trudem w myślach poczynił odpowiednie inkantacje, a drżący ruch nadgarstka wydawał się pokazywać, jak trudnym było to przedsięwzięciem. Skupił się na te kilka chwil, aż wreszcie barania wełna zniknęła, pozwalając, by chłodne powietrze prześlizgnęło się po skórze każdego z młodzieńców. Nie wypuszczał różdżki z ręki, miał wrażenie, jakby skóra jego dłoni się do niej przykleiła i bał się widoku oddzielających się tkanek, który wedle jego mniemania oraz wyobrażenia mógłby spostrzec. Więc zaakceptował ten ból, ściskając różdżkę mocniej – krzywiąc się bardziej. Lecz ten bolesny impuls sprawił, że przez te kilka kroków wiodących go do Kurnika, był w stanie trzymać w ogóle drewno berchemii bez aż tak piekielnego cierpienia - mogło boleć bardziej.
Julien podtrzymywał Alexa, zaś Lex Keata i tak wkroczyli do Kurnika. Francuz mając wciąż różdżkę w dłoni wyrzekł w myślach inkantację Mihiado, a drzwi domu otworzyły się z rozmachem. Przyzwyczaił się do smrodu i bólu, lecz wiedział, jak okropnym będzie widokiem dla tych, którzy wiedli spokojny żywot tego wieczora. Ciepło wnętrza zatrzymało go niemal w progu, chciał się cofnąć do chłodu, a ręka zapiekła, jak gdyby przebiegły po niej chrząszcze z wyjątkowo ostrymi odnóżami, wbijającymi się w skórę przy każdym kroku. Opadł na framugę drzwi i pozwolił różdżce wreszcie ulecieć z dłoni, a ta potoczyła się po posadzce niczym zwykły patyk. Nie krzyczał o pomoc, nie był w stanie wyartykułować niczego, przymknął oczy, mając wrażenie, jak gdyby wszystko zwolniło. Może już był na innej płaszczyźnie rzeczywistości? Dotknęło go uczucie… jakby właśnie miał dostać wizję? Lecz to nie było to. Ta bezsilność i brak kontroli nad ciałem były tak podobne, lecz żadne obrazy nie spływały na młodego jasnowidza. Zrobiło mu się jedynie niedobrze od tego wszystkiego – chciał już upaść, pozwolić, aby ciału nic się nie zdarzyło. Leżeć bezwładnie i wiekuiście. Ciężki oddech podszyty pierzyną płaczu wspinał się po gardzieli, lecz żaden dźwięk nie uleciał z ust. Nie było go tam, chociaż ciało stało oparte o framugę, a potem od niej się odepchnęło, by przejść na schody i na nich usiąść, to nie było tam Juliena. Schował się głęboko wewnątrz własnego umysłu, łkając nad własnym losem.
Tuż przed domem złapał Alexa, zapierając się usilnie o podłoże i zmarszczył brwi. Nikt z nich już nie miał sił. – Nie poradzisz – mruknął posępnie i ścisnął powieki, sięgając poranioną ręką po różdżkę. Nie przyjmował sprzeciwu – chociaż tyle mógł zrobić. Zagryzł wargi i z trudem w myślach poczynił odpowiednie inkantacje, a drżący ruch nadgarstka wydawał się pokazywać, jak trudnym było to przedsięwzięciem. Skupił się na te kilka chwil, aż wreszcie barania wełna zniknęła, pozwalając, by chłodne powietrze prześlizgnęło się po skórze każdego z młodzieńców. Nie wypuszczał różdżki z ręki, miał wrażenie, jakby skóra jego dłoni się do niej przykleiła i bał się widoku oddzielających się tkanek, który wedle jego mniemania oraz wyobrażenia mógłby spostrzec. Więc zaakceptował ten ból, ściskając różdżkę mocniej – krzywiąc się bardziej. Lecz ten bolesny impuls sprawił, że przez te kilka kroków wiodących go do Kurnika, był w stanie trzymać w ogóle drewno berchemii bez aż tak piekielnego cierpienia - mogło boleć bardziej.
Julien podtrzymywał Alexa, zaś Lex Keata i tak wkroczyli do Kurnika. Francuz mając wciąż różdżkę w dłoni wyrzekł w myślach inkantację Mihiado, a drzwi domu otworzyły się z rozmachem. Przyzwyczaił się do smrodu i bólu, lecz wiedział, jak okropnym będzie widokiem dla tych, którzy wiedli spokojny żywot tego wieczora. Ciepło wnętrza zatrzymało go niemal w progu, chciał się cofnąć do chłodu, a ręka zapiekła, jak gdyby przebiegły po niej chrząszcze z wyjątkowo ostrymi odnóżami, wbijającymi się w skórę przy każdym kroku. Opadł na framugę drzwi i pozwolił różdżce wreszcie ulecieć z dłoni, a ta potoczyła się po posadzce niczym zwykły patyk. Nie krzyczał o pomoc, nie był w stanie wyartykułować niczego, przymknął oczy, mając wrażenie, jak gdyby wszystko zwolniło. Może już był na innej płaszczyźnie rzeczywistości? Dotknęło go uczucie… jakby właśnie miał dostać wizję? Lecz to nie było to. Ta bezsilność i brak kontroli nad ciałem były tak podobne, lecz żadne obrazy nie spływały na młodego jasnowidza. Zrobiło mu się jedynie niedobrze od tego wszystkiego – chciał już upaść, pozwolić, aby ciału nic się nie zdarzyło. Leżeć bezwładnie i wiekuiście. Ciężki oddech podszyty pierzyną płaczu wspinał się po gardzieli, lecz żaden dźwięk nie uleciał z ust. Nie było go tam, chociaż ciało stało oparte o framugę, a potem od niej się odepchnęło, by przejść na schody i na nich usiąść, to nie było tam Juliena. Schował się głęboko wewnątrz własnego umysłu, łkając nad własnym losem.
A on biegł wybrzeżami coraz innych światów. Odczłowieczając duszę i oddech wśród kwiatów
Kwestia szczęścia. Poruszona, miękkim i dość zapatrzonym spojrzeniem objęła najpierw Louisa, a potem Elizabeth i Idę. Więc nie miała szczęścia? Ona? Isabella? Nie miała szczęścia? Przecież od dawna łączyła swój los z pomyślnymi darami fortuny, przez życie przechodziła gładko i radośnie, choć nieustannie z ogniem igrała, ogniem się stawała. Spełniały się jej marzenia, które w chwili narodzin jawiły się jako przekleństwo i podłość, a dziś urosły, rozkwitały jako dobro, po które wreszcie mogła sięgnąć. Wierzyła więc w szczęście. Tylko chyba zasypiało ono przy niemagicznej grze Louisa. Sami musieli przesuwać piony i sami wprawiać w poruszenie kostkę. Wypadające oczka dyktowały drogę, która dla Belli pełna była przeszkód i pechowych ruchów. – Zatem tego wieczoru moje szczęście należeć będzie do ciebie, Louisie – zadecydowała z powagą i domieszka obcej sobie grozy. Bawiła się i cieszyła chwilą, nie zamierzała tupotać nóżką, by okazać niezadowolenie, choć czuła się niepewnie w tej grze. Choć pojęcie zasad i zaklęć możliwych do wykonania na tej planszy zajmie jej jeszcze kilka takich wieczorów, nie zamierzała się zniechęcać. Cieszyła jej bliskość przyjaciół i… martwiła nieobecność tych, którzy powinni być tu z nimi. Albo przynajmniej tego jedynego, nieszczęsnego kawalera. Zawiesiła spojrzenie na Idzie, zastanawiając się, czy i ona tak bardzo wyczekuje powrotu Alexandra. A Julian? Cóż z nim? Ścisnęła usta i popatrzyła na ruch Elizabeth, z którą dzieliła nieszczęście. W tym czasie porozlewała też herbaciany płyn do opustoszałych naczyń, zapewniając im wszystkim otoczenie wonnego ciepła. W grupie, przy dobrej rozrywce o wiele łatwiej będzie przestać tak nachalnie spoglądać w stronę zegara. Przecież gdzieś tam są, przecież wrócą. Zawsze wracali.
– Ha, Ido! Nie daj mu wygrać – zawołała, opuszczając lekko dzbaneczek na bezpieczne miejsce, zdecydowanie już poza stołem. W emocjach fruwały łokcie i roziskrzały się przyjazne oczy. Lepiej nie ryzykować katastrofą. Zwróciła uwagę na nieco senne spojrzenie panny Lupin, ale chyba te kilka ostatnich ruchów zdołało ją nieco obudzić. Grali tak już od dłuższego czasu. Podziwiała panicza Botta, zdołał zapanować nad trzema kobietami, choć… choć to przecież tylko pozory.
Ponad planszą toczyły się rozmowy. Isabella cieszyła się, że Elizabeth poczuła się tutaj dobrze, że mogła być tu z nimi i poznawać bliżej mieszkańców Kurnika. Widok nowej duszy w przestrzeni domu zawsze wprowadzał odrobinę świeżości. Bella uwielbiała przyjmować gości i organizować przyjęcia, choć może to drugie… to drugie obecnie zeszło na bardzo daleki plan. Musieli dbać o swoje wzajemne bezpieczeństwo.
Odebrała kość od Idy i miała wpędzić ją już w ruch, ale wtedy głos Alexa przeciął na pół ten podniosły moment. Ścisnęła maleńki przedmiot w piąstce, a potem przelotnie popatrzyła na pozostałych. Prędko poderwała się z kanapy i wyruszyła naprzeciw hałasom dobiegającym z korytarza. Wrócili. Porzucona na stole kostka wskazywała na jedną kropkę, ale to przestało być ważne. Zmartwione serce rwało się do przyjaciół, a tamten głos, choć wcale nie zawołał jej, wydawał się tak bolesny. Nie mogła tego zignorować. Stanęła między nimi, dobrze wiedząc, że reszta wyruszyła niemal w tym samym momencie. W korytarzowej ciasnocie miało się zaraz zrobić naprawdę tłoczno. Alexnader, Julien i Keaton, tamten chłopiec… Ślady pożaru, ślady języków ognia pozostawione na szatach, przy ciele. Zmarznięte sylwetki i ból wykrzywiający kochane twarze. Co się stało? – Potrzebujecie pomocy – oceniła szybko, bardziej dla siebie, niż dla nich. Wiedziała, że Ida dotrze do Alexandra. W dwóch krokach znalazła się więc przy Julianie i dużymi oczami objęła jego skostniałą postać. – Ogień i lód – wymówiła przestraszona, ale zaraz trzeźwo sięgnęła po różdżkę. Zdawało się, że Keaton był w najgorszym stanie. – Tu jest zbyt ciasno, musimy ich stąd zabrać – zwróciła się do pozostałych chińczykowych graczy. – Dobrze, jak dobrze, że wróciliście. Do domu – Westchnęła, przelotnie muskając poetycki lok. Dopiero po chwili, gdy minął pierwszy szok i uspokoiły się rozdrażnione lęki, poczuła okropny odór i o mało nie zakręciło jej się w głowie. – To.. co to… Och, nie! – wydusiła, nie panując nad marszczeniem nosa. Szybciutko popatrzyła na Elizabeth, a potem jeszcze na Idę. Potrzebowali kąpieli. Najlepiej w jej wonnych olejkach. Potrzebowali znaleźć się w łazience. Ale ostateczny głos oddać zamierzała tym, którzy posiadali o wiele więcej doświadczenia od niej. Ale widoku przypieczonej dłoni nie mogła zignorować. Żar ognia boleśnie musiał go uwierać i zapewne sięgał o wiele dalej niż te skrawki odkrytej skóry. Od razu przystawiła różdżkę bliżej tych ran. Oj, jakże biedny Julien! - Cauma Sanavi Maxima!
[bylobrzydkobedzieladnie]
– Ha, Ido! Nie daj mu wygrać – zawołała, opuszczając lekko dzbaneczek na bezpieczne miejsce, zdecydowanie już poza stołem. W emocjach fruwały łokcie i roziskrzały się przyjazne oczy. Lepiej nie ryzykować katastrofą. Zwróciła uwagę na nieco senne spojrzenie panny Lupin, ale chyba te kilka ostatnich ruchów zdołało ją nieco obudzić. Grali tak już od dłuższego czasu. Podziwiała panicza Botta, zdołał zapanować nad trzema kobietami, choć… choć to przecież tylko pozory.
Ponad planszą toczyły się rozmowy. Isabella cieszyła się, że Elizabeth poczuła się tutaj dobrze, że mogła być tu z nimi i poznawać bliżej mieszkańców Kurnika. Widok nowej duszy w przestrzeni domu zawsze wprowadzał odrobinę świeżości. Bella uwielbiała przyjmować gości i organizować przyjęcia, choć może to drugie… to drugie obecnie zeszło na bardzo daleki plan. Musieli dbać o swoje wzajemne bezpieczeństwo.
Odebrała kość od Idy i miała wpędzić ją już w ruch, ale wtedy głos Alexa przeciął na pół ten podniosły moment. Ścisnęła maleńki przedmiot w piąstce, a potem przelotnie popatrzyła na pozostałych. Prędko poderwała się z kanapy i wyruszyła naprzeciw hałasom dobiegającym z korytarza. Wrócili. Porzucona na stole kostka wskazywała na jedną kropkę, ale to przestało być ważne. Zmartwione serce rwało się do przyjaciół, a tamten głos, choć wcale nie zawołał jej, wydawał się tak bolesny. Nie mogła tego zignorować. Stanęła między nimi, dobrze wiedząc, że reszta wyruszyła niemal w tym samym momencie. W korytarzowej ciasnocie miało się zaraz zrobić naprawdę tłoczno. Alexnader, Julien i Keaton, tamten chłopiec… Ślady pożaru, ślady języków ognia pozostawione na szatach, przy ciele. Zmarznięte sylwetki i ból wykrzywiający kochane twarze. Co się stało? – Potrzebujecie pomocy – oceniła szybko, bardziej dla siebie, niż dla nich. Wiedziała, że Ida dotrze do Alexandra. W dwóch krokach znalazła się więc przy Julianie i dużymi oczami objęła jego skostniałą postać. – Ogień i lód – wymówiła przestraszona, ale zaraz trzeźwo sięgnęła po różdżkę. Zdawało się, że Keaton był w najgorszym stanie. – Tu jest zbyt ciasno, musimy ich stąd zabrać – zwróciła się do pozostałych chińczykowych graczy. – Dobrze, jak dobrze, że wróciliście. Do domu – Westchnęła, przelotnie muskając poetycki lok. Dopiero po chwili, gdy minął pierwszy szok i uspokoiły się rozdrażnione lęki, poczuła okropny odór i o mało nie zakręciło jej się w głowie. – To.. co to… Och, nie! – wydusiła, nie panując nad marszczeniem nosa. Szybciutko popatrzyła na Elizabeth, a potem jeszcze na Idę. Potrzebowali kąpieli. Najlepiej w jej wonnych olejkach. Potrzebowali znaleźć się w łazience. Ale ostateczny głos oddać zamierzała tym, którzy posiadali o wiele więcej doświadczenia od niej. Ale widoku przypieczonej dłoni nie mogła zignorować. Żar ognia boleśnie musiał go uwierać i zapewne sięgał o wiele dalej niż te skrawki odkrytej skóry. Od razu przystawiła różdżkę bliżej tych ran. Oj, jakże biedny Julien! - Cauma Sanavi Maxima!
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Isabella Presley dnia 01.04.21 19:34, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Isabella Presley' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 84
--------------------------------
#2 'k8' : 2, 2, 3, 3
#1 'k100' : 84
--------------------------------
#2 'k8' : 2, 2, 3, 3
Zauważyła, że wiele niepewności powodował brak pewnego domownika. Usłyszała już, że czekała ich jakaś podróż dzisiaj, być może nawet misja, jednak sama nie pytała, zerkając tylko na kolejnych uczestników spotkania, którzy wyrażali niepewnie swoje zaniepokojenie. I chociaż w ogóle nie odezwała się w tym temacie, również zaczęła się zastanawiać czy na pewno nic się nie stało. Wiedziała jednak, że nie wpłynie na sytuację żadnymi kazaniami na ten temat. Rozumiała ich... Ich bliscy mogli być zagrożeni i choć codziennie dokonywali bohaterskich czynów, trudno było pozbyć się zupełnie uczucia opiekuńczości wobec nich. Co jednak mogli innego zrobić niż czekać? Nawet jeśli zajmowali swoje myśli grą, był powód w tym, że siedzieli tak długo. Czy to oczekiwanie na nieuniknione? Albo na powrót z tarczą... Druga opcja była o wiele lepsza.
Robiła dobrą minę do złej gry, nie odpowiadając na te zmartwienia. Za to odpowiedziała Louisowi:
- Nie, teraz nie, ale mieszkałam prawie całe życie. Znasz dom z ogrodem otoczonym żywopłotem z bzu? Tam dorastałam. - Przyznała się od razu. Przecież właśnie stąd znała Alexandra! Choć wcześniej nie mieli wielu konwersacji ze sobą.
Poczuła lekkie uderzenie chłodu na karku, choć może to tylko okno przeciekło odrobiną chlodnego, wieczornego wiatru. Rozległ się cichy trzask, przypominający te z dołu. Ten dom żył, dlatego nie przejeła się zbyt mocno. Przynajmniej do chwili, póki nie usłyszała głosu Alexandra, dobiegającego z korytarza.
Wrócili.
Choć pierwszą reakcją było podniesienie się na nogi, gdzieś w myślach od razu przyszło jej do głowy jak romantyczne i urocze jest to, że pierwszym słowem wypowiedzianym przez chłopaka było imię jego ukochanej kobiety. Gdyby tak się nie zmartwiła, pewnie nawet by się uśmiechnęła słysząc to, teraz jednak nie było czasu na słodkie westchnięcia. Znalazła się w tym miejscu od razu za Isabellą i podobnie jak była szlachcianka, wykonała krok w tył. Ten zapach był przytłaczający... Zmieszanie jakiegoś przedziwnego smrodu z zapachem spalenizny i płonącej bawełny. Wskazała na siebie swoją różdżką i rzuciła niewerbalnie Bąblogłowę, co najpewniej samo w sobie było dosyć sugestywne. - Lou, czy mógłbyś przygotować balię z wodą na kąpiel...? - Spojrzała na mężczyznę prosząco, po czym zakasała lekko rękawy sweterka, by zniknąć i po chwili wrócić z krzesłem. Przecież materiałowa kanapa od razu przesiąkłaby tym okropnym zapachem. - Alexandrze, tutaj. - Niesienie Keata musiało być zwyczajnie ciężkie. - Opisz, proszę, wszystkie obrażenia. - Im więcej będą mieli informacji tym lepiej - już jednak z pierwszego spojrzenia rozpoznawała masę oparzeń. Alexander jednak ze swoim ogromnym doświadczeniem mógł powiedzieć im o nich wszystkie szczegóły. Wyglądały jak efekty wybuchu magii - widziała takich miliony w poprzedniej pracy. - Musimy pozbyć się popalonych ubrań... Woda. Czy ktoś mógłby przynieść miskę z wodą?
Robiła dobrą minę do złej gry, nie odpowiadając na te zmartwienia. Za to odpowiedziała Louisowi:
- Nie, teraz nie, ale mieszkałam prawie całe życie. Znasz dom z ogrodem otoczonym żywopłotem z bzu? Tam dorastałam. - Przyznała się od razu. Przecież właśnie stąd znała Alexandra! Choć wcześniej nie mieli wielu konwersacji ze sobą.
Poczuła lekkie uderzenie chłodu na karku, choć może to tylko okno przeciekło odrobiną chlodnego, wieczornego wiatru. Rozległ się cichy trzask, przypominający te z dołu. Ten dom żył, dlatego nie przejeła się zbyt mocno. Przynajmniej do chwili, póki nie usłyszała głosu Alexandra, dobiegającego z korytarza.
Wrócili.
Choć pierwszą reakcją było podniesienie się na nogi, gdzieś w myślach od razu przyszło jej do głowy jak romantyczne i urocze jest to, że pierwszym słowem wypowiedzianym przez chłopaka było imię jego ukochanej kobiety. Gdyby tak się nie zmartwiła, pewnie nawet by się uśmiechnęła słysząc to, teraz jednak nie było czasu na słodkie westchnięcia. Znalazła się w tym miejscu od razu za Isabellą i podobnie jak była szlachcianka, wykonała krok w tył. Ten zapach był przytłaczający... Zmieszanie jakiegoś przedziwnego smrodu z zapachem spalenizny i płonącej bawełny. Wskazała na siebie swoją różdżką i rzuciła niewerbalnie Bąblogłowę, co najpewniej samo w sobie było dosyć sugestywne. - Lou, czy mógłbyś przygotować balię z wodą na kąpiel...? - Spojrzała na mężczyznę prosząco, po czym zakasała lekko rękawy sweterka, by zniknąć i po chwili wrócić z krzesłem. Przecież materiałowa kanapa od razu przesiąkłaby tym okropnym zapachem. - Alexandrze, tutaj. - Niesienie Keata musiało być zwyczajnie ciężkie. - Opisz, proszę, wszystkie obrażenia. - Im więcej będą mieli informacji tym lepiej - już jednak z pierwszego spojrzenia rozpoznawała masę oparzeń. Alexander jednak ze swoim ogromnym doświadczeniem mógł powiedzieć im o nich wszystkie szczegóły. Wyglądały jak efekty wybuchu magii - widziała takich miliony w poprzedniej pracy. - Musimy pozbyć się popalonych ubrań... Woda. Czy ktoś mógłby przynieść miskę z wodą?
If I could write you a song to make you fall in love
I would already have you up under my arms
I would already have you up under my arms
Elizabeth Dearborn
Zawód : ręce które leczo
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie pragniemy
czterech stron świata
gdyż piąta z nich
znajduje się w naszym sercu
czterech stron świata
gdyż piąta z nich
znajduje się w naszym sercu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Atmosfera panująca w domu była naprawdę ciepła i po prostu cudowna. Szczególnie, że do samej Idy los uśmiechał się jak nigdy i nim się obejrzała, była naprawdę blisko kolejnej wygranej w tę śmieszną grę, która pochłonęła większość ich wieczoru. Nie trudno powiedzieć, że naprawdę niewiele brakowało, by było całkiem idealnie... i byłoby, gdyby nie ten podstępny głosik szemrzący gdzieś tam pomiędzy trzaskającym kominkiem a szumem wiatru za oknami. Starała się nie dać jego podstępnym podszeptom, ale bezwiednie raz po raz wypatrywała powrotu nieobecnych. Liczyła na ich rychły powrót i zdecydowanie niemal westchnęła z ulgą na dźwięk nasuwający na myśl, że nie byli już sami w budynku. Szkoda tylko, że początkową ulgę w tempie błyskawicy wyparł lodowaty dreszcz, jaki przeszedł przez całe ciało Idy na dźwięk wołania Alexandra. Za dobrze znała ten ton głosu i wiedziała, o czym świadczył za każdym razem, gdy ktoś przerywał nim ciszę. Jak na ironię, tym razem brzmiało nim jej własne imię.
Nie była w tym pierwsza, ale poderwała się na równe nogi niemal nie wywracając krzesła, na którym przysypiała jeszcze chwilę temu. Teraz czuła się całkowicie rozbudzona a to i tak nie było dominujące odczucie. Wypełniała ją mieszanka obawy, zdenerwowania, poruszenia i najgorszych przeczuć, które spełniły się w mgnieniu oka. Razem z pozostałymi dziewczętami, bez zastanowienia znalazła się przy poszkodowanych, tylko dzięki przyzwyczajeniu do różnego rodzaju swądu ran zawdzięczając to, że nie wykonała kroku w tył. Z bliższej odległości lepiej widząc ich stan - zakryła za to usta dłonią, mamrocząc serię coraz to bardziej poruszonych, przestraszonych określeń na przemian z imieniem tego... tego... tego... Gdyby nie była tak wstrząśnięta tym, w jakim stanie byli wszyscy nowoprzybyli, na pewno byłaby wściekła. Mieli uważać! Alexander miał!
- Miskę z wodą? - powtórzyła w wyraźniejszym szoku niż by to wypadało jakiemukolwiek uzdrowicielowi. Potrzebowała paru błyskawicznie mijających sekund, żeby pojąć znaczenie tych słów i obrócić się na pięcie celem jak najszybszego skierowania się po to, o czym mówiła Elizabeth. - Tak. Miska z wodą. To ja - zamachała ręką w przybliżonym kierunku kranu, dając znać, że miała to zrobić. Jakoś naturalnie przyjęła, że musiała fizycznie rozładować pierwsze nerwy, dając poszkodowanym czas na otwarcie ust i określenie tego, co się stało. Nie mogli w ciemno rzucać zaklęciami leczniczymi bez świadomości tego, co było najważniejsze. Dużo łatwiej było określić priorytety wiedząc, gdzie działać - szczególnie wtedy, kiedy serce chciało impulsywnie rzucać się na pomoc, a logika zbyt szybko mu ustępowała.
Praktycznie wbrew sobie i temu, co chciała zrobić w pierwszej chwili, zmusiła nogi do szybkiego skierowania się po miskę z dużą ilością letniej wody, którą nalała drżącymi dłońmi, wylewając trochę na podłogę. Wiedziała, że wykorzystanie do tego magii byłoby skuteczniejsze, tak samo jak przelewitowanie misy. Mimo to, wolała to zrobić samodzielnie, zaraz po odstawieniu miski blisko Liz, zakasując umoczone rękawy i mocno chwytając różdżkę. Może mimo wszystko należało jak najszybciej przejść do dzieła, przynajmniej próbując zająć się częścią obrażeń, zanim dowiedzą się o pochodzeniu reszty kolejnych.
- Merlinie - wyszeptała do siebie, podejmując decyzję, której chyba wszyscy się po niej spodziewali, bo każdy zaczął już działać. - Cauma Sanavi Horribilis! - zainkantowała, przystawiając różdżkę blisko ran na dłoniach narzeczonego, skupiając się na działaniu, nie na ogarniających ją emocjach. Na to miał być czas.
Nie była w tym pierwsza, ale poderwała się na równe nogi niemal nie wywracając krzesła, na którym przysypiała jeszcze chwilę temu. Teraz czuła się całkowicie rozbudzona a to i tak nie było dominujące odczucie. Wypełniała ją mieszanka obawy, zdenerwowania, poruszenia i najgorszych przeczuć, które spełniły się w mgnieniu oka. Razem z pozostałymi dziewczętami, bez zastanowienia znalazła się przy poszkodowanych, tylko dzięki przyzwyczajeniu do różnego rodzaju swądu ran zawdzięczając to, że nie wykonała kroku w tył. Z bliższej odległości lepiej widząc ich stan - zakryła za to usta dłonią, mamrocząc serię coraz to bardziej poruszonych, przestraszonych określeń na przemian z imieniem tego... tego... tego... Gdyby nie była tak wstrząśnięta tym, w jakim stanie byli wszyscy nowoprzybyli, na pewno byłaby wściekła. Mieli uważać! Alexander miał!
- Miskę z wodą? - powtórzyła w wyraźniejszym szoku niż by to wypadało jakiemukolwiek uzdrowicielowi. Potrzebowała paru błyskawicznie mijających sekund, żeby pojąć znaczenie tych słów i obrócić się na pięcie celem jak najszybszego skierowania się po to, o czym mówiła Elizabeth. - Tak. Miska z wodą. To ja - zamachała ręką w przybliżonym kierunku kranu, dając znać, że miała to zrobić. Jakoś naturalnie przyjęła, że musiała fizycznie rozładować pierwsze nerwy, dając poszkodowanym czas na otwarcie ust i określenie tego, co się stało. Nie mogli w ciemno rzucać zaklęciami leczniczymi bez świadomości tego, co było najważniejsze. Dużo łatwiej było określić priorytety wiedząc, gdzie działać - szczególnie wtedy, kiedy serce chciało impulsywnie rzucać się na pomoc, a logika zbyt szybko mu ustępowała.
Praktycznie wbrew sobie i temu, co chciała zrobić w pierwszej chwili, zmusiła nogi do szybkiego skierowania się po miskę z dużą ilością letniej wody, którą nalała drżącymi dłońmi, wylewając trochę na podłogę. Wiedziała, że wykorzystanie do tego magii byłoby skuteczniejsze, tak samo jak przelewitowanie misy. Mimo to, wolała to zrobić samodzielnie, zaraz po odstawieniu miski blisko Liz, zakasując umoczone rękawy i mocno chwytając różdżkę. Może mimo wszystko należało jak najszybciej przejść do dzieła, przynajmniej próbując zająć się częścią obrażeń, zanim dowiedzą się o pochodzeniu reszty kolejnych.
- Merlinie - wyszeptała do siebie, podejmując decyzję, której chyba wszyscy się po niej spodziewali, bo każdy zaczął już działać. - Cauma Sanavi Horribilis! - zainkantowała, przystawiając różdżkę blisko ran na dłoniach narzeczonego, skupiając się na działaniu, nie na ogarniających ją emocjach. Na to miał być czas.
The member 'Ida Lupin' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 42
--------------------------------
#2 'k8' : 1, 1, 2, 5, 4
#1 'k100' : 42
--------------------------------
#2 'k8' : 1, 1, 2, 5, 4
Nie chciał widzieć jej miny, kiedy ich ujrzała. To była jedna z takich chwil, których wolałby nie przeżywać, bo po raz kolejny był to efekt tego, że codziennie ryzykował, tym samym narażając ją na stratę. I niby rozmawiali już o tym, byli pogodzeni ze wszystkim i mieli jakiś tam kompromis, lecz patrzenie na niż w chwilach gdy pozostawała bezradna w zapobieganiu jego krzywdzie było po prostu ciężkie do zniesienia. Wiedział jak sam by się czuł, gdyby jej się coś stało, a on na to wydał akceptację, że tak po prostu może się zdarzyć. To poczucie bezradności musiało być przytłaczające: zrobił więc jedno, co mógł, a było to nie spuszczenie wzroku gdy ona zdawała się wbijać w niego oczy z chwytającą za serce przenikliwością. Dopiero gdy poszła po wodę był w stanie się poruszyć, raz jeszcze spojrzeć z poczuciem winy na Juliena, by następnie spojrzeć na Isabellę i Elizabeth. Ich miny wyraźnie mówił o tym w jakim stanie trójka czarodziejów zakłóciła ten wieczór, ale nie, nie mógł znów zacząć skupiać się na smrodzie . Ostrożnie usadził na krześle Keatona, samemu ciężko opierając się o ścianę, przez moment zaciskając powieki i szczękę po tym, gdy ubrania mężczyzny nieopatrznie zahaczyły o jedną z dłoni uzdrowiciela. W końcu fala mdłości i przejmującego bólu minęły, a Farley był w stanie wypowiedzieć relację zdarzeń, okrojoną; oczy otworzył jednak dopiero wtedy, gdy przy nim znalazła się znów Ida.
– Wszystko szło dobrze, dopóki nie spotkaliśmy Rycerzy... Rycerek Walpurgii, tak właściwie. Złapaliśmy parę siniaków z Keatem od niefortunnie wycelowanego Ascendio. Później w trakcie walki dopadła nas śnieżyca, zanim Julien zdołał permanentnie ochronić nas przed mrozem Caldasą złapaliśmy trochę odmrożeń. Stąd ten... zapach – dodał na koniec, urywając gwałtownie i zaciskając znów usta, bo po raz kolejny zebrało mu się na odruch wymiotny. Przełknął jednak z wysiłkiem i wziął w miarę spokojny oddech, niezbyt gwałtowny by znów nie zostać przytłoczonym tym niezwykle nieurokliwym zapachem. – Dopiero na końcu wszystko wzięło w łeb – powiedział, na moment przerywając gdy Ida spróbowała zająć się jego dłońmi. Poczuł jak magia zaczyna zasklepiać jego dłonie, lecz widział, że efekt był za słaby. Nic dziwnego, skoro tak ją zdenerwował; nie komentował jednak, oddając się w zdolne ręce narzeczonej, wiedząc, że sobie z tym poradzi. – Mieliśmy je właściwie w garści kiedy jedna z nich rzuciła eliksirem buchorożca, a przynajmniej tak strzelam po naszych obrażeniach. Ciężko było zobaczyć w tej śnieżycy – dodał. – Stałem najbliżej, Julien obok, sąd oparzenia. Keata odrzuciła fala uderzeniowa, musicie sprawdzić jego plecy. Odcinek piersiowy i lędźwiowy... najprawdopodobniej – powiedział jeszcze, czując, że powoli nie ma już siły stać. – Ida, mogę...? – zapytał, zsuwając się nieco plecami po ścianie w dół, kawałek tylko, jakby chciał usiąść na podłodze.
| Idzie wyszło połowicznie udane Cauma Sanavi Horribilis (wyrzucone 66 przy ST 70), więc leczy połowę z tego, co miało.
Bazowo: 15+2*(1+1+2+5+4)=15+2*13=15+26=41
Połowicznie: 41/2=20,5, czyli zaokrąglamy w górę do 21
PŻ: 151/220 [15 (tłuczone), 15 (odmrożenia),60 39 (oparzenia)]
– Wszystko szło dobrze, dopóki nie spotkaliśmy Rycerzy... Rycerek Walpurgii, tak właściwie. Złapaliśmy parę siniaków z Keatem od niefortunnie wycelowanego Ascendio. Później w trakcie walki dopadła nas śnieżyca, zanim Julien zdołał permanentnie ochronić nas przed mrozem Caldasą złapaliśmy trochę odmrożeń. Stąd ten... zapach – dodał na koniec, urywając gwałtownie i zaciskając znów usta, bo po raz kolejny zebrało mu się na odruch wymiotny. Przełknął jednak z wysiłkiem i wziął w miarę spokojny oddech, niezbyt gwałtowny by znów nie zostać przytłoczonym tym niezwykle nieurokliwym zapachem. – Dopiero na końcu wszystko wzięło w łeb – powiedział, na moment przerywając gdy Ida spróbowała zająć się jego dłońmi. Poczuł jak magia zaczyna zasklepiać jego dłonie, lecz widział, że efekt był za słaby. Nic dziwnego, skoro tak ją zdenerwował; nie komentował jednak, oddając się w zdolne ręce narzeczonej, wiedząc, że sobie z tym poradzi. – Mieliśmy je właściwie w garści kiedy jedna z nich rzuciła eliksirem buchorożca, a przynajmniej tak strzelam po naszych obrażeniach. Ciężko było zobaczyć w tej śnieżycy – dodał. – Stałem najbliżej, Julien obok, sąd oparzenia. Keata odrzuciła fala uderzeniowa, musicie sprawdzić jego plecy. Odcinek piersiowy i lędźwiowy... najprawdopodobniej – powiedział jeszcze, czując, że powoli nie ma już siły stać. – Ida, mogę...? – zapytał, zsuwając się nieco plecami po ścianie w dół, kawałek tylko, jakby chciał usiąść na podłodze.
| Idzie wyszło połowicznie udane Cauma Sanavi Horribilis (wyrzucone 66 przy ST 70), więc leczy połowę z tego, co miało.
Bazowo: 15+2*(1+1+2+5+4)=15+2*13=15+26=41
Połowicznie: 41/2=20,5, czyli zaokrąglamy w górę do 21
PŻ: 151/220 [15 (tłuczone), 15 (odmrożenia),
Kość potoczyła się po stole z cichym furkotem, a ewidentnie zatrzymana fortuną sprzyjającą dziś Idzie, wydobyła z mojego gardła westchnienie zawodu i tak zagłuszone zwycięskim okrzykiem panny Lupin. No cóż, najwyraźniej nawet zręczność, którą próbowała mi wmówić Bella, była niczym w starciu ze szczęściem Idy.
- Nie jestem pewny... - odpowiedziałem jeszcze Elizabeth co do tego czy wiem o którym domostwie mówiła. Nie znałem się na roślinach i nie do końca wiedziałem, czy to co sam określiłbym jako bez, faktycznie nim było. Nim jednak zdążyłem zapytać swych towarzyszek o jakieś cechy charakterystyczne tego krzaka(?), usłyszeliśmy odgłosy na ganku świadczące o czyjejś obecności. Najwyraźniej reszta Kurnikowej braci nareszcie wróciła.
- A nie mówi... - zacząłem pogodnie, bo od razu mi ulżyło, że w końcu będziemy w Kurniku w komplecie, ale wtedy drzwi się otworzyły z impetem i przerwało mi wołanie Alexa... i ich widok.
Bez zastanowienia zerwałem się z miejsca czując jak zaniepokojenie... nie, strach zjeżył mi wszystkie włoski na ciele.
- Julian... - wyrwało mi się cicho z pomiędzy rozchylonych warg, nim pokonałem może dwoma czy trzema susami odległość między nami. Toczącą się po podłodze różdżkę zarejestrowałem kątem oka, ale szczerze mówiąc nic nie byłoby mnie w tej chwili w stanie powstrzymać przed znalezieniem się przy chłopaku. Odruchowo chciałem go złapać i mocno przytrzymać, żeby się nie przewrócił, ale w ostatniej chwili się powstrzymałem widząc w jakim jest stanie. Zwyczajnie się przestraszyłem, że takim działaniem zadam mu tylko więcej bólu. Zawahałem się. Wyglądał strasznie. Wszyscy wyglądali i ledwo trzymali się na nogach, ale ciężko mi było skupić uwagę na pozostałych, naprawdę. Byli chyba cali i żyli, to dobrze, ale ich stan, a szczególnie Juliana, był... no, opłakany. Dosłownie.
- Julek... - szepnąłem jeszcze raz, a kiedy odepchnął się od framugi, wsunąłem mu się pod ramię, starając się być dla niego oparciem i nie obejmować go drżącą ręką zbyt mocno. Czułem, że sam również się trzęsie, choć raczej z innego powodu niż ja - był cały przemarznięty, do tego te rany... W myślach błagałem Wszechświat, żeby to nie było nic poważnego.
- Już dobrze, jesteś w domu, wszystko będzie dobrze, jestem tu... - mamrotałem jak mantrę chyba nie do końca tego świadomy i pewny czy to bardziej do niego czy mimo wszystko do siebie. Powinienem być spokojny, opanowany... ale choć starałem się trzymać nerwy na wodzy, czułem jak mocno serce mi się tłucze w piersi. Jak źle z nimi było? To tylko powierzchowne rany czy coś gorszego?
Prowadziłem Julka w stronę krzesła, starając się odpychać od siebie najgorsze scenariusze. Ważne, że wrócili. Ważne, że wszyscy wrócili.
Bella znalazła się przy nas w jednej chwili, coś mówiła, ale skupiony na Julku i tym, żeby jak najbezpieczniej dotransportować go do jakiegoś siedziska, nie do końca przyswajałem co mówiła. W ogóle to powinienem więcej myśleć o rozsądnych rzeczach w tym momencie. Na przykład o tym, że skoro są ranni i potrzebują pomocy, to w oczywisty sposób szybciej niż później pójdą w ruch... różdżki. Tymczasem jak ostatni idiota kompletnie o tym nie pomyślałem i widok magicznego przedmiotu w dłoni Belli omal nie sprawił, że odskoczyłem w tył. Ale przecież trzymałem Juliana i nie mogłem go teraz tak po prostu puścić, prawda? Dlatego zamiast tego, tylko głośno nabrałem powietrza i zacisnąwszy dłonie w pięści, zmusiłem się do odwrócenia wzroku od tego piekielnego przedmiotu. Trzeba było ich wyleczyć. Wszystkich. Jak najszybciej. Szkoda, że sama świadomość tego wcale nie tłumiła dzikiego strachu, który z każdym kolejnym zaklęciem rzucanym w Kurniku, kazał mi uciekać. Jakby nie wystarczyło, że bałem się o nich, to teraz jeszcze...
Oddychając szybko i płytko i czując, że zaczynam się trząść coraz bardziej, pomogłem jeszcze Julkowi usiąść na krześle i blady jak ściana odsunąłem się kilka kroków od czarodziejów.
Musiałem stąd wyjść. Jak najszybciej. I wtedy właśnie z pomocą przyszła mi Elizabeth, zwracając się bezpośrednio do mnie i skupiając moją uwagę. Kąpiel. Tak, tak. Kiwnąłem tylko głową, rzucając ostatnie spojrzenie Julkowi i w jednej chwili się ulotniłem.
Dopiero zamykając za sobą drzwi do łazienki odetchnąłem głęboko starając się uspokoić. Najważniejsze, że wrócili... To było w tej chwili najważniejsze...
Dopiero kilka chwil później byłem w stanie zmusić się do działania. Wciąż drżącymi dłońmi odkręciłem wodę - najpierw zimną, żeby ochlapać sobie twarz i ochłonąć, a następnie ciepłą i zatkałem odpływ. Dobra, kąpiel się robiła... Wyciągnąłem jeszcze z szafki zapas ręczników, bo zapewne będą potrzebne, a później... a później zatrzymałem się z ręką na klamce zbierając się w sobie, żeby w ogóle wyjść. Dziewczyny tam walczyły, żeby doprowadzić Lexa, Julka i Keata do porządku, a ja nie potrafiłem opuścić bezpiecznego pomieszczenia. Tak, żałosne, ale szybko odrzuciłem od siebie tą myśl skupiając się na tym co jeszcze będzie nam potrzebne. To pomogło.
Wypadłszy z łazienki pomknąłem prosto na schody.
- Przyniosę jakieś koce i suche ciuchy! - krzyknąłem tylko po drodze nawet nie patrząc w ich stronę.
- Nie jestem pewny... - odpowiedziałem jeszcze Elizabeth co do tego czy wiem o którym domostwie mówiła. Nie znałem się na roślinach i nie do końca wiedziałem, czy to co sam określiłbym jako bez, faktycznie nim było. Nim jednak zdążyłem zapytać swych towarzyszek o jakieś cechy charakterystyczne tego krzaka(?), usłyszeliśmy odgłosy na ganku świadczące o czyjejś obecności. Najwyraźniej reszta Kurnikowej braci nareszcie wróciła.
- A nie mówi... - zacząłem pogodnie, bo od razu mi ulżyło, że w końcu będziemy w Kurniku w komplecie, ale wtedy drzwi się otworzyły z impetem i przerwało mi wołanie Alexa... i ich widok.
Bez zastanowienia zerwałem się z miejsca czując jak zaniepokojenie... nie, strach zjeżył mi wszystkie włoski na ciele.
- Julian... - wyrwało mi się cicho z pomiędzy rozchylonych warg, nim pokonałem może dwoma czy trzema susami odległość między nami. Toczącą się po podłodze różdżkę zarejestrowałem kątem oka, ale szczerze mówiąc nic nie byłoby mnie w tej chwili w stanie powstrzymać przed znalezieniem się przy chłopaku. Odruchowo chciałem go złapać i mocno przytrzymać, żeby się nie przewrócił, ale w ostatniej chwili się powstrzymałem widząc w jakim jest stanie. Zwyczajnie się przestraszyłem, że takim działaniem zadam mu tylko więcej bólu. Zawahałem się. Wyglądał strasznie. Wszyscy wyglądali i ledwo trzymali się na nogach, ale ciężko mi było skupić uwagę na pozostałych, naprawdę. Byli chyba cali i żyli, to dobrze, ale ich stan, a szczególnie Juliana, był... no, opłakany. Dosłownie.
- Julek... - szepnąłem jeszcze raz, a kiedy odepchnął się od framugi, wsunąłem mu się pod ramię, starając się być dla niego oparciem i nie obejmować go drżącą ręką zbyt mocno. Czułem, że sam również się trzęsie, choć raczej z innego powodu niż ja - był cały przemarznięty, do tego te rany... W myślach błagałem Wszechświat, żeby to nie było nic poważnego.
- Już dobrze, jesteś w domu, wszystko będzie dobrze, jestem tu... - mamrotałem jak mantrę chyba nie do końca tego świadomy i pewny czy to bardziej do niego czy mimo wszystko do siebie. Powinienem być spokojny, opanowany... ale choć starałem się trzymać nerwy na wodzy, czułem jak mocno serce mi się tłucze w piersi. Jak źle z nimi było? To tylko powierzchowne rany czy coś gorszego?
Prowadziłem Julka w stronę krzesła, starając się odpychać od siebie najgorsze scenariusze. Ważne, że wrócili. Ważne, że wszyscy wrócili.
Bella znalazła się przy nas w jednej chwili, coś mówiła, ale skupiony na Julku i tym, żeby jak najbezpieczniej dotransportować go do jakiegoś siedziska, nie do końca przyswajałem co mówiła. W ogóle to powinienem więcej myśleć o rozsądnych rzeczach w tym momencie. Na przykład o tym, że skoro są ranni i potrzebują pomocy, to w oczywisty sposób szybciej niż później pójdą w ruch... różdżki. Tymczasem jak ostatni idiota kompletnie o tym nie pomyślałem i widok magicznego przedmiotu w dłoni Belli omal nie sprawił, że odskoczyłem w tył. Ale przecież trzymałem Juliana i nie mogłem go teraz tak po prostu puścić, prawda? Dlatego zamiast tego, tylko głośno nabrałem powietrza i zacisnąwszy dłonie w pięści, zmusiłem się do odwrócenia wzroku od tego piekielnego przedmiotu. Trzeba było ich wyleczyć. Wszystkich. Jak najszybciej. Szkoda, że sama świadomość tego wcale nie tłumiła dzikiego strachu, który z każdym kolejnym zaklęciem rzucanym w Kurniku, kazał mi uciekać. Jakby nie wystarczyło, że bałem się o nich, to teraz jeszcze...
Oddychając szybko i płytko i czując, że zaczynam się trząść coraz bardziej, pomogłem jeszcze Julkowi usiąść na krześle i blady jak ściana odsunąłem się kilka kroków od czarodziejów.
Musiałem stąd wyjść. Jak najszybciej. I wtedy właśnie z pomocą przyszła mi Elizabeth, zwracając się bezpośrednio do mnie i skupiając moją uwagę. Kąpiel. Tak, tak. Kiwnąłem tylko głową, rzucając ostatnie spojrzenie Julkowi i w jednej chwili się ulotniłem.
Dopiero zamykając za sobą drzwi do łazienki odetchnąłem głęboko starając się uspokoić. Najważniejsze, że wrócili... To było w tej chwili najważniejsze...
Dopiero kilka chwil później byłem w stanie zmusić się do działania. Wciąż drżącymi dłońmi odkręciłem wodę - najpierw zimną, żeby ochlapać sobie twarz i ochłonąć, a następnie ciepłą i zatkałem odpływ. Dobra, kąpiel się robiła... Wyciągnąłem jeszcze z szafki zapas ręczników, bo zapewne będą potrzebne, a później... a później zatrzymałem się z ręką na klamce zbierając się w sobie, żeby w ogóle wyjść. Dziewczyny tam walczyły, żeby doprowadzić Lexa, Julka i Keata do porządku, a ja nie potrafiłem opuścić bezpiecznego pomieszczenia. Tak, żałosne, ale szybko odrzuciłem od siebie tą myśl skupiając się na tym co jeszcze będzie nam potrzebne. To pomogło.
Wypadłszy z łazienki pomknąłem prosto na schody.
- Przyniosę jakieś koce i suche ciuchy! - krzyknąłem tylko po drodze nawet nie patrząc w ich stronę.
Make love music
Not war.
Not war.
Louis Bott
Zawód : Drugi Kogut Kurnika, dorywczo może coś naprawić
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Look up at the night sky
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Mugol
Nieaktywni
Dlaczego ludzie są odważni? Co kieruje tymi, którzy są w stanie podjąć kroki, godne ryzykowania własnego życia na rzecz ratunku, obrony, opieki… i wielu innych, różnorakich powodów mogących przyprawić niejedną osobę o zawrót głowy. Poświęcanie się dla sprawy, dla idei, dla wiedzy, dla rodziny, dla przyjaciół, dla miłości. Odważni podobno nie płaczą, odważni są twardzi, odważni prą naprzód nawet jeśli ich życie miałoby się zakończyć. Lecz czyż nie jest to schemat? Nie można mierzyć, każdego jednakową miarą – pięcioletnie dziecko wykaże się innym rodzajem odwagi od dorosłego mężczyzny. Ile odwagi ma w sobie kobieta, aby urodzić dziecko? Gdzie lwie serce tego, kto postanawia rzucić się w bój za wolny kraj, a gdzie kuraż tego, który ma czelność ten kraj niszczyć?
A jak to jest umierać? Czy przynosi to spokój i ukojenie? A może zawód, gdy nawet pomimo poświęcenia i odwagi, włożonych wielkich trudów nie osiągamy zamierzonego celu? Czy jest to już tchórzostwem, aby poddać się z braku odwagi? Gdzie leży ten strach, który definiuje nas samych, nasze czyny i chęci? Kiedy kolejna fala bólu, z jaką wcześniej niedane było się zetknąć, przetacza się przez ciało, można odnieść wrażenie, że ten koniec przyniesie ostateczny spokój. Ciężar na sercu ciągnie w dół, gdy słodko gorzki smak zalewa usta. Tylko czy warto go zaznawać i kończyć boleści w tak radykalny sposób? Co jeśli komuś już braknie sił do walki, a marne szanse uciekają w dal, ciągnąc za sobą wiotkie ciało, niezdolne do dalszego boju?
Pytania mąciły otępiały umysł, zatapiając młodego czarodzieja w rejonach umysłu, których doświadczał zaledwie w głębokim zamyśleniu. Gdy wyobrażał sobie przeżywanie emocji i uczuć, których nigdy nie było mu dane doświadczyć na własne skórze. Teraz ta skóra piekła, splądrowana i obdarta z niewinności. Zielone spojrzenie powiodło za głosem cichym, nadchodzącym z oddali, będącego nadzieją, że zaraz będzie dobrze. Chciał, aby było dobrze, lecz był tak daleko – nie było go tu, Kurnik stał pusty, a dusza przeciążona wędrowała pośród niebieskiej, spalonej doszczętnie flory. Zacisnął zdrową dłoń na ramieniu Botta, przymykając udręczone światłem zaklęć powieki. Powoli przysunął nos do jego ramienia, wciągając dobrze mu znany zapach i chciała się załamać, upaść na kolana i wyjść z samego siebie, aby już nie czuć tego przeklętego bólu. – Jesteś – szepnął, ledwo słyszalnie, lecz wdzięcznie. Ciepło domowego zapachu koiło, a bliskość jednej z ważniejszych dla niego osób była silniejsza od jakiegokolwiek remedium. Nawet jeśli bolało, a Louis był obok, to przecież już było dobrze. Prowadzony spokojnie, spowity płaszczem odgradzającym od tego co złe, ufnie stawiał kroki, by wreszcie przysiąść na krześle. Lecz zaraz potem uczuł chłód, który uderzył zetknięte wcześniej w cieple ramię.
– Zostań… – wyrzekł cicho, lecz za późno, gdy sylwetka mugola odsunęła się i dostrzegł to ostatnie spojrzenie. Potem tylko zastygł w bezruchu, pozwalając Isabelli zrobić ze sobą wszystko. Pusty wzrok utknął w miejscu, gdzie zniknął Louis, aż wreszcie, zieleń tęczówek powędrowała ku dołowi, zamykając równocześnie wizję na świat. Ciemny wachlarz rzęs zasklepił powieki, a poeta zniknął jeszcze bardziej, pogrążony we własnych myślach. Raz za razem atakowały go wspomnienia tego, jak właściwie to wszystko się zaczęło. Na co przyszła dzielność i heroizm, który tam wylał się z trzech różdżek w obronie… czego? Kogo? I tknęło go przemożne poczucie winy, gdy chwycił zdrową dłonią nadgarstek Isabelli. Wejrzał w malachit jej oczu zmartwiony, rosnąc w łzach własnych szmaragdowych modrzewi. Oddech przyspieszył, a usta nie mogły złożyć słów, które ugrzęzły gdzieś pośród żalu. – Alex, Keat… – wychrypiał, a zaraz potem zacisnął palce, na drobnym dziewczęcym nadgarstku. Delikatnie, lecz stanowczo, wiedząc, że chciał się jak najprędzej podnieść. – Musimy tam wrócić. Tam… było pięć osób, Alex. Pięć. A one - wiedźmy - były trzy… – drżący głos i francuskie słowa przerysowały twardo przestrzeń, gdy ich sens dochodził do młodzieńca. Spanikowane spojrzenie utknęło w Farleyu, a malowane smugami czerni łez policzki, błysnęły w delikatnym świetle. Wstał, wciąż trzymając Isabellę, a drżenie całego ciała osnuła witka pogardy do samego siebie. – Dwa ciała leżały – wypowiedział powoli, wciąż w języku francuskim i wciąż z rosnącymi kroplami pereł skruchy za swe błędy. Uleczona dłoń zacisnęła się lekko w pięść, by sprawdzić ten ból, który miał być karą. – Wtedy… jeszcze widziałem żywy blask, a potem… Przecież piaski Duny pokryły połowę lasu i… co jeśli… – wyrzekł, a jego oddech przyspieszał. Snuł na niebieskiej ziemi poezję, chciał podtrzymać przyjaciół na duchu, a przegapił tak prosty fakt. Prosty rachunek. Przecież nie był tak zły w numerologii, więc czemu wspomnienie dwóch żyjących jeszcze poświat umknęło wówczas z jego myśli i wróciło dopiero teraz? Zagryzł drżące wargi, a powieki zacisnęły się mocno, uwalniając kolejne strugi łez. Odwrócił głowę w kierunku głosu Louisa, który zniknął zaraz na piętrze. Dlaczego to ręka Isabelli go wspierała, a nie Botta? Przełknął głośniej ślinę, a jego zęby zgrzytnęły i chwiejnym krokiem ruszył w kierunku tego gdzie wydawała mu się leżeć jego różdżka. Puścił jednocześnie dłoń Belli, odrzucając ją w tragicznym geście, może nawet przerysowanym. To nie o nią tu chodziło, a jednak tak chłody gest nie mógł przejść bez echa. – Sam tam pójdę jeśli trzeba – mruknął pod nosem z wyraźną… złością? Był zły. Wściekły na siebie do granic możliwości, po raz kolejny udowodnił, że zwiódł. Zawiódł te dwa bijące serca, których blask widział. To on je widział, on był za nie odpowiedzialny. A jeśli to było wsparcie tych przemożnie złych kobiet? Dopuszczał taką myśl, lecz omotany tym, co zdążył uknuć w swej głowie, był gotów ruszyć do śnieżnej zamieci. Jeśli był w błędzie to również i tam znajdzie odpowiedź, a poczucie winy ustąpi. Nie chciał z tym żyć, nie chciał mieć na sumieniu życia, którego nie zdążył uratować. Chciał być sobą sprzed doby.
Tak się nie chce być czymś inny, niż się było…
A jak to jest umierać? Czy przynosi to spokój i ukojenie? A może zawód, gdy nawet pomimo poświęcenia i odwagi, włożonych wielkich trudów nie osiągamy zamierzonego celu? Czy jest to już tchórzostwem, aby poddać się z braku odwagi? Gdzie leży ten strach, który definiuje nas samych, nasze czyny i chęci? Kiedy kolejna fala bólu, z jaką wcześniej niedane było się zetknąć, przetacza się przez ciało, można odnieść wrażenie, że ten koniec przyniesie ostateczny spokój. Ciężar na sercu ciągnie w dół, gdy słodko gorzki smak zalewa usta. Tylko czy warto go zaznawać i kończyć boleści w tak radykalny sposób? Co jeśli komuś już braknie sił do walki, a marne szanse uciekają w dal, ciągnąc za sobą wiotkie ciało, niezdolne do dalszego boju?
Pytania mąciły otępiały umysł, zatapiając młodego czarodzieja w rejonach umysłu, których doświadczał zaledwie w głębokim zamyśleniu. Gdy wyobrażał sobie przeżywanie emocji i uczuć, których nigdy nie było mu dane doświadczyć na własne skórze. Teraz ta skóra piekła, splądrowana i obdarta z niewinności. Zielone spojrzenie powiodło za głosem cichym, nadchodzącym z oddali, będącego nadzieją, że zaraz będzie dobrze. Chciał, aby było dobrze, lecz był tak daleko – nie było go tu, Kurnik stał pusty, a dusza przeciążona wędrowała pośród niebieskiej, spalonej doszczętnie flory. Zacisnął zdrową dłoń na ramieniu Botta, przymykając udręczone światłem zaklęć powieki. Powoli przysunął nos do jego ramienia, wciągając dobrze mu znany zapach i chciała się załamać, upaść na kolana i wyjść z samego siebie, aby już nie czuć tego przeklętego bólu. – Jesteś – szepnął, ledwo słyszalnie, lecz wdzięcznie. Ciepło domowego zapachu koiło, a bliskość jednej z ważniejszych dla niego osób była silniejsza od jakiegokolwiek remedium. Nawet jeśli bolało, a Louis był obok, to przecież już było dobrze. Prowadzony spokojnie, spowity płaszczem odgradzającym od tego co złe, ufnie stawiał kroki, by wreszcie przysiąść na krześle. Lecz zaraz potem uczuł chłód, który uderzył zetknięte wcześniej w cieple ramię.
– Zostań… – wyrzekł cicho, lecz za późno, gdy sylwetka mugola odsunęła się i dostrzegł to ostatnie spojrzenie. Potem tylko zastygł w bezruchu, pozwalając Isabelli zrobić ze sobą wszystko. Pusty wzrok utknął w miejscu, gdzie zniknął Louis, aż wreszcie, zieleń tęczówek powędrowała ku dołowi, zamykając równocześnie wizję na świat. Ciemny wachlarz rzęs zasklepił powieki, a poeta zniknął jeszcze bardziej, pogrążony we własnych myślach. Raz za razem atakowały go wspomnienia tego, jak właściwie to wszystko się zaczęło. Na co przyszła dzielność i heroizm, który tam wylał się z trzech różdżek w obronie… czego? Kogo? I tknęło go przemożne poczucie winy, gdy chwycił zdrową dłonią nadgarstek Isabelli. Wejrzał w malachit jej oczu zmartwiony, rosnąc w łzach własnych szmaragdowych modrzewi. Oddech przyspieszył, a usta nie mogły złożyć słów, które ugrzęzły gdzieś pośród żalu. – Alex, Keat… – wychrypiał, a zaraz potem zacisnął palce, na drobnym dziewczęcym nadgarstku. Delikatnie, lecz stanowczo, wiedząc, że chciał się jak najprędzej podnieść. – Musimy tam wrócić. Tam… było pięć osób, Alex. Pięć. A one - wiedźmy - były trzy… – drżący głos i francuskie słowa przerysowały twardo przestrzeń, gdy ich sens dochodził do młodzieńca. Spanikowane spojrzenie utknęło w Farleyu, a malowane smugami czerni łez policzki, błysnęły w delikatnym świetle. Wstał, wciąż trzymając Isabellę, a drżenie całego ciała osnuła witka pogardy do samego siebie. – Dwa ciała leżały – wypowiedział powoli, wciąż w języku francuskim i wciąż z rosnącymi kroplami pereł skruchy za swe błędy. Uleczona dłoń zacisnęła się lekko w pięść, by sprawdzić ten ból, który miał być karą. – Wtedy… jeszcze widziałem żywy blask, a potem… Przecież piaski Duny pokryły połowę lasu i… co jeśli… – wyrzekł, a jego oddech przyspieszał. Snuł na niebieskiej ziemi poezję, chciał podtrzymać przyjaciół na duchu, a przegapił tak prosty fakt. Prosty rachunek. Przecież nie był tak zły w numerologii, więc czemu wspomnienie dwóch żyjących jeszcze poświat umknęło wówczas z jego myśli i wróciło dopiero teraz? Zagryzł drżące wargi, a powieki zacisnęły się mocno, uwalniając kolejne strugi łez. Odwrócił głowę w kierunku głosu Louisa, który zniknął zaraz na piętrze. Dlaczego to ręka Isabelli go wspierała, a nie Botta? Przełknął głośniej ślinę, a jego zęby zgrzytnęły i chwiejnym krokiem ruszył w kierunku tego gdzie wydawała mu się leżeć jego różdżka. Puścił jednocześnie dłoń Belli, odrzucając ją w tragicznym geście, może nawet przerysowanym. To nie o nią tu chodziło, a jednak tak chłody gest nie mógł przejść bez echa. – Sam tam pójdę jeśli trzeba – mruknął pod nosem z wyraźną… złością? Był zły. Wściekły na siebie do granic możliwości, po raz kolejny udowodnił, że zwiódł. Zawiódł te dwa bijące serca, których blask widział. To on je widział, on był za nie odpowiedzialny. A jeśli to było wsparcie tych przemożnie złych kobiet? Dopuszczał taką myśl, lecz omotany tym, co zdążył uknuć w swej głowie, był gotów ruszyć do śnieżnej zamieci. Jeśli był w błędzie to również i tam znajdzie odpowiedź, a poczucie winy ustąpi. Nie chciał z tym żyć, nie chciał mieć na sumieniu życia, którego nie zdążył uratować. Chciał być sobą sprzed doby.
Tak się nie chce być czymś inny, niż się było…
A on biegł wybrzeżami coraz innych światów. Odczłowieczając duszę i oddech wśród kwiatów
Gdy Julien bezpiecznie usiadł, z pomocą stroskanego Louisa, Isabella mogła przystąpić do działania. Mogła objąć go swoim kojącym spojrzeń i, łykając szybko niewygodę związaną z przykrym zapachem, zająć się jednym z poszkodowanych młodzieńców. Czas naglił, ale dotarli do domu. Do domu. Próbowała przemienić dziwnie gryzące od środka uczucie i nie utracić głowy. Przecież to nie był pierwszy raz. Pamiętała, kiedy zakonnicy powrócili do oazy po morderczych zadaniach, pamiętała widok docierających ciężko do gniazda rannych i półprzytomnych bohaterów. Tym razem też szybko podzielili się zadaniami. Dzielnym chłopcom już nic nie groziło. W tyle przysłuchiwała się opowieści Alexandra, ale skupiona na objętym śladami lodu i żaru Juliena nie miała sposobności do skrupulatnego zanotowania w pamięci wszystkich faktów. Była śnieżyca, były wybuchy, były uderzenia i jakieś podłe rycerki, które stanęły im na drodze. Kolejny bój dzielnych zakonników, mężnych bohaterów, którzy i Isabellę inspirowali do bycia dzielną i znacznie mocniejszą, nawet gdy sama nigdy nie stawała w pierwszej linii.
Rozwydrzone myśli pod słonecznymi lokami iskrzyły się na samą myśl o tym, że chwilę temu stanęli oko w oko z własnych strachem, podczas gdy oni beztrosko rzucali kostką, posuwając do przodu piony zgodnie z mocą oczek. Bezpieczni, w cieple i przy parującym napoju. Zacisnęła mocniej ustka i przyjrzała się bardziej, jak zaklęcie powoli obejmuje zdeformowane kawałki skóry na jego ręce. Część oparzeń ustąpiła, objęło swym zasięgiem o wiele większy kawałek, niż przypuszczała. Kątem oka dostrzegła, że czuwający na posterunku Bott odciągnął spojrzenie, kiedy błysk różdżki koił rannego poetę. Pamiętała, że młody astronom lęka się czarów. – Nie skrzywdzę go, Louis – wypowiedziała miękko, miło, a dłoń, która przed chwilą odciągała irytujące resztki zwęglowanego materiału, musnęła krótko ramię mugola. – Obiecuję – wymówiła, nie do końca wiedząc, dlaczego złożyła właśnie takie przyrzeczenie. Młody Bott mógł bowiem lękać się bardziej o wpływ magii na siebie samego. Tymczasem... tymczasem widziała, jak zmartwionymi oczami śledził francuskiego chłopca. Czyżby ta dwójka zdążyła się już zaprzyjaźnić? Przyjemna iskierka załaskotała jej serce. Isabella nie rzucała słów na wiatr. Chociaż magia bywała psotna, fortuna wyraźnie strzegła uzdrowicielskich prób byłej salamandry. Nigdy jeszcze nikogo nie zraniła. Skrzyżowane w ułamku sekundy spojrzenia mogły odnaleźć porozumienie. Przynajmniej wierzyła, że choć przez chwilę strach odpuści, przestanie złowieszczo zaciskać się na ramionach Louisa.
Wróciła szybciutko do natchnionego Juliena, na twarzy którego zalśniły nowe kolory. Biedaczek z pewnością mocno cierpiał. Niedługo później Bott zniknął, by zająć się przygotowaniem łazienki. Teraz mogła się wróżbicie przyjrzeć jeszcze lepiej. Drgnęła lekko, kiedy dłoń jasnowidza zacisnęła się na jej nadgarstku. – Julien? – Uchwyciła jego smutnawe oczy. Obróciła ostrożnie dłoń i dotknęła lekko nieuszkodzonych palców. Mówił. Zmarszczyła czółko, oddając więcej uwagi jego słowom. Słowom, które plątały się w tragicznej historii. Znaczenia zaszyfrowane dla wszystkich poza Alexandrem i nią. Na tegoż zerknęła, szukając klucza do przeraźliwych strzępków nieznanego krajobrazu. Czy on wiedział? Czy on rozumiał? Tymczasem srebrne strumyki żalu spłynęły po twarzy Juliena. Rosło tempo słów, klatka piersiowa chłopca unosiła jeszcze szybciej. Wstał, zerwał dotyk. Isabella uniosła nieco głowę i wbiła w niego mocne, płomienne spojrzenie. – Nigdzie nie idziesz, Julienie de Lapin – odpowiedziała również po francusku. – Siadaj – wymówiła, wznosząc obydwoje dłonie. Okryła nimi jego ramiona i pchnęła w dół. Czy to majaki? Czy może bohaterskie czyny sprzyjały tworzeniu nowej ballady? – Nie jesteś gotowy. Inni pójdą. Ty zostajesz. Jestem twoim uzdrowicielem i zabraniam. Rozumiesz? – wyrzekła jasno, dokładnie nakierowując spojrzenie w zroszoną żalem buzię. Na koniec głos damy zmiękł nieco, bo wcale nie chciała być szorstka. Chyba nawet nie umiała. Być może w rodzimym języku słowa dopłyną do niego, jak ta rozkołysana łódka do jedynego brzegu. Do domu. Nie musiał już dłużej być bohaterem. Wystarczy.
On jednak wyruszył dalej. Wzburzona przekręciła głowę i podążyła za śladem poparzonych kroków. – Ani kroku dalej! – zawołała ostro w jego plecy i aż zaiskrzyły się te dwie małe piąstki. W locie znalazła się przed nim i pokręciła karcąco głową. – Akt skończony. C'est fini – wydusiła rozogniona. – A ty masz mnie słuchać. – Gdzieś z boku przeleciał Louis i zaskrzypiały schodki. Bella nie odejmowała spojrzenia. – Dłoń, natychmiast – rozkazała, otwierając przed nim swoja własną. Obrażenie ciągnęło się dużo dalej, głębiej, aż z dłoni schodziło na bok, ale nie mogła tego ujrzeć. Najpierw musiała go opanować, by pozwolił jej działać. – Ignominia! – A potem spróbowała zmierzyć się z materiałem na jego ramieniu i przyłożyła różdżkę tak, by odciąć cały rękaw. –Diffindo.
Julien 145/210 [ 20 (odmrożenia),60 40(oparzenia)]
tura III
Rozwydrzone myśli pod słonecznymi lokami iskrzyły się na samą myśl o tym, że chwilę temu stanęli oko w oko z własnych strachem, podczas gdy oni beztrosko rzucali kostką, posuwając do przodu piony zgodnie z mocą oczek. Bezpieczni, w cieple i przy parującym napoju. Zacisnęła mocniej ustka i przyjrzała się bardziej, jak zaklęcie powoli obejmuje zdeformowane kawałki skóry na jego ręce. Część oparzeń ustąpiła, objęło swym zasięgiem o wiele większy kawałek, niż przypuszczała. Kątem oka dostrzegła, że czuwający na posterunku Bott odciągnął spojrzenie, kiedy błysk różdżki koił rannego poetę. Pamiętała, że młody astronom lęka się czarów. – Nie skrzywdzę go, Louis – wypowiedziała miękko, miło, a dłoń, która przed chwilą odciągała irytujące resztki zwęglowanego materiału, musnęła krótko ramię mugola. – Obiecuję – wymówiła, nie do końca wiedząc, dlaczego złożyła właśnie takie przyrzeczenie. Młody Bott mógł bowiem lękać się bardziej o wpływ magii na siebie samego. Tymczasem... tymczasem widziała, jak zmartwionymi oczami śledził francuskiego chłopca. Czyżby ta dwójka zdążyła się już zaprzyjaźnić? Przyjemna iskierka załaskotała jej serce. Isabella nie rzucała słów na wiatr. Chociaż magia bywała psotna, fortuna wyraźnie strzegła uzdrowicielskich prób byłej salamandry. Nigdy jeszcze nikogo nie zraniła. Skrzyżowane w ułamku sekundy spojrzenia mogły odnaleźć porozumienie. Przynajmniej wierzyła, że choć przez chwilę strach odpuści, przestanie złowieszczo zaciskać się na ramionach Louisa.
Wróciła szybciutko do natchnionego Juliena, na twarzy którego zalśniły nowe kolory. Biedaczek z pewnością mocno cierpiał. Niedługo później Bott zniknął, by zająć się przygotowaniem łazienki. Teraz mogła się wróżbicie przyjrzeć jeszcze lepiej. Drgnęła lekko, kiedy dłoń jasnowidza zacisnęła się na jej nadgarstku. – Julien? – Uchwyciła jego smutnawe oczy. Obróciła ostrożnie dłoń i dotknęła lekko nieuszkodzonych palców. Mówił. Zmarszczyła czółko, oddając więcej uwagi jego słowom. Słowom, które plątały się w tragicznej historii. Znaczenia zaszyfrowane dla wszystkich poza Alexandrem i nią. Na tegoż zerknęła, szukając klucza do przeraźliwych strzępków nieznanego krajobrazu. Czy on wiedział? Czy on rozumiał? Tymczasem srebrne strumyki żalu spłynęły po twarzy Juliena. Rosło tempo słów, klatka piersiowa chłopca unosiła jeszcze szybciej. Wstał, zerwał dotyk. Isabella uniosła nieco głowę i wbiła w niego mocne, płomienne spojrzenie. – Nigdzie nie idziesz, Julienie de Lapin – odpowiedziała również po francusku. – Siadaj – wymówiła, wznosząc obydwoje dłonie. Okryła nimi jego ramiona i pchnęła w dół. Czy to majaki? Czy może bohaterskie czyny sprzyjały tworzeniu nowej ballady? – Nie jesteś gotowy. Inni pójdą. Ty zostajesz. Jestem twoim uzdrowicielem i zabraniam. Rozumiesz? – wyrzekła jasno, dokładnie nakierowując spojrzenie w zroszoną żalem buzię. Na koniec głos damy zmiękł nieco, bo wcale nie chciała być szorstka. Chyba nawet nie umiała. Być może w rodzimym języku słowa dopłyną do niego, jak ta rozkołysana łódka do jedynego brzegu. Do domu. Nie musiał już dłużej być bohaterem. Wystarczy.
On jednak wyruszył dalej. Wzburzona przekręciła głowę i podążyła za śladem poparzonych kroków. – Ani kroku dalej! – zawołała ostro w jego plecy i aż zaiskrzyły się te dwie małe piąstki. W locie znalazła się przed nim i pokręciła karcąco głową. – Akt skończony. C'est fini – wydusiła rozogniona. – A ty masz mnie słuchać. – Gdzieś z boku przeleciał Louis i zaskrzypiały schodki. Bella nie odejmowała spojrzenia. – Dłoń, natychmiast – rozkazała, otwierając przed nim swoja własną. Obrażenie ciągnęło się dużo dalej, głębiej, aż z dłoni schodziło na bok, ale nie mogła tego ujrzeć. Najpierw musiała go opanować, by pozwolił jej działać. – Ignominia! – A potem spróbowała zmierzyć się z materiałem na jego ramieniu i przyłożyła różdżkę tak, by odciąć cały rękaw. –Diffindo.
Julien 145/210 [ 20 (odmrożenia),
tura III
The member 'Isabella Presley' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 43
--------------------------------
#2 'k100' : 81
#1 'k100' : 43
--------------------------------
#2 'k100' : 81
post poza powyższym wątkiem.
Ten eliksir był potrzebny niezwłocznie. Młody lord z Devon potrzebował ratunku, potrzebował wybawienia dla oczu opętanych jakąś złą magią. Ciemnych i nieczułych na świat. Pamietała smutek Neali, pamiętała niewidzialne ramiona koszmaru odbierające mu świadomość, obezwładniające i tak bolesne. Jako medyk widziała już różne stany. Magia była niezwykle silna i pomocna, ale potrafila też wyrządzić mnóstwo zła. Zło to szczególnie mocno widać było w tej okropnej wojnie. Obiecała służyć wszystkim potrzebującym, wszystkim cierpiącym i wszystkim, którzy strzegli dobra półwyspu.
Los ślepego odmienić miał eliksir natychmiastowej jasności. Niezbyt skomplikowana formuła, ale z pewnością wymagająca dokładnego łączenia składników. Ostrożność zawsze sprzyjała jej działaniom ponad kotłem - co inego w rozmówkach. Zamiast mandragory jako serca użyła otrzymanego od Uriena odłamka spadającej gwiazdy. Ów odłamek umieściła ostrożnie na dnie lekko już parującego złotego naczynia. Ogień przyjaźnie obejmował błyszczące dno. Dołożyła wkrótce kilka rozgniecionych łodyg aloesu i poczekała, aż sok rozpłynie się po wywarze. Później przelała siedem kropli oleju z nasion malin. Charakterystyczna woń uniosła się nad miksturą. Pozostało jeszcze tylko dołożyć dwa składniki zwierzęce. Eliksir koniecznie potrzebował włosia kuguchara i taką też kępkę wrzuciła do kotła. Na sam koniec przelała odrobinę mleka kozy, dbając delikatnie i ostrożnie. Niewłaściwa technika mogła zniszczyć eliksir.
Eliksir natychmiastowej jasności, st 60
Wymagane: trzy ingrediencje roślinne, dwie zwierzęce.
R: mandragora (odłamek spadającej gwiazdy), aloes, olej z nasion malin
Z: włosie kuguchara, mleko kozy
14 grudnia 1957 r.
Ten eliksir był potrzebny niezwłocznie. Młody lord z Devon potrzebował ratunku, potrzebował wybawienia dla oczu opętanych jakąś złą magią. Ciemnych i nieczułych na świat. Pamietała smutek Neali, pamiętała niewidzialne ramiona koszmaru odbierające mu świadomość, obezwładniające i tak bolesne. Jako medyk widziała już różne stany. Magia była niezwykle silna i pomocna, ale potrafila też wyrządzić mnóstwo zła. Zło to szczególnie mocno widać było w tej okropnej wojnie. Obiecała służyć wszystkim potrzebującym, wszystkim cierpiącym i wszystkim, którzy strzegli dobra półwyspu.
Los ślepego odmienić miał eliksir natychmiastowej jasności. Niezbyt skomplikowana formuła, ale z pewnością wymagająca dokładnego łączenia składników. Ostrożność zawsze sprzyjała jej działaniom ponad kotłem - co inego w rozmówkach. Zamiast mandragory jako serca użyła otrzymanego od Uriena odłamka spadającej gwiazdy. Ów odłamek umieściła ostrożnie na dnie lekko już parującego złotego naczynia. Ogień przyjaźnie obejmował błyszczące dno. Dołożyła wkrótce kilka rozgniecionych łodyg aloesu i poczekała, aż sok rozpłynie się po wywarze. Później przelała siedem kropli oleju z nasion malin. Charakterystyczna woń uniosła się nad miksturą. Pozostało jeszcze tylko dołożyć dwa składniki zwierzęce. Eliksir koniecznie potrzebował włosia kuguchara i taką też kępkę wrzuciła do kotła. Na sam koniec przelała odrobinę mleka kozy, dbając delikatnie i ostrożnie. Niewłaściwa technika mogła zniszczyć eliksir.
Eliksir natychmiastowej jasności, st 60
Wymagane: trzy ingrediencje roślinne, dwie zwierzęce.
R: mandragora (odłamek spadającej gwiazdy), aloes, olej z nasion malin
Z: włosie kuguchara, mleko kozy
The member 'Isabella Presley' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 1
'k100' : 1
31 grudnia 1957 r.
Przed tym dniem potrzebowała przygotować prędko odrobinę ziołowego odpoczynku. Mieli za sobą wiele trudów, ciężkich dni obfitujących w zbyt rozdygotane myśli, w zbyt przerażone spojrzenia. Zamierzała przygotować coś, co tej szczególnej nocy wspomoże te wszystkie serca, przyjemnie nastroi i pozwoli odpędzić choć na parę chwil łaskoczące upiornie troski. Idealnie to zadanie mogłoby spędzić odpalone wraz z nadejściem wieczoru kadzidło odprężające. Doskonale łagodziło napięcie, zadeptywało stres i pozwalało na przywołanie przykurzonych już uśmiechów. A przecież tej nocy na niebie miały zalśnić fajerwerki, tej nocy ogień miał płonąć wesoło, w żarcie, cieple i przyjaźni. Pragnęła zadbać o spętane smutkami duchy. Uwolnić je, uwolnić przyjaciół.
W naczyniu musiało się znaleźć kilka ważnych roślin. Gdy się połączą, nadejdzie upragnione rozluźnienie. Zielarska mieszanka bazowała na skrzelozielu. Niesamowite listki, magiczne i jakże cenne dla lecznictwa! Umieściła ostrożnie garść na dnie porcelanowej misy. Krótko później poszatkowała płatki kwiatu lotosu i również przesypała je do naczynia. Zieloną nawłoć potraktowała wyjątkowo ostrożnie. Odcisnęła listki, pomiętosiła w palcach, czekając, aż uwolnią sok. Dopiero wtedy dołączyła je do pozostałych ziół. Ususzone igiełki sosny również winny znaleźć się w tym zbiorze. Gdy otworzyła pojemnik z nimi, uwolnił się niesamowity zapach lasu. Już tęskniła za wiosennym czarem. Akcenty sosnowe umieściła jednak w naczyniu, a każdej cząstki zielarstwa dotykała z należytą czułością. Pozostało jeszcze tylko sięgnąć po fiolkę z żywicą. Wybrała zmysłowy, przyjemnie pobudzający opoponax. Mieszankę zieleni polała złocistym płynem, a następnie porządnie wszystko wymierzała. Kombinacja powinna teraz odstać kilka godzin, nim będzie gotowa do podpalenia.
Kadzidło odprężające + opoponax, łączne st 25
Składniki: skrzeloziele, kwiat lotosu, nawłoć, sosna, (żywica: opoponax)
Przed tym dniem potrzebowała przygotować prędko odrobinę ziołowego odpoczynku. Mieli za sobą wiele trudów, ciężkich dni obfitujących w zbyt rozdygotane myśli, w zbyt przerażone spojrzenia. Zamierzała przygotować coś, co tej szczególnej nocy wspomoże te wszystkie serca, przyjemnie nastroi i pozwoli odpędzić choć na parę chwil łaskoczące upiornie troski. Idealnie to zadanie mogłoby spędzić odpalone wraz z nadejściem wieczoru kadzidło odprężające. Doskonale łagodziło napięcie, zadeptywało stres i pozwalało na przywołanie przykurzonych już uśmiechów. A przecież tej nocy na niebie miały zalśnić fajerwerki, tej nocy ogień miał płonąć wesoło, w żarcie, cieple i przyjaźni. Pragnęła zadbać o spętane smutkami duchy. Uwolnić je, uwolnić przyjaciół.
W naczyniu musiało się znaleźć kilka ważnych roślin. Gdy się połączą, nadejdzie upragnione rozluźnienie. Zielarska mieszanka bazowała na skrzelozielu. Niesamowite listki, magiczne i jakże cenne dla lecznictwa! Umieściła ostrożnie garść na dnie porcelanowej misy. Krótko później poszatkowała płatki kwiatu lotosu i również przesypała je do naczynia. Zieloną nawłoć potraktowała wyjątkowo ostrożnie. Odcisnęła listki, pomiętosiła w palcach, czekając, aż uwolnią sok. Dopiero wtedy dołączyła je do pozostałych ziół. Ususzone igiełki sosny również winny znaleźć się w tym zbiorze. Gdy otworzyła pojemnik z nimi, uwolnił się niesamowity zapach lasu. Już tęskniła za wiosennym czarem. Akcenty sosnowe umieściła jednak w naczyniu, a każdej cząstki zielarstwa dotykała z należytą czułością. Pozostało jeszcze tylko sięgnąć po fiolkę z żywicą. Wybrała zmysłowy, przyjemnie pobudzający opoponax. Mieszankę zieleni polała złocistym płynem, a następnie porządnie wszystko wymierzała. Kombinacja powinna teraz odstać kilka godzin, nim będzie gotowa do podpalenia.
Kadzidło odprężające + opoponax, łączne st 25
Składniki: skrzeloziele, kwiat lotosu, nawłoć, sosna, (żywica: opoponax)
The member 'Isabella Presley' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 75
'k100' : 75
Łazienka
Szybka odpowiedź